Najlepsze chaczapuri jest w Cchinwali

Manana puszcza najsmutniejszą piosenkę, jaką znajduje w telefonie. Mówi, że kobieta, która tak im pomogła, nie zasłużyła na taką śmierć. Że gdyby nie wojna, Osetyjka by żyła. Zabił ją strach.

16.08.2011

Czyta się kilka minut

W ruinach zbombardowanego przez Rosjan Gori. Gruzja, 25 sierpnia 2008 r. / fot. Olivier Laban-Mattei / AFP / East News /
W ruinach zbombardowanego przez Rosjan Gori. Gruzja, 25 sierpnia 2008 r. / fot. Olivier Laban-Mattei / AFP / East News /

Manana Gronert ma 48 lat, troje dzieci, męża i mały sklepik z odzieżą w Pabianicach pod Łodzią. Ma też podwójne obywatelstwo: gruzińskie i polskie.

Spotykamy się w jej mieszkaniu. Manana krząta się, to siada, to zaraz wstaje, biegnie przynieść kawę, częstuje ciastem, nie może usiedzieć na miejscu. Wreszcie nie wytrzymuje. - Chodź, nauczę cię robić chaczapuri - mówi nagle z uśmiechem i ciągnie za rękę do kuchni.

Ciasto:

4 szklanki mąki, 2 szklanki mleka,

30 gram świeżych drożdży,

100 gram margaryny

Jest 7 sierpnia 2008 r.

Gruzińskie miasto Gori leży wśród gór. Rzeka Liakhvi uchodzi tu do rzeki Mtkvari, a nad miastem góruje twierdza, szczycąca się mianem nigdy niezdobytej. Manana, akurat na wakacjach w rodzinnych stronach, w czwartkowe popołudnie oprowadza po starych murach przyjaciółkę z Łodzi, Nanę, która także wiele lat temu opuściła Gruzję. Leniwie spacerują po wzgórzu, spoglądają na miasto. Rozgrzane powietrze drży.

Nagle pośrodku miasta widzą czołgi. Suną powoli, a w ślad za nimi kolumna wojskowych samochodów. Schodzą prędko ze wzgórza, żeby popytać żołnierzy. Ale ci tylko wzruszają ramionami: jadą na manewry do Cchinwali, nie ma się czym przejmować, nic ważnego się nie dzieje.

Manana patrzy, jak gąsienice orają rozgrzany w słońcu asfalt i nie wierzy w ani jedno żołnierskie słowo. Ulica jest do remontu, takich rzeczy nie robi się bez potrzeby.

Cienie się wydłużają, Nana chce wracać do Tbilisi. Idą na trasę, gdzie zwykle łapie się jakiś transport z miasta. Stają na drodze i czekają, aż pojawi się "marszrutka" czy samochód. Ale teraz jest cicho i pusto. Nikt nie wjeżdża, nikt nie wyjeżdża z Gori. Zaniepokojone, idą na dworzec kolejowy. Za godzinę ma przyjechać pociąg z Batumi. Manana żegna Nanę i wraca do domu. Nie wie, że przez najbliższe tygodnie żaden pociąg do Gori już nie przyjedzie.

Znów Pabianice, lato 2011 r. - Pamiętaj, żeby mleko wcześniej przegotować i wystudzić, a potem dokładnie rozpuścić w nim drożdże - Manana kiwa mi palcem i kładzie na stole drewnianą stolnicę.

Wszystkie składniki po kolei mieszamy i wyrabiamy ciasto

Gori, sierpień 2008 r. Po wieczornym spacerze Manana bierze prysznic i telefonuje do Basi, znajomej z Polski. Mówi, że coś jest nie tak, że ma złe przeczucia, że dziwne rzeczy się dzieją. Odkłada słuchawkę i aż podskakuje. Nocne niebo nad Cchinwali rozbłyska blaskiem jak za dnia, powietrze przeszywa huk wystrzałów, pod stopami czuć drżenie.

Cchinwali jest niedaleko, jak z Łodzi do Pabianic, może 17 kilometrów. Manana mieszka w bloku na drugim piętrze, u rodziców. Wszyscy zbiegają się do okna i patrzą. I tak do piątej rano, aż wystrzały cichną, a strach i zmęczenie ścinają z nóg także Mananę.

W pół do siódmej jest z powrotem na nogach. Chce odwiedzić kuzynkę. Namacza białą sukienkę przed praniem, do torebki wkłada kamerę i środki przeciwbólowe, na wszelki wypadek. Bierze się za obieranie ziemniaków, bo córka uwielbia frytki, nawet na śniadanie.

Jakoś za piętnaście siódma spada na Gori pierwsza rosyjska bomba.

Najpierw może 100 metrów od bloku Manany, z jednej strony, i zaraz z drugiej, obok starej cerkwi.

Manana zrywa się i myśli tylko o tym, żeby uciekać. Rzuca na wpół obranego ziemniaka, ten turla się pod krzesło. Pędzi do pokoju po przerażoną córkę i rodziców, chwyta za torebkę i wybiega na podwórze. A tam tłoczy się już mrowie ludzi; biegają, krzyczą, płaczą.

Manana szuka siostry, która mieszka nieco dalej. Znajduje jej syna i córkę; siostra jest w pracy, mąż już po nią poszedł.

Wszystkich ogarnia ta sama, rozpaczliwa myśl: uciekać z miasta. Tylko jak? Pieszo! Ale dokąd?

Kolejne bomby uderzają w pobliską szkołę. I w kamienicę - pod gruzami giną ludzie, ranni leżą na trawnikach. Zewsząd słychać łoskot wybuchów, huk tłuczonego szkła, krzyki.

Gruzińscy żołnierze przejeżdżają przez miasto, wołają, żeby się wynosić i to jak najszybciej.

Do Manany podbiega sąsiad, kolega jeszcze z czasów podwórkowych zabaw. Mówi, że jego żona i dzieci są w Turcji, a on jest sam i ma samochód, może pomóc. Manana chce czekać na siostrę i szwagra. Sąsiad kręci głową, nie ma czasu, albo ratuje się tych, których się ma, albo się zostaje i naraża wszystkich. Manana wie, że mężczyzna ma rację. Trzeba wybierać. Patrzy na córkę i wsiada do samochodu sąsiada, czarnego karawanu. Tam, gdzie leży zwykle trumna, sadowią się rodzice Manany, Karolina i dzieci siostry.

Pabianice, lato 2011 r. - To jest jak ciasto francuskie, trzeba je włożyć na 40 minut do zamrażarki, ale potem może leżeć w lodówce nawet trzy dni. W tym czasie zrobimy nadzienie i... kawkę - Manana puszcza do mnie oczko.

Na nadzienie najlepszy jest kaukaski ser. Jeśli nie ma, to 250 gram mozzarelli

i 150 gram półtłustego twarogu.

Do tego 100 gram masła i jedno jajko

Sierpień 2008 r. Dokąd uciekać? Do Tbilisi nie da rady, zostają tylko góry. Po drodze Manana chce zrobić zapasy, ale sklepy puste, wszystko wykupione. Stacje benzynowe zamknięte. Cudem w wiejskim sklepiku dostają sucharki. Syn siostry wyrywa się z samochodu, bez matki dalej nie pojedzie, wraca jej szukać. Rusza pieszo z powrotem do Gori.

Mijają kolejne wioski; Manana przypomina sobie, że w jednej z nich, już pod samymi górami, mieszka teściowa jej koleżanki - stara Osetyjka, u której gościła kiedyś na wakacjach. Odnajdują wioskę, ulicę i dom. Pukają, a w środku tłum. Manana się waha, przecież się nie zmieszczą, trzeba jechać dalej. Ale Osetyjka, sama chora, zatrzymuje, podnosi się w kącie na łóżku, krzyczy, żeby wchodzić, że jak nie będzie miejsca na podłodze, to się znajdzie na strychu, a jak tam zabraknie, zostają jeszcze piwnica i ogród. Że w Gori Rosjanie ich zamordują. Zostają. Wkrótce dołącza siostra Manany z mężem i synem.

Siostra jest sprzątaczką w wojsku. Podczas bombardowania była w bazie, pod prysznicem. Uciekała tak szybko, że majtki zakładała dopiero na ulicy.

Zapada zmrok, ludzie kładą się wszędzie, gdzie jest choć odrobina miejsca. W jednym łóżku cisną się cztery osoby. Starsi i dzieci dostają kołdry i poduszki. Reszta śpi na podłodze, w ubraniach, w każdej chwili gotowa do drogi.

Osetyjka przyjmuje 62 osoby. Do dyspozycji mają jeden pokój 25-metrowy i drugi 12-metrowy. Część śpi na tarasie, w ogrodzie i piwnicy. Najstarsza osoba ma 82 lata, najmłodsza półtora miesiąca. To Anastazja, córka Ingi - Rosjanki, która wraz z dzieckiem też uciekła przed bombami. Jest też małżeństwo Ormian i jeszcze kilka rosyjskich rodzin.

Jeden z Gruzinów jest po operacji ręki, kilka dni wcześniej miał wypadek samochodowy. Ponad połowa uciekinierów w tym domu to dzieci, reszta to kobiety, mężczyzn tylko paru. Większość ruszyła do Cchinwali, walczyć o Gruzję.

Manana skrzętnie zapisuje nazwisko każdej osoby, wyjmuje przypadkiem zabraną kamerę i filmuje. Ludzie zasłaniają twarze, kręcą z dezaprobatą głowami, że nie czas i miejsce na zabawy. Manana nie rezygnuje, chce potem pokazać światu bezsens wojny. Tu, pod jednym dachem, kryją się Gruzini, Osetyjczycy, Rosjanie i Ormianie. Razem cierpią. Więc kto jest wrogiem? Inga chętnie mówi do kamery. Wstydzi się za Rosjan, w Gruzji żyje jej się dobrze, lubi Gruzinów, a oni ją lubią. A teraz jak zwierzę musi chować się przed swoimi.

Manana niezmordowanie kręci kolejne wieczory i poranki. Wspólne gotowanie zupy z resztek warzyw, pieczenie chleba z ostatków mąki, kopanie jeszcze niedojrzałych ziemniaków z pola Osetyjki, zbieranie zielonych mirabelek, po których wszyscy mają biegunkę. I wreszcie głód, który zaczyna patrzeć ludziom z oczu. Gdy odkłada kamerę, jest pielęgniarką. Mierzy starszym ciśnienie i choć jest fatalne, mówi, że wszystko w porządku. Co jakiś czas chodzi przez las do domu obok, gdzie jest telewizor. Wraca, uśmiecha się i zapewnia o rychłym końcu wojny, kłamie o dobrych wieściach. Wierzą jej, w końcu ona na co dzień mieszka za granicą, w Polsce. Staruszkom jest lżej na duchu, nadzieja jest najważniejsza.

Z dnia na dzień coraz więcej ludzi choruje na zapalenie spojówek. Oczy zaczerwienione, napuchnięte, zaropiałe. Zasnute mgłą, majaczą tylko niewyraźne kształty. Zapalenie ma Manana, jej córka i rodzice. Stara Gruzinka mówi, że najlepszym lekarstwem na to jest mleko matki, która właśnie urodziła. Jest Inga, ale ona już straciła mleko, strach i niedożywienie zrobiły swoje. Ale Rosjanka nie chce się poddać, godzinami próbuje wydusić z piersi choć odrobinę. Udaje się, jak o brylanty dba o każdą kroplę i oddaje swój skarb chorym. Pomaga, a świat znowu staje się nieco bardziej konkretny.

Manana się wzrusza, Rosjanka jej pomaga, ona pomaga Rosjance, jedni dbają o drugich. Wspólnie żartują, bo przecież nigdy nie jest tak źle, żeby nie można było się uśmiechnąć. A gdzieś tam, w Cchinwali, w Gori, ludzie walczą ze sobą.

Mama Manany zapewnia, że gdyby ktoś zaczął strzelać do Ingi lub jej córki, pierwsza rzuciłaby się, żeby zasłonić je własnym ciałem.

Pabianice, lato 2011 r. - Mozzarellę możesz zetrzeć na tarce albo po prostu rozgnieść ręką. Potem dodajesz twaróg, trochę soli, roztopione masło i jajko. Mieszamy i gotowe - Manana uśmiecha się zadowolona.

Wyjmujemy ciasto z zamrażarki

i dzielimy na cztery części

Góry pod Gori, sierpień 2008 r. Ktoś alarmuje, że Rosjanie niedaleko, że to wojska z Kazachstanu i bandyci powypuszczani z więzień. Ludzie są przerażeni, na spakowanie dają sobie kwadrans. Biorą kołdry dla dzieci i toporek do rąbania drewna. W domu zostawiają Osetyjkę; jest zbyt chora, by z nimi uciekać. Kobieta mówi, że się nie boi, Rosjanie przecież nie zrobią jej krzywdy. A jeśli nawet ją zastrzelą, to cóż innego jej zostało niż śmierć? Syn poucza kobietę, aby nie wspominała o ludziach, których ukrywała. Ruszają.

Chcą dojść górami do Turcji lub Armenii. Przekraczają rzekę, młodsi przenoszą starszych. Z trudem wspinają się po stromych zboczach, w zwykłych klapkach, które się ślizgają i rwą o kamienie. Inga załamuje się, nie radzi sobie z podejściem z Anastazją na ramieniu. Co jakiś czas przelatują nad nimi samoloty, wtedy wszyscy padają na ziemię, dzieci płaczą, a kobiety szepczą modlitwy. Manana zakrywa ciałem córkę i cały czas nagrywa.

Po paru godzinach marszu syn Osetyjki nie wytrzymuje, chce wrócić do matki. Przecież została bez opieki. Inni też się wahają, bo jak tu przetrwać zimną noc w górach z dziećmi, bez jedzenia i picia, bez ciepłych ubrań. Patrzą w stronę wioski, lecz nic się tam nie dzieje, żadnego ruchu, żadnego żołnierza. Wracają, wszyscy.

W domu zastają Osetyjkę wystraszoną; jej stan się pogorszył, płacze z bólu. Nikt już nie ma leków, nie ma też jak wezwać lekarza. Osetyjka prosi o wódkę na znieczulenie, dostaje bimber. W nocy czuwają przy niej synowa i Manana, na zmianę. Nad ranem kładą się spać, na godzinkę, może dłużej. Gdy się budzą, nie słyszą płaczu. Osetyjka nie żyje.

Chcą ją pochować jak najszybciej, bo nie wiadomo, kiedy znowu przyjdzie im uciekać.

Nie ma księdza, nie ma trumny, świecy. Mężczyźni przeczesują strych, znajdują stare deski i zbijają z nich pudło o trumiennym kształcie. Wnętrze wyściełają prześcieradłem, do wieka przybiją krzyżyk. Następnego dnia jedynym samochodem, który ma resztkę paliwa, zawożą trumnę na cmentarz, gdzie jest już pochowany mąż Osetyjki (zmarł dwa lata wcześniej), córka (trzy lata wcześniej) i wnuczek (pięć lat wcześniej). Kobiety kładą nazbierane kwiaty, Manana puszcza najsmutniejszą piosenkę, jaką znajduje w swoim telefonie. I mówi, że osoba, która tak im wszystkim pomogła, nie zasłużyła na taką śmierć, na taki pogrzeb. Że gdyby nie wojna, Osetyjka żyłaby dalej. Że zabił ją strach.

Pabianice, lato 2011 r. - Nadzienie też możesz podzielić na cztery części. A z ciasta robisz kulki, o takie, a potem rozwałkujesz je na okrągłe, cienkie placki. Resztę schowaj do lodówki - Manana walczy na stolnicy z wałkiem.

Na każdy placek nakładamy

porcję nadzienia

Sierpień 2008 r. Linia, na którą Manana od kilku dni próbuje się dodzwonić, jest ciągle zajęta. Teraz się udaje. Odbiera policjant. Manana tłumaczy, że ma podwójne obywatelstwo i chce zawiadomić polską ambasadę w Tbilisi, że ukrywa się w górach z córką. Po paru godzinach oddzwania gruziński urzędnik, pyta o szczegóły: gdzie są, ilu ich tam jest, czy mają jedzenie i leki. A oni nic już nie mają. Manana prosi go, żeby zawiadomił jej męża i synów, którzy nie mieli dotąd od niej żadnych informacji.

Wkrótce dzwoni ktoś z polskiej ambasady. Pyta, dlaczego Manana nie poleciała do Polski, przecież organizowali samoloty. Manana grzecznie wyjaśnia, że aby polecieć, trzeba dojechać do Tbilisi, a ona nawet kilometr nie może się ruszyć, bo ją Rosjanie zastrzelą. Urzędnik każe być cierpliwym i obiecuje, że ktoś ją stamtąd zabierze.

Następnego dnia do domu Osetyjki przyjeżdża pomoc humanitarna z żywnością i lekami. Chleb, ser, kiełbasa. Ludzie płaczą ze szczęścia. Część jedzenia zanoszą do domu obok, gdzie ukrywa się 20 osób.

19 sierpnia dzwonią z polskiej ambasady: następnego dnia będzie transport. I rzeczywiście, przyjeżdża bus z Czerwonego Krzyża, z kierowcą Gruzinem, ksiądz i lekarka są Polakami. Przywożą kolejną partię jedzenia i lekarstw. Lekarka wygotowanymi nożyczkami wycina gnilne mięso z rany Gruzina, który przez kilkanaście dni nie zmieniał opatrunku.

Manana chce zabrać do Tbilisi rodziców. Ale ksiądz odmawia. Ryzykowali życie, żeby tu dojechać, nie będą go ryzykować jeszcze bardziej, wioząc Gruzinów. Dla Manany i jej córki mają zezwolenia z ambasady. Paszportów lepiej nikomu nie pokazywać. Mogą co najwyżej zawieźć rodziców do Gori. Mama Manany chce jechać, jest już jej wszystko jedno. A jeśli zbombardowano im dom, to i tak nie ma sensu żyć dalej.

W Gori Manana ma 15 minut na zabranie rzeczy. Biała sukienka jest niebieska od farby z miski. Manana patrzy na ziemniaka, który, porzucony, zdążył zapleśnieć pod krzesłem.

W drodze do Tbilisi zatrzymuje ich patrol wojsk rosyjskich. Widzi przerażenie w oczach córki, sama też nie może uwierzyć, że Rosjanie celują w nią z karabinów. W młodości studiowała w Rosji, umawiała się z Rosjanami, chodziła z nimi do kina i teatru, wieczorami przy winie rozprawiali o pięknej przyszłości. Nigdy przez myśl jej nie przeszło, że mogą być jej wrogami.

Pabianice, lato 2011 r. - Ciasto łapiesz za krawędzie i zlepiasz wkoło, żeby powstała taka sakiewka. Uklepujesz, musisz uważać, żeby nie przedziurawić. A jak się zrobi dziurka, to zalepiasz ją ciastem - Manana sprawnie łata placek.

Na patelni rozgrzewamy olej

i smażymy chaczapuri na średnim ogniu

Gruzja, sierpień 2008 r. To na specjalne polecenie Lecha Kaczyńskiego - tak mówi Mananie kapitan samolotu na lotnisku w Tbilisi. Jest zaskoczona i wzruszona, bo przecież - kim ona jest? I dlatego nigdy nie zapomni pana Lecha Kaczyńskiego. Nie zapomni, że im pomógł, i że leciała z Gruzji tym samym samolotem, w którym on potem zginął. Z tą samą ekipą. Z Basią, stewardesą, z Robertem, pilotem. Basia radzi Karolinie, żeby też została stewardesą, że to fajna praca, a ona jest wysoka, ładna. Tylko żeby uczyła się języków.

Wszyscy są dla nich ciepli i uczynni. Pokazują salonik prezydenta, dogadzają kawą.

Gdy prawie dwa lata później Manana usłyszy o tragedii w Smoleńsku, wypłacze Lecha Kaczyńskiego jak własnego ojca. Bo przecież jak ojciec zaopiekował się nimi dwiema. Bo nie wiadomo, jak by ich losy się potoczyły, gdyby nie jego pomoc.

Sierpień 2011 r. Manana nadal co roku jeździ do Gruzji, spotyka się z koleżankami Rosjankami. Zwykli ludzie nie mają do siebie żalu, to politycy chcą ich skłócić. Teraz żałuje tylko, że nie będzie mogła pojechać do Cchinwali na chaczapuri. Bo Osetyjczycy robią najlepsze chaczapuri na świecie. Gruzini takich nie potrafią.

- Jak się jedna strona przyrumieni, to przewracasz na drugą stronę. Smażysz jakieś 2-3 minuty z każdej. O, i już gotowe. Jedz, ale uważaj, bo gorące!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2011