Na wschodzie (dalekim) bez zmian

Przed rokiem demokratyczną sensację sprawiła uchodząca za oświeconą dyktaturę Malezja: w wolnych wyborach odsunięto tam od władzy rządzącą od ponad pół wieku partię. Ale na więcej niespodzianek na Dalekim Wschodzie się nie zanosi.
w cyklu STRONA ŚWIATA

11.05.2019

Czyta się kilka minut

Przywódcy partii Na rzecz Tajów (ich kandydat na premiera, Sudarat Keyuraphan, drugi od lewej) w trakcie rozmów o zawiązaniu koalicji rządowej, Bangkok, 27 marca 2019 r. / Fot. Gemunu Amarasinghe / AP Photo / East News /
Przywódcy partii Na rzecz Tajów (ich kandydat na premiera, Sudarat Keyuraphan, drugi od lewej) w trakcie rozmów o zawiązaniu koalicji rządowej, Bangkok, 27 marca 2019 r. / Fot. Gemunu Amarasinghe / AP Photo / East News /

W Tajlandii ogłoszono właśnie wyniki marcowych wyborów, pierwszych od tych z 2011 roku i od zamachu stanu z 2014, gdy po raz kolejny władzę w Bangkoku przejęli generałowie. I choć pierwszą od przewrotu elekcję wygrała opozycja, krajem nadal rządzić będą wojskowi.

Tajlandia: kontroluje wojsko

Zgodnie z ogłoszonymi dopiero w tym tygodniu wynikami, najwięcej, bo 136 miejsc w liczącym aż pół tysiąca posłów parlamencie zdobyli kandydaci opozycyjnej partii Pheu Thai (Na rzecz Tajów). To kolejne wcielenie ruchu politycznego, utworzonego przed laty jako Thai Rak Thai (Tajowie się miłują) przez byłego premiera (2001-2006), bogacza i ludowego trybuna Thaksina Shinawatrę, którego tamtejsi generałowie i monarchiści mają za wcielenie najgorszego populizmu i wszelkiego zła w ogóle. W 2006 roku dokonali przewrotu i pozbawili go zdobytej w wolnych wyborach władzy. Oskarżyli go też o korupcję i wtrąciliby do więzienia, gdyby nie to, że czując pismo nosem, Thaksin wyjechał wcześniej z kraju.

W 2014 roku generałowie dokonali zamachu ponownie (od 1932 roku, gdy obalili monarchię absolutną i zastąpili ją konstytucyjną, przeprowadzili już tuzin przewrotów, a drugie tyle im się nie udało). Tym razem wkroczyli do akcji, żeby odsunąć od władzy siostrę Thaksina, Yingluck Shinawatrę, która w zastępstwie przebywającego na wygnaniu brata wystartowała na czele jego partii w wyborach i zwyciężyła. Po przewrocie ona również wyemgirowała.

Żeby nie dopuścić do kolejnej wiktorii uprzykrzonego rodzeństwa Shinawatrów, a jednocześnie dotrzymać danego wyborcom słowa, tym razem wojskowi tak skroili nową konstytucję, by bez względu na wynik elekcji dalej sprawować władzę w kraju. Zdecydowali, że o wyborze przyszłego premiera, wyłonionego wskutek wolnej elekcji, będzie decydować całe 750-osobowe Zgromadzenie Narodowe, składające się 500 posłów (dotąd tylko oni mieli prawo wybierać premiera) i 250 senatorów, przy czym wojskowi zastrzegli sobie wyłączne prawo mianowania całego Senatu. W dodatku tylko 350 mandatów w Izbie Reprezentantów przypada zwycięzcom w poszczególnych okręgach, a pozostałe 150 rozdzielanych jest przez mianowaną przez wojsko komisję wyborczą wśród uczestniczących w wyborach partii (w marcowych startowało ich rekordowo wiele – aż 27). Komisja wyborcza ma też prawo unieważniać wybory i dyskwalifikować ich zwycięzców, jeśli uzna, że któryś z nich złamał ordynację albo inne z praw, jak choćby to o ochronie królewskiego majestatu.

W ten sposób popieranej przez generałów partii politycznej, mającej zapewnione 250 senatorskich głosów, do utworzenia rządu potrzeba jedynie 126 mandatów w Izbie Reprezentantów, podczas gdy opozycja, nie mogąc liczyć na jakiekolwiek wsparcie w Senacie, aby przejąć władzę, musi wprowadzić do parlamentu aż 376 posłów.

Zanim komisja wyborcza ogłosiła oficjalne wyniki wyborów, ich zwyciężczyni, partia Na rzecz Tajów, twierdziła, że wraz z koalicjantami będzie mieć w Izbie Reprezentantów 255 mandatów, a więc większość, i że to jej powinno się powierzyć prawo utworzenia rządu. Według rachunku komisji wyborczej „front demokratów” ma jednak tylko 245 posłów, a będzie zapewne mieć ich jeszcze mniej, bo komisja wciąż może dyskwalifikować zwycięskich posłów lub nakazywać powtórzenie głosowania w wątpliwych okręgach.

Tajscy „demokraci” zapowiadają, że zaskarżą wyniki wyborów do sądu, ale w Bangkoku nikt nie wątpi, że nowym premierem zostanie dotychczasowy szef wojskowej junty, gen. Prayuth Chan-ocha. Jego partia zdobyła w wyborach 115 mandatów, które wraz z 7 mandatami jej koalicjantów i 250 senatorami dają 372 głosy w Zgromadzeniu Narodowym. Generałowi wystarczy przekonać 4 ze 131 posłów, niezwiązanych ani z juntą, ani z „demokratami”, a tekę premiera będzie miał w kieszeni. Chętnych do współrządzenia nigdy nie brakuje pod żadną szerokością geograficzną. A i nie wszyscy Tajowie będą zapewne rozpaczać, jeśli kolejne lata przyjdzie im spędzić pod rządami generała. Kłótliwość cywilnych polityków i ich podatność na korupcję sprawiła, że wojskowi cieszą się w Tajlandii opinią zarządców skuteczniejszych, choć mających w pogardzie obywatelskie wolności.

Jedyną zmianą, jakiej doczekali się tegoroczną wiosną Tajowie, była oficjalna koronacja ich nowego monarchy z dynastii Chakri, Mahy Vajiralongkorna, który objął panowanie jako Rama X. Ale i ona jest jedynie pozorna, bo 66-letni Maha zasiada na tronie już od 2016 roku, gdy umarł jego ojciec, ukochany przez Tajów król Bhumbol, który panował aż 70 lat (na początku maja nowego monarchę na Dalekim Wschodzie powitali także Japończycy, gdy po abdykacji cesarza Akihito na tron wstąpił jego syn Naruhito).

Indonezja: prezydent się podoba

Kwietniowe wybory nie zmieniły władzy także w Indonezji, najludniejszym, ponad 260-milionowym, muzułmańskim kraju na świecie, i czwartym, po Chinach, Indiach i USA, najludniejszym kraju świata w ogóle. Choć wyniki wyborów zostaną ogłoszone dopiero 22 maja, ze wstępnych wiadomo, że wygrał urzędujący od pięciu lat Joko Widodo, nazywany przez rodaków Jokowim. Tak jak w 2014 roku, znów pokonał emerytowanego generała Prabowo Subianto. Pięć lat temu Jokowi wygrał 53:47. Tym razem zwyciężył 56:44, choć spodziewano się, zwłaszcza on sam, że wygra wyraźniej.


Czytaj także: Wojciech Jagielski: Nowa wojna futbolowa


Jokowi, dawny sprzedawca mebli cieszący się opinią populisty, przeszedł do historii już przed pięciu laty, gdy został prezydentem jako pierwszy polityk niemający nic wspólnego z elitą polityczną z Dżakarty, ani z generałami, którzy rządzili Indonezją za panowania dyktatora Suharto (1967-98). Pochodzi z Solo, ze środkowej Jawy, a jego niechęć do ostentacyjnego okazywania pobożności ściągnęła na niego podejrzenia, że tak naprawdę nie jest muzułmaninem, lecz chrześcijaninem, a nawet skrytym komunistą, przyjacielem Chińczyków, nielubianych ani w Indonezji, ani w sąsiedniej Malezji.

Tym razem, jak przystało na wyrachowanego populistę, żeby dowieść swojej gorącej wiary, Jokowi wziął sobie na wiceprezydenta 76-letniego szejka Ma’rufa Amina, homofoba i zwolennika zaprowadzenia na Indonezji szarijatu. Przysporzyło mu to głosów muzułmańskich fanatyków, mimo że jego wyborcze wiece bardziej przypominały kolorowe pochody karnawałowe czy krzykliwe koncerty muzyczne, podczas których 57-letni Jokowi przekonywał swoich zwolenników, że pod jego rządami Indonezja kwitnie i że sprawy będą się miały tylko jeszcze lepiej. Wiece jego rywala, byłego komandosa i zięcia Suharto, wyglądały jak zgromadzenia modlitewne, podczas których 67-letni Prabowo, prywatnie gustujący w przyjemnościach życia, na przemian wzywał imię Najwyższego i lamentował, że kraj popada w ruinę, staje się chińsko-australijskim protektoratem i prostą drogą zmierza do przepaści. Pogodnym z natury Indonezyjczykom nie spodobało się zrzędzenie Prabowo i wybrali optymizm Jokowiego.

Kwietniowe wybory w Indonezji zapiszą się też w historii jako największa elekcja, jaką kiedykolwiek przeprowadzono w ciągu jednego dnia. Półtoramiliardowe Indie uzurpują sobie prawo do tytułu największej demokracji świata, ale żeby przeprowadzić u siebie wybory (właśnie trwają), potrzebują półtora miesiąca. W Indonezji, archipelagu kilkunastu tysięcy wysp i wysepek, wybory prezydenckie i parlamentarne z udziałem prawie 200 milionów głosujących przeprowadzono w jeden dzień. Wielu członków komisji wyborczych i ochotników umarło z wyczerpania.

Filipiny, Birma, Singapur, Indochiny, Wietnam, Kambodża, Laos: po staremu

Zmian nie należy się spodziewać po przyszłotygodniowych wyborach parlamentarnych na Filipinach, gdzie od 2016 roku samowładnym przywódcą pozostaje prezydent Rodrigo Duterte. Groził ostatnio swoim przeciwnikom i krytykom, że jeśli doprowadzą go do ostateczności, powoła „rząd rewolucyjny”, a ich wszystkich powsadza do więzienia. „Potem możecie mnie za to powiesić. Tak, pragnę śmierci” – powiedział Duterte, który uwielbia, gdy porównuje się go do Donalda Trumpa. Najbliższe wybory prezydenckie na Filipinach przewidziane są na 2022 rok.

W Birmie wybory odbędą się już za rok. Ostatnie, w 2015 roku, przebiegały według scenariusza zastosowanego w marcu w Tajlandii. Składająca władzę – formalnie – junta zawczasu wyrychtowała taką konstytucję, która zapewniła generałom wpływ na politykę i gospodarkę bez względu na ich wynik. W rezultacie w kraju panuje pokojowa noblistka Aung San Suu Kyi i zbiera cięgi za bierność wobec prześladowań muzułmańskich Rohingów, a tak naprawdę nadal rządzą wojskowi i związani z nimi politycy.

Singapur, symbol bogactwa, porządku i dyktatury od początku swojego istnienia w 1965 roku rządzony jest przez oświeconych władców, którzy choć przestrzegają demokratycznej formy, to mniej dbają o istotę demokratycznej sprawy. Pierwszy przywódca wyspiarskiego państwa-miasta, Lee Kuan Yew (1965-90) do dziś uważany jest za wzór dobrego i skutecznego władcy i czczony od Chin po afrykańską Rwandę. Choć w 1990 roku złożył urząd premiera, to jako „starszy minister” miał wpływ na najważniejsze decyzje w sprawach państwa aż do śmierci w 2015 roku. Od 2004 roku Singapurem rządzi syn pana Lee, 67-letni Lee Hsien Loong, a w 89-osobowym parlamencie, poza 6 posłami opozycyjnej Partii Robotników, zasiadają wyłącznie politycy z rządzącej od zawsze Partii Akcji Ludowej. Najbliższe wybory, zgodnie z planem, wypadają za półtora roku.

W byłych komunistycznych krajach: Indochinach, Wietnamie, Kambodży i Laosie, panują wciąż te same partie. W Kambodży, od ludobójczych rządów Czerwonych Khmerów (1975-79) rządzi Kambodżańska Partia Ludowa, którą przewodzi dawny czerwony Khmer, dobiegający 70-tki Hun Sen. W zeszłorocznych wyborach jego partia zdobyła wszystkie mandaty do 125-osobowego parlamentu. Następne będą w 2023 roku.

W Wietnamie partia komunistyczna po staremu pozostaje jedyną, której działalność jest dozwolona. Podobnie jak w Laosie, gdzie jedyną legalną partią jest rządząca Laotańska Partia Ludowo-Rewolucyjna. W obu krajach najbliższe wybory odbędą się w 2021 roku. I raczej nic się nie zmieni.

Na brak zmian narzekają zresztą nawet mieszkańcy Malezji, którzy w zeszłym roku sprawili w wyborach tak wielką niespodziankę. W rocznicę wyborczej wiktorii przywrócony do władzy 93-letni premier Mahathir Mohammad tłumaczył się, dlaczego reformy i dobre zmiany, które obiecywał rok temu, tak bardzo się ślimaczą. „Nie obiecywaliśmy przecież, że zrobimy to wszystko w ciągu jednego roku, ale w pięć – uspokajał rodaków. – Pracujemy, pracujemy…”.

POLECAMY: Strona świata - specjalny serwis "TP" z reportażami i analizami Wojciecha Jagielskiego

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej