Najpierw są pomruki

Tomasz Różycki: Poezja jest związana z chodzeniem. Bez spacerowania, czyli poznawania świata, nie ma wierszy. W najgorszym razie chodzę dookoła kuchni.

03.12.2018

Czyta się kilka minut

Tomasz Różycki, Kalifornia, 2011 r. / SLAV ZATOKA
Tomasz Różycki, Kalifornia, 2011 r. / SLAV ZATOKA

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Pamiętasz każdy wiersz ze swoich siedmiu tomików?

TOMASZ RÓŻYCKI: Na pamięć nie, ale pamiętam o wszystkich. Ja nawet pamiętam, w jakich sytuacjach powstawały.

Naprawdę? To w jakiej sytuacji powstał ,,To mój pokój”?

Pisałem go w hotelu na Manhattanie, na dwudziestym którymś piętrze albo i wyżej, w czasie mojego pierwszego pobytu w Nowym Jorku i w ogóle w Ameryce. Kiedy windą wjechałem tam w nocy, to miałem wrażenie, że jeszcze nie wylądowałem i nadal jestem w samolocie. Bardzo mi się to podobało, że trochę przebywam w chmurach. Naprzeciwko drugi wieżowiec i ludzie w biurach, pracujący nawet w nocy. Nie tylko pracujący zresztą, bo było tam widać dużo różnych sytuacji prywatnych – po prostu mężczyźni i kobiety o drugiej w nocy w pomieszczeniach biurowych, z jakiegoś powodu spędzający tam noc. Na dole, bardzo daleko, była ulica i przechodzili malutcy ludzie, bardzo malutcy. Przeważnie podchodzili do sklepiku z neonem „Liquors & Wines”. W pokoju burczała klimatyzacja. Bez niej ciężko było zasnąć, z nią zresztą też.

Od razu ten wiersz napisałeś?

W przeciągu tygodnia, jak na mnie błyskawicznie. Bo zwykle długo szukam formy, początkowo jestem zachwycony lub przerażony, zmęczony, obojętnie odrętwiały, oszołomiony czy zdziwiony, ale z tych emocji rzadko kiedy powstają wiersze. Potrzebuję dystansu.

I co dalej?

Zaczyna się od zdania, które chodzi mi po głowie i staram się je zapamiętać. Potem drugie, trzecie. Powtarzam sobie te zwrotki, zazwyczaj zapamiętuję wszystko. Mruczę do siebie. Potem zapisuję je w notatniku, który mam zawsze przy sobie. Zaczynam wiersz, piszę do miejsca, po którym nie wiem, co dalej, potem robię kreskę i zaczynam go od nowa, w międzyczasie może przyjdzie kolejna linijka, zdanie, potem znowu kreska i jeszcze raz. W ten sposób robię od kilku do kilkunastu razy. Pokażę ci ten notatnik.

Zeszyt w czarnej okładce, gęsto zapisany, nic tu się nie da odczytać.

Bywa, że sam siebie nie mogę odczytać.

Czasem przed zaśnięciem wyświetla mi się świetny wers, szukam wtedy kartki przy łóżku i zapisuję po ciemku. Gdy czytam po przebudzeniu, nie mam pojęcia, o czym to jest. To jak w tym dowcipie, że męczy cię coś i przewracasz się na łóżku, aż wreszcie w środku nocy wyświetla ci się w malignie sennej rozwiązanie zagadki wszechświata, siłą woli zwlekasz się z łóżka i zmuszasz, by poszukać kartki i czegoś do pisania, gorączkowo notujesz, nareszcie zasypiasz z poczuciem kosmicznej ulgi. Rano szybko biegniesz do kartki, a tam jest napisane: „Kowalski to dupa”.

Euforia jest zwodnicza?

Bardzo. Dlatego tak istotny jest ten dystans. Możesz próbować odtwarzać emocje, ale do tego ich nie potrzebujesz, tylko zimnych słów. Odpowiednich słów, niekoniecznie pierwszych, które przychodzą. Niekoniecznie też ostatnich.

A euforia czytelnika? Jako chłopiec czytałeś wiersz, który cię olśnił?

Ojciec z pamięci mówił ,,Ballady” Mickiewicza i to robiło na mnie ogromne wrażenie. Słuchałem ileś tam razy, potem go prosiłem, by jeszcze raz powtórzył, szczególnie lubiłem „Panią Twardowską”, ,,Trzech Budrysów”, ,,Powrót taty”, „Czaty”, „Ucieczkę”. W jego wykonaniu robiło to ogromne wrażenie, natychmiast wyobrażałem sobie cały ten świat. I doświadczałem niesamowitości, że wiersze są o dziwnych rzeczach, trochę strasznych, a trochę śmiesznych, i za pomocą kilku wyrazów można stworzyć atmosferę.

Ojciec, człowiek ze Lwowa, miał dużo zabawnych powiedzonek, czasem – kiedy spotkał kogoś znajomego – potrafił mówić bałakiem. To też robiło na mnie wrażenie.

Co szczególnie?

Sama melodia takich zdań. Albo na przykład takie „nasermater”. Przekleństwo, ale jakie piękne. Wystarczyło też, że przyszła sąsiadka i powiedziała coś takiego: „Galirety narubiła... Pińć dni stała, nikt do ust nie wziął – taka była piszna! Aż wczora mój Franyk pijany z pracy wrócił i wszystku zeżar”. Każdy ma doświadczenia z jakimiś powiedzonkami, czy z taką lub inną gwarą, staje się to czasem częścią mitologii dzieciństwa, jakimś sentymentalnym rupieciem na strychu albo w piwnicy.

A co jeszcze z olśnieniami czytelniczymi?

W podstawówce nie zapowiadałem się na pisarza, polonistki chyba się niczego po mnie nie spodziewały. Do klasy humanistycznej zdałem wyłącznie ze względu na historię, którą interesowałem się od zawsze.

W liceum ogromne wrażenie zrobili na mnie Schulz i Gombrowicz. To były nasze lektury w szkole i zachwyciły mnie, zresztą chyba jedyne lektury, jakie wtedy przeczytałem. Schulz był olśniewający, Gombrowicz wyzwalający, ale chyba wspólne było to, że i „Sklepy cynamonowe”, i „Ferdydurke” były próbą znalezienia tego „prawdziwego życia” czy „życia, które jest gdzie indziej”. U Schulza przecież mamy małe miasteczko, nudne i brzydkie na co dzień, które staje się fantastycznym tłem dla cudownych wydarzeń, choć są to najzwyklejsze wydarzenia. Cofnięcie w dzieciństwo, gdzie małe gesty mają kosmiczny wymiar, bo budują świat, a u Gombrowicza 30-letni bohater śni sen, że wraca do szkoły i rekonstruuje świat. No więc trochę tak to zobaczyłem.

Zobaczyłeś swoje „prawdziwe życie”?

O ogródku mojej babci można przecież opowiedzieć tak samo jak o ogródku w Drohobyczu, a Gombrowicz demaskował nasze uwikłanie w codzienne rytuały. To wszystko sprzyjało oczywiście wyobcowaniu, ale chyba o to trochę chodzi – żeby poczuć się innym. Nie to, że odrzucasz wspólnotę – ale szukasz innej, zbudowanej na innych zasadach.

Co się wydarzyło, że zacząłeś pisać?

Nie mam pojęcia, nie ma na takie rzeczy wyjaśnienia. Jeśli ktoś wierzy w przeznaczenie, to ma wyjaśnienie. Wszystko może być powodem i to samo mogło być przeszkodą na zawsze. W liceum chodziłem do klasy z rozszerzonym francuskim, spotkałem tam Marcina Kurka. Okazało się, że kręcą nas podobne rzeczy. Nie wiem, czego chcieliśmy, ale na pewno było w nas pragnienie wyrażenia się jakoś, pragnienie innego, nieco szalonego i ciekawego życia.

Naiwne i dziecinne, jak u Rimbauda. Tu szara komuna, a ty marzysz o podróżach do ciepłych krajów. Kiedy czytasz wtedy zdanie Rimbauda: „Prawdziwe życie jest nieobecne. Nie jesteśmy na tym świecie” czy inaczej tłumaczone: „Prawdziwe życie jest gdzie indziej, nie jesteśmy z tego świata”, to masz wrażenie, że też tak czujesz, też jesteś poetą. To był czas, kiedy wyszła antologia tekstów „kaskaderów literatury”, przeczytaliśmy wtedy całego Stachurę i Bursę. A na punkcie Wojaczka to ogarnęła nas mania, pielgrzymowaliśmy jego śladami, byliśmy na jego grobie we Wrocławiu.

Dlaczego właśnie Wojaczek?

Spośród kaskaderów pisał wiersze najwyraźniej chyba osadzone w romantycznej tradycji. I co chwila ma jakąś sprawę z Mickiewiczem czy Słowackim. Jego wiersze były najmocniejsze, a do tego był w życiu ekstremalny. To robiło wrażenie. No i był świetnym odbiciem dla romantyków. Bo przecież wtedy, w liceum, uważałem, że Mickiewicz i Słowacki to giganci, a romantyzm jest wspaniały.

Jakiej muzyki słuchałeś?

U2, a Marcin też zaraził mnie Bruce’em Springsteenem. Odkrywaliśmy, jak ważny jest tekst w piosence, w drugiej klasie chcieliśmy założyć własny zespół. Marcin grał na gitarze, ja na niczym nie grałem, zresztą do dziś nie umiem na niczym grać, niestety. Staraliśmy się pisać jakieś teksty piosenek, z tego właśnie były potem moje pierwsze wiersze.

I jakie były te wiersze?

Okropne. Wtedy akurat wszedłem w fazę religijną i napisałem wiersz o Matce Teresie z Kalkuty. W 1987 r. wysłałem go z innymi na konkurs, który został ogłoszony w radiowej Czwórce. Wiersz o Matce Teresie został wyróżniony, zaproszono mnie do finału, nagrodą była jego publikacja. Byłem przekonany, że jej miejscem będzie ,,Odra”, bo konkurs odbywał się we Wrocławiu, gdzie ma ona siedzibę. Tymczasem został opublikowany w organie Polskiego Górnictwa Miedziowego o nazwie ,,Polska Miedź”. Trafił między ciekawostki, kronikę policyjną a horoskop. Taki był mój debiut prasowy. Miałem 17 lat.

I?

I obciach. Miałem już wtedy ambicje. To czas, kiedy wydaje się człowiekowi na swój temat nie wiadomo co... Jeśli dostał wyróżnienie, to jest drugim Rimbaudem. Ego puchnie do strasznych rozmiarów.

Poza tym w międzyczasie już się trochę tego wierszyka o Matce Teresie zacząłem wstydzić. Wiadomo, ile trwa cała ta historia: od napisania do wydrukowania. Tymczasem mija cała epoka i jesteś gdzieś indziej. Mniej więcej wtedy właśnie rozpaliliśmy z Marcinem wielkie ognisko nad Kamionką na osiedlu Chabry w Opolu. Spaliliśmy mnóstwo zeszytów z pierwszymi naszymi wierszami, jak u typowego grafomana moja dzienna produkcja była wzmożona. W liceum przecież nawet na dyżurach w szatni graliśmy w ping ponga z innymi dyżurnymi, a w przerwach pisałem jeden wiersz za drugim. To ognisko było takim zamknięciem pierwszego etapu. Po maturze pojechałem do Krakowa studiować romanistykę. I na długo zamilkłem.

Bo?

To był przełom – 1988/1989 rok, przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich powstało Koło Młodych. Na spotkanie założycielskie przyszli różni młodzi poeci, wielu z nich już coś publikowało, na przykład w „bruLionie”. Ktoś rzucił, że jak się już zebraliśmy, to przeczytajmy swoje wiersze. Ja wtedy pisałem wiersze o Chagallu i pomyślałem, że jestem z innej planety i moje pisanie nijak się ma do tego, co słyszałem u koleżanek i kolegów, a co, swoją drogą, czasem bardzo mi się podobało. Przestraszyłem się, zresztą nie lubię tej cechy u siebie. Uciekłem z tego spotkania, nic swojego nie przeczytałem. To był kryzys – uznałem, że moje pisanie było pomyłką, że to, co się teraz dzieje w poezji, jest czymś, do czego ja nigdy nie dojdę.

Na długo przestałeś pisać?

Siedem lat, do 1996 r. Chociaż nie... Tak naprawdę nie przestałem pisać, ale trochę przestałem wierzyć, że to ma sens, i nie podejmowałem żadnych prób ujawnienia się z tym. Napisałem w tym czasie może kilka wierszy – wszystkie wylądowały w szufladzie.

A potem prosta historia – trafiłem do szpitala z nowotworem, nie wiedziałem, czym to się skończy. W szpitalnym kiosku kupiłem „Tygodnik Powszechny”, gdzie był ogłoszony konkurs poetycki przez Stowarzyszenie im. Baczyńskiego w Łodzi. Pomyślałem, dość sentymentalnie: teraz albo być może już nigdy. Wysłałem wiersze, wygrałem, nagrodą był druk tomiku. „Vaterland”, 1997 r. To był mój debiut książkowy. Miałem 27 lat.

Nabrałeś odwagi?

Większej. No tak. Ta cecha, której u siebie nie lubię, nadal się niestety pojawia.

Za „Dwanaście stacji” w 2004 r. otrzymałeś Nagrodę Kościelskich. Ważna nagroda i tom, którym zachwycili się wszyscy. Opisujesz tam z humorem, ale i nie bez złośliwości, członków swojej rodziny.

To było napisane na granicy wygłupu, z którego, sądziłem, dopiero można by zrobić literaturę. I wydawało mi się to zbyt intymne, znów – traktowałem to bardziej jako terapię. To znowu był trudny czas, zajmowałem się moimi rodzicami, którzy w tym czasie odchodzili, umierali, najpierw jedno, potem drugie. Nie mogłem się skupić na czytaniu, w ogóle na niczym nie mogłem się skupić, więc pisałem to z przeciwnym wektorem emocjonalnym do tego, co często się działo za ścianą. Chciałem, by humor był przesadzony, w ogóle wszystko było przesadzone, żeby jakoś sobie radzić z sytuacją. W ten sposób na moment chciałem wydostać się z rzeczywistości, w której tkwiłem. Widzisz, znowu jakaś sentymentalna historia; to wszystko są bardzo sentymentalne historie.


Czytaj także: 363 dni bez Nobla - Katarzyna Kubisiowska rozmawia z Adamem Zagajewskim


Więc „Dwanaście stacji” miało być dla żartu. Dopiero moja żona Dorota i przyjaciel Jacek Podsiadło przekonali mnie, że warto to drukować.

A jak rodzice zapatrywali się na to, że ich syn jest poetą?

Z dystansem, szczególnie ojciec. Miał powiedzenie: „Poeta, tylko głowa nie ta”. Przełomowy moment nastąpił, kiedy cztery moje wiersze zostały wydrukowane w „TP”. Przychodzę do rodziców w odwiedziny i patrzę, że strona z wierszami jest wycięta z „Tygodnika” i w ochronnej folii leży koło telewizora, czyli w miejscu wyjątkowym. Wyglądało, jakby ojciec pokazywał to gościom. Nie przyznał mi się, ale tak to wyglądało. Podejrzewam, że było to dla nich trudne. Jednak jakiś rodzaj przekroczenia granicy intymności. Pewnych rzeczy się nie komentuje. Można zaśpiewać na imieninach czy na spotkaniu z przyjaciółmi piosenkę, ale nie trzeba koniecznie potem jej komentować.

A czy z Twoim przyjacielem, Jackiem Podsiadłą, rozmawiacie o poezji?

Ostatnio chyba nawet częściej niż kiedyś, ale nie na tym polega nasza przyjaźń. Jacek był dla nas zawsze wtedy, kiedy bardzo potrzebowaliśmy pomocy albo po prostu obecności. Był zupełnie bezinteresownie. Kiedy trafiły się w życiu trudne chwile, mogliśmy jakoś sobie wzajemnie pomóc. Nauczył mnie odwagi w wielu sytuacjach, tak jak to się zdarzyło z „Dwunastoma stacjami”. Mieszkamy w Opolu, ale czasami nawet rok się nie widzimy. Bardzo dużo nas różni, wydawałoby się może, że te różnice są nie do pogodzenia, ale potrafiliśmy spędzać czas wspólnie z naszymi dzieciakami, razem podróżować albo słuchać bez końca muzyki. I rozmawiać o wszystkim, ale niekoniecznie o poezji.

A Adam Zagajewski? Wiem, że sporo rozmawiacie.

Kiedy przyjechałem na studia do Krakowa, jego wiersze z tomu ,,Jechać do Lwowa” zdobyłem jeszcze w bibule. I to było olśnienie, że można pisać tak euforycznie. Po ponurej dość poezji kaskaderów, na tle polskiej poezji lat 80. i 90. wiersz Zagajewskiego był wyjściem z ciemności – jakby ktoś otworzył okno na świat. Na mnie to zrobiło ogromne wrażenie i za każdym razem, kiedy z nim rozmawiam, to trochę tego światła od Adama dostaję. Uwielbiam jego poczucie humoru i nasze spotkania, chociaż są rzadkie.

Rozmawiacie też o Lwowie, skąd pochodziła rodzina Twoja i Zagajewskiego?

I chyba zamieszkiwali te same okolice we Lwowie, bo mój ojciec się urodził na ulicy Leśnej, niedaleko Kajzerwaldu i kościoła św. Antoniego. Potem się dowiedziałem, że w bramie obok mieszkała Debora Vogel, która została zamordowana z mężem i synkiem w 1942 r. we lwowskim getcie, że Ficowski poszukiwał w tym mieszkaniu na Leśnej szulzowskiego „Mesjasza”. Jest taka możliwość, że Schulz posłał na przechowanie rękopis „Mesjasza” Deborze do Lwowa, przyjaźnili się przecież bardzo, ona miała wiele jego listów. Kiedy Schulz przyjeżdżał do Lwowa, bywał na Leśnej. Ficowski pisał, że kiedy tam dotarł pod koniec lat 60., nowi lokatorzy spalili rok wcześniej stare szpargały z piwnicy i on żałował, że wśród nich mogły być pisma po Deborze, mogły być listy Schulza, mógł wreszcie być „Mesjasz”. A te kamienice mają wspólne podwórko. Byłem tam i to widziałem. Kiedy o tym myślałem, to mnie dreszcz przechodził.

W mieszkaniu, w którym urodził się i spędził pierwsze sześć lat życia mój ojciec, mieszkał w 2001 r. słynny ukraiński piłkarz Andrij Bal – ten sam, który w składzie drużyny Sowieckiego Sojuza w 1982 r. na mundialu w Hiszpanii strzelił gola Brazylijczykom – wszyscy go we Lwowie znali. A z balkonu można było rwać czereśnie, bo od strony ulicy rosła czereśnia.

Adam Zagajewski jest wielkim miłośnikiem kotów, Ty jesteś właścicielem psa.

Ozzy, jamnikowaty kundelek wzięty z ulicy, to nasz pies, ale może bardziej pies mojej żony, on ją kocha bezwarunkowo. Gdy siedzi pod kocykiem u Doroty na kolanach, warczy na każdego, kto się tylko zbliży. Więc mam trudne z nim relacje, wybaczam mu, ale nie zawsze. Czasem nie dziwię się, że ktoś go wyrzucił na ulicę.

Spacery z psem nie pomagają w pisaniu wierszy?

To nawet nie jest sprawa spacerów z psem, to chodzenie i spacery po prostu. Chodzę, tak żyję chodząc, pisanie, a może lepiej – poezja dla mnie jest nieodmiennie związana z chodzeniem właśnie. Muszę wychodzić wiersz. Bez spacerowania, poznawania świata nie ma wierszy. W najgorszym razie chodzisz dookoła kuchni. Albo z psem. Gdy pies jest na smyczy, to zatrzymuje się co metr, coś sobie wącha i wybija mnie z rytmu. Jest idealnie, kiedy mogę spuścić go ze smyczy, on biega, a ja mogę mruczeć.

O co chodzi z tym mruczeniem?

Większość moich wierszy ma model rytmiczny, są sylabotoniczne albo sylabiczne. By ta melodia zagrała w kolejnych wersach, pomagam sobie mruczeniem. I czasami muszę naraz zapamiętać 8, 10 czy 16 linijek całego wiersza, to wymaga skupienia. Kiedy mnie coś rozproszy, to nagle mi się wtedy wszystko obsuwa i mam kłopot, by zrekonstruować. Asonanse, rymy pomagają. Dlatego sobie mruczę.

,,Litery” napisałem w ciągu trzech miesięcy po sześciu latach przerwy. W moim życiu są okresy, kiedy staję się niepiśmienny, jakbym zgłupiał, dopada mnie analfabetyzm. Czasami strach mnie ogarnia, czy pisanie kiedykolwiek wróci. Nie potrafię sklecić zdania, mam kłopot z wysławianiem się. Wtedy szukam tego jednego zdania, ratunkowej formuły, która wszystko otworzy, odczaruje; i gdy ją znalazłem, w kwartał napisałem 90 wierszy.

Ogrom!

Z jednej strony grozi to grafomanią, bo to niemal wiersz dziennie. Z drugiej, jest rodzajem szwungu, haju, przez trzy miesiące byłem w transie. Nawet kiedy rozmawiałem z kimś, to cały czas starałem się zapamiętać nowy wers dołożony do wiersza. Przychodziłem do Biedronki i stojąc w kolejce coś tam sobie mamrotałem pod nosem. Panie w kasie przyzwyczajone są do takich świrów, więc nie było problemu. To była zima, czas, kiedy, cytuję: „stronnictwo bredni stanęło w Warszawie”, dobra zmiana i same złe wiadomości, ogarnęło mnie przygnębienie. Robiłem trasę dookoła wyspy Bolko, zaczyna się od bulwaru, potem jest już dziko, często nikogo się nie spotyka. Szedłem tam sam lub z psem, jedno kółko to 10 kilometrów, układał mi się w tym czasie wiersz, po powrocie do domu mogłem zapisać go w kajeciku.

Jak brzmiało to zdanie, które przyszło Ci do głowy po sześciu latach niepisania?

Przyszło do mnie, kiedy słuchałem Pink Floyd: ,,Wish you were here”. I chociaż nie przepadam za Pink Floyd, za każdym razem mnie jakoś to wzrusza w sytuacji, kiedy kogoś przy mnie nie ma, a chciałbym mu coś ważnego powiedzieć.

Stanisław Barańczak napisał piękny wiersz ,,Szkoda, że cię tu nie ma”. W tym samym mniej więcej czasie Josif Brodski napisał jeden z nielicznych swoich utworów po angielsku ,,I wish You were here”, a Barańczak to tłumaczył. Czyżby oni słuchali Pink Floydów? To by się w czasie nawet zgadzało. Właśnie to zdanie mnie odblokowało, posypała się cała masa różnych skojarzeń. Te sześć lat kumulowało się na otwarcie.

Tom „Księga obrotów” wziął się z kolei ze zdania „Facet, który kupił świat”. Za Davidem Bowiem też nie przepadam, ale spodobał mi się jego wers: ,,the man who sold the world” . I pomyślałem: a jakby tak zrobić bohaterem faceta, który kupił świat. Co to by mogło znaczyć? I w jakim sensie „kupił”: dosłownie czy w przenośni? I kiedy jest gorzej: dosłownie czy w przenośni? ©

TOMASZ RÓŻYCKI (ur. 1970) jest poetą, eseistą, tłumaczem z języka francuskiego. Absolwent romanistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, mieszka w Opolu. Prowadzi zajęcia z literatury francuskiej – w Nauczycielskim Kolegium Języków Obcych w Opolu i na Uniwersytecie Opolskim – oraz warsztaty creative writing. Właśnie nakładem wydawnictwa a5 ukazały się „Wiersze wybrane”, autorski wybór wierszy pochodzących z wszystkich jego tomów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2018