Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jest tam m.in. historia o miejscowym szewcu, u którego zamówił buty proboszcz parafii z Babic (do której należała wtedy Kwaczała). Szewc nazywał się Melchior Kowalski i robił buty dwojakiego rodzaju: dla zamożniejszych klientów z cienkiej, błyszczącej skóry zwanej boksową, a dla biedniejszych – z grubszej i twardszej zwanej juchtową. Melchior wyszykował księdzu buty oczywiście z tej pierwszej. Bardzo się nad nimi napracował, ale kiedy wybierał się do Babic, by je wręczyć zleceniodawcy i odebrać zapłatę, żona poprosiła, aby potraktował księdza ulgowo („Ksiądz ołtarzowi służy i z ołtarza żyje, nie żądaj więc od niego za wiele”). Proboszcz buty przymierzył, był zadowolony, ale kiedy szewc wymienił cenę, mocno zaniżoną, wpadł w gniew. „W butach za pięć reńskich to chłopi chodzą” – krzyczał. Z wściekłości ściągnął obuwie i cisnął nim o podłogę: „Więcej mi się z takim towarem nie pokazuj!”.
Przez dwa tygodnie Melchior chodził jak struty. Skóra sporo kosztowała, nie miał pieniędzy na nową. W końcu przyszedł mu do głowy szalony pomysł: wziął tę samą parę butów, raz jeszcze starannie napastował, wyglansował, zawinął w papier i poszedł do Babic. Ksiądz długo przymierzał przyniesiony towar, w końcu zadowolony zapytał o cenę. „Dziesięć reńskich” – bez namysłu wypalił szewc. Ksiądz się ucieszył, sięgnął po portfel i odliczył żądaną sumę. A na pożegnanie powiedział pojednawczo: „Sam widzisz, że jak człowiek nie krzyknie, nie tupnie nogą, to się z wami ciężko dogadać. Dziękuję, idź z Bogiem”.
Na wszystko trzeba mieć sposób. W Łopusznej była przed laty karczma. Nie stała jednak w centrum wsi, tylko po drugiej stronie drogi prowadzącej z Nowego Targu do Krościenka. Droga z czasem zrobiła się ruchliwa i kiedy chłopi po pijanemu wracali do domów, zdarzało się, że na tej drodze wpadali pod samochody i nierzadko ginęli. W końcu łopuśnianki postanowiły zrobić z karczmą porządek. Przygotowały pismo do rady narodowej z wnioskiem o zamknięcie lokalu i zaczęły zbierać podpisy.
Najaktywniejsza w ich zbieraniu była Marysia Klamerusowa. Kiedy stawiła się w urzędzie z podaniem, okazało się, że na liście podpisali się niemal wszyscy dorośli mieszkańcy wsi, nawet największy pijak. Urzędnicy nie mogli wyjść ze zdumienia, ale pismo przyjęli i karczmę wkrótce zamknięto. Ludzie we wsi pytali potem Marysię, jak to zrobiła, że nawet tak wielki pijak poparł akcję trzeźwościową. „Przecie to tak, jakby podpisoł na siebie wyrok śmierci” – mówili, nie dowierzając. A Marysia na to spokojnie: „Obiecałak mu ćwiortkę wódki, to mi podpisoł”. Znalazł się sposób? No hej. Karczmy do tej pory ni ma.
Słusznie się domyślacie: opowiadam Wam te historie nie tylko po to, żeby Was rozweselić, ale również dlatego, że wybory samorządowe coraz bliżej, a specjaliści od politycznego PR-u podnoszą stawki za swoje usługi i zacierają ręce. Ja specjalistą od politycznego PR-u nie jestem, ale i mnie raz po raz ktoś zagaduje, jak by też można te najbliższe wybory wygrać albo przynajmniej nie przegrać z kretesem. Co mam odpowiedzieć? „Przede wszystkim nie strzelajcie sobie samym w stopy i kolana”? To akurat ci, którzy wybrali się do polityki, powinni wiedzieć już dawno. Ale chyba nie wiedzą. A niektórzy nie wiedzą nawet bardzo, tak bardzo, że aż żal patrzeć.
No więc niech się uczą sprytu politycznego od szewca z Kwaczały albo od kobiet z Łopusznej. ©