Nadzieja umiera ostatnia

Starczy godzina jazdy pociągiem z nowego berlińskiego Hauptbahn­hofu w kierunku południowowschodnim, by znaleźć się w świecie jak z bajki. Po niemiecku nazywa się on Spreewald, a w języku rdzennych mieszkańców: Błota. Jeszcze trochę na południe, a dojedziemy do kolejnego miejsca, którego nazwa brzmi znajomo dla polskiego ucha: Budziszyn. Spreewald i Budziszyn, czyli Dolne i Górne Łużyce, to ojcowizna narodu po niemiecku zwanego Sorben, a po polsku: Łużyczanie lub Serbołużyczanie.

26.03.2007

Czyta się kilka minut

W tym romantycznym zakątku Republiki Federalnej, pozornie tak bliskim od stołecznej metropolii, a naprawdę jakże od niej dalekim, życie toczy się swoim rytmem - niespiesznym, zdystansowanym. Nie tylko dlatego, że w Spreewaldzie, czyli na Błotach - zdominowanych przez system rzek, jezior i kanałów - ulubionym środkiem komunikacji są powolne łodzie, długie i płaskie. Tutaj Szprewa, której nurt dalej na północ przecina Berlin, nie nazywa się jak w stolicy Spree, ale Sprejewja. Tutaj miasta i wsie noszą podwójne nazwy: Lübben to także Lubin, Lübenau - Lubnjow, Bautzen to Budyšyn (polski Budziszyn). A Cottbus, cel naszej podróży, to łużycki Chośebuz (polski Chociebuż).

Jesteśmy na Łużycach. Tu, gdzie od grubo ponad tysiąca lat mieszka - i trwa - słowiańska mniejszość w Niemczech. Coraz mniej liczna, coraz bardziej rozpływająca się w otoczeniu. Ale trwa. Jeszcze.

"Dzieje się źle"

Każdego roku w okresie wielkanocnym ze stolicy w kierunku Łużyc ciągną pielgrzymki: zestresowani berlińczycy ruszają w kierunku Spreewaldu, pardon: Błot, aby na chwilę znaleźć się w innym świecie, by rozsiąść się w łodziach, które ruszą w bezludne zatoczki, by podziwiać kolorowe stroje łużyckie, które Łużyczanie, mężczyźni i kobiety, założą na Wielkanoc (podobnie jak na inne dni świąteczne). Zaszumią kamery wideo, zabłysną flesze cyfrowych aparatów, gdy przez wsie i miasteczka ruszą, jak od setek lat, tradycyjne wielkanocne pochody konne.

Bo tradycje są tu tak stare, jak tylko ludzie mogą spamiętać. Podobnie jak łużyckie potrawy, które bardziej przypominają kuchnię polską i czeską niż niemiecką (ah, ta łużycka kaszanka, z niemiecka zwana Grützwurst!). Łużyczanie: niemiecka idylla.

To tyle, jeśli idzie o ogląd zewnętrzny, widziany okiem weekendowego turysty.

Rzeczywistość wygląda inaczej. - Z Łużyczanami źle się dzieje, przede wszystkim z tymi z Dolnych Łużyc - twierdzi w rozmowie z "TP" Gregor Wieczorek, ­

32-letni redaktor naczelny tygodnika "Nowy Casnik".

Pytanie brzmi brutalnie: czy pewnego dnia język łużycki - a właściwie dwa języki: dolnołużycki (zbliżony do polskiego) i górnołużycki (bliższy czeskiemu) - stanie się martwy?

Wieczorek ma nadzieję, że nie. Ale zna realia: z 20 tys. Dolnołużyczan, mieszkających w okolicy Chociebuża, jedynie garstka, i to tych najstarszych, mówi jeszcze po łużycku. - Ostatni, dla których jest to jeszcze pierwszy język, rodzinny, żyją praktycznie tylko na wsi - mówi Wieczorek. Dla pozostałych, zwłaszcza tych wykształconych, łużycki jest językiem drugim, niemal już obcym: nauczyli się go w gimnazjum łużyckim w Chociebużu.

Nieco lepiej wygląda to na Górnych Łużycach, w okolicy Budziszyna: tam język (górnołużycki) jest silniej zakorzeniony. Ale to nie znaczy, że jest dobrze.

A jaki język jest językiem rodzinnym Wieczorka? Dziennikarz uśmiecha się: - Polski - odpowiada krótko. Bo Gregor Wieczorek, dziś działacz łużycki, urodził się na Śląsku: w Tychach. W 1990 r. razem z rodzicami wyjechał do Niemiec, studiował w Poczdamie (biologię). Dopiero w Niemczech nauczył się łużyckiego. I zafascynował tą krainą. I tak, od kilku już lat, ten niemiecki obywatel, urodzony w Polsce, kieruje - jak mówi się w Chociebużu, z wielkim zaangażowaniem - redakcją łużyckiej gazety.

Rozmawiając z nim, można odnieść wrażenie, że znalazł tutaj swój cel w życiu. Tu, na Łużycach, czuje się dobrze. - Tutaj jestem trochę bliżej moich słowiańskich korzeni - mówi z lekką melancholią.

Wczoraj i dziś

Dzieje Łużyczan liczą sobie dobre 1400 lat, a ich początki sięgają wielkiej wędrówki ludów. Dziś są najmniejszym słowiańskim narodem - potomkami tych plemion zachodniosłowiańskich, które osiadły niegdyś między Łabą i Odrą oraz między Morzem Bałtyckim a górami, oddzielającymi dziś RFN od Czech. Podbici tysiąc lat temu przez władców niemieckich, coraz bardziej ograniczani - terytorialnie, przez niemieckie osadnictwo, i kulturowo, przez asymilację oraz celową germanizację - zachowali swoją odrębność językową i kulturową jedynie tutaj, na Dolnych i Górnych Łużycach.

Dziś jest ich mniej więcej 60 tys., z czego dwie trzecie to Górnołużyczanie, a jedna trzecia - Dolnołużyczanie. Ich oba języki różnią się nieco; różnią się też wyznaniowo: Górnołużyczanie z okolic Budziszyna, należącego kiedyś do państwa saskiego, a dziś wchodzącego w skład landu Saksonia, to tradycyjnie katolicy. Dolnołużyczanie, niegdyś obywatele Prus, a dziś landu Brandenburgia, to ewangelicy. Jednak od XIX w., czyli od ich odrodzenia narodowego, politycznie występowali wspólnie; wspólne jest też ich stowarzyszenie "Domowina", założone w 1912 r. i istniejące do dziś.

Wydawnictwo "Domowiny" publikuje nie tylko tygodnik "Nowy Casnik", ale także ukazujący się w Budziszynie dziennik "Serbske Nowiny", a także wiele periodyków po łużycku, jak np. magazyn dla dzieci "Plomje", a także podręczniki do nauki języka czy historii. W zjednoczonych Niemczech "Domowina" ukonstytuowała się na nowo w 1991 r. Odtąd finansowaniem łużyckich instytucji, kultury i tradycji zajmuje się "Stiftung für das sorbische Volk" (Fundacja na rzecz Narodu Łużyckiego), powołana wspólnie przez dwa landy, Saksonię i Brandenburgię, oraz przez rząd federalny.

W przeciwieństwie do wielu grup narodowościowych, które żyją rozproszone po Europie, Łużyczanie nigdy nie mieli i nie mają "swojego" państwa, które byłoby punktem odniesienia i oparciem dla ich tożsamości. Być może gdyby mieli, ich losy w minionych dwóch stuleciach potoczyłyby się inaczej. Ale i tak zakrawa na cud, że przetrwali w "germańskim morzu" - mimo surowej polityki germanizacyjnej w stylu Bismarcka, prowadzonej po powstaniu zjednoczonej Rzeszy Niemieckiej w 1871 r., oraz mimo jeszcze bardziej brutalnych prześladowań, których doznali w latach 1933-45.

Koniec II wojny światowej oznaczał dla Łużyczan koniec prześladowań. Już w maju 1945 r. "Domowina" (zakazana w III Rzeszy) rozpoczęła na nowo działalność. W tym samym czasie w Pradze powołano "Łużycki Komitet Narodowy", który dążył do przyłączenia Łużyczan do Czechosłowacji. "Domowina" nie poparła tego postulatu; zresztą decyzja nie należała ani do Łużyczan, ani do Niemców, ani do Czechosłowacji, lecz do mocarstw, a jak one zdecydowały, wiadomo.

Konstytucja komunistycznej NRD uznała Łużyczan za mniejszość narodową (po raz pierwszy w Niemczech). Państwo NRD-owskie wspierało łużyckie instytucje kulturalne; na lipskim uniwersytecie powołano nawet Instytut Badań nad Narodowością Łużycką. Od lat 50. w miastach i wsiach regionu wprowadzono dwujęzyczne tablice z nazwami miejscowości i ulic. Wszystko to nie zmieniało jednak faktu, że oficjalna polityka NRD stosowała wobec Łużyczan metodę "kija i marchewki": finansowała łużycką kulturę, zarazem poddając Łużyczan kontroli ideologicznej (i policyjnej), oraz ubezwłasnowolnieniu - podobnie jak wszystkich obywateli NRD.

***

Dziś ostatni Łużyczanie żyją - w końcu - w kraju wolnym i demokratycznym, jako uznawana przez państwo mniejszość narodowa. Czy jednak nie za późno, aby zapobiec wymarciu języka i kultury? - Mam nadzieję, że nie - mówi Wieczorek.

Idziemy szerokimi ulicami Chociebuża, zbudowanymi w typowo socjalistycznym stylu. W mieście do dziś widać skutki wojny i powojennej odbudowy, która pogardliwie traktowała zabytki. Wojny, która przez Chociebuż przetoczyła się 62 lata temu w postaci amerykańskiego nalotu, a potem czołgów 3. Armii Gwardyjskiej marszałka Koniewa.

Gregor Wieczorek, ten polsko-niemiecki Łużyczanin z wyboru, woli patrzeć w przyszłość. Opowiada o nowym, dwujęzycznym programie nauki języka "Vitaj", który ma ożywić łużycki wśród dzieci. - Program cieszy się dużą popularnością - zaznacza. - Być może uda się w ten sposób uniknąć sytuacji, że łużycki przekształci się w język martwy...

Być może.

Przełożył WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (12/2007)