Na stos

Sztuka musi zmierzać się z tabu i naruszać normy, jest bowiem konieczną dla każdej wspólnoty przestrzenią praktykowania wolności – nie tylko w Starym Teatrze.

09.12.2013

Czyta się kilka minut

Płoną płyty Beatlesów. Waycross, Georgia, USA, 12 sierpnia 1966 r. / Fot. Bettmann / CORBIS
Płoną płyty Beatlesów. Waycross, Georgia, USA, 12 sierpnia 1966 r. / Fot. Bettmann / CORBIS

Choć twarze na nim roześmiane, jest to jedno z najbardziej demonicznych zdjęć drugiej połowy ubiegłego wieku. Na fotografii widać mężczyznę przemawiającego przez mikrofon w otoczeniu tłumu bardzo młodych ludzi, których twarze rozpala niepokojący entuzjazm. Przed nimi płonie ognisko, ale nie harcerskie. Jest już po zmroku. Trudno dopatrzyć się, co trawią płomienie, z pewnością nie są to drewienka.

POPULARNIEJSZY OD CHRYSTUSA

Zdjęcie zrobiono w Waycross, w stanie Georgia, którego historia wiąże się nie tylko z nieśmiertelnym standardem Carmichaela, ale też z miejscem narodzin dwudziestowiecznego Ku-Klux-klanu. W rankingach na najbardziej rasistowski stan „słodka Georgia” zajmuje zawsze wysokie miejsca w doborowym towarzystwie Mississippi czy Alabamy. Wiosną 1899 r. w ciągu zaledwie sześciu tygodni zlinczowano w Georgii dwunastu Afroamerykanów, przez spalenie żywcem i powieszenie. „Strange fruits”, „dziwne owoce” – śpiewała Billie Holiday o tych czarnych ciałach wiszących na gałęziach.

Fotografie linczów powielano w tysiącach, cieszyły się bowiem wzięciem wśród tych, którzy w samosądach uczestniczyć osobiście nie mogli. Na zdjęciu z Waycross nie płoną, na szczęście, ludzie. Płoną płyty z muzyką. Jest lato 1966 r.

Na stos skazano muzykę zespołu, którego lider ośmielił się stwierdzić, że są dziś popularniejsi od Chrystusa. Nie powiedział niczego zaskakującego – w świecie kultury masowej zapełniającej pustkę po umarłym Bogu i gwiazdeczek awansowanych do tytułu idoli. Nie powiedział tego bez powodu, sam bowiem doświadczał aktów idolatrii, kiedy podczas koncertów podjeżdżały do niego matki z chorymi dziećmi na wózkach w przekonaniu, że muzyk ma siłę uzdrawiającą. To nie buta przemawiała przez niego, a trafne rozpoznanie stanu, w jakim znalazła się kultura. I nic to, że muzyk był obiektem westchnień milionów fanów, skarbem anglojęzycznej kultury. Za słowa, że Chrystus przegrywa z rock and rollem – ogień.

Organizatorom nocnego ogniska nie wystarczyło przestać kupować płyty Johna Lennona i jego trzech kolegów z Liverpoolu. Ba, nie wystarczyło wyrzucić czarne krążki z domu, jeśli rzeczywiście obrażały czyjekolwiek poczucie przyzwoitości. Te płyty należało spalić publicznie – urządzić widowisko, nie tyle dla siebie, ile dla świata. Jeśli roześmiane twarze na zdjęciu z 1966 r. do dziś przerażają, to z jednego powodu: tym młodym ludziom wpojono już przekonanie, że płyty, książki czy obrazy niezgodne z ich poglądami mogą bez trudu spalić na stosie. Że mają plemienną władzę, by niszczyć to, co nie mieści się w plemiennych normach. I że sposobem uczestnictwa w kulturze może być jej unicestwianie. W ich mniemaniu kultura nie polega na dialogu, na zadawaniu pytań i na gotowości zmiany swojego zdania, bo nie ma co zawracać sobie głowy wysłuchiwaniem drugiej strony. Oni już wiedzą. Ich wiedza jest w skierowanych ku górze językach płomieni. Trudno oprzeć się wrażeniu, że za rozradowanymi twarzami kryją się upiory przeszłości: jakaś plemienna pamięć o podobnych ceremoniach z 1899 r., o ludziach w białych, spiczastych kapturach i o innym plemieniu, z innego kontynentu, które na placu przed stołecznym uniwersytetem paliło na stosie książki. To spektakl, który ma zamykać usta.

ZŁE NAMIĘTNOŚCI

A jeśli o spektaklu mowa, wybierzmy się do teatru. Jest rok 1980. W londyńskim Teatrze Narodowym premiera sztuki Howarda Brentona „Rzymianie w Brytanii”, w reżyserii Michaela Bogdanova. Dramat powstał na zamówienie sir Petera Halla, dyrektora teatru, twórcy Royal Shakespeare Company. Wspaniałe miejsce, wspaniały mecenas. Mimo że Hall to uosobienie brytyjskiego establishmentu, zaangażował do pracy Brentona, dramaturga mającego opinię wojującego marksisty, kontestującego rzeczywistość społeczną Zjednoczonego Królestwa. Co więcej, Hall zamówił u niego sztukę podejmującą politycznie drażliwy temat konfliktu północnoirlandzkiego. Za hańbę brytyjskiego teatru uważał on bowiem, że teatr ten, tak otwarcie w tamtych czasach polityczny, mający Brechta na sztandarach, nie zdobył się na dyskusję o wydarzeniach na sąsiedniej wyspie. Jako dyrektor narodowej instytucji dostrzegł potrzebę takiej niewygodnej rozmowy, wierząc w teatr, który trzyma rękę na pulsie współczesności. Zamawiając u Brentona dramat na temat Irlandii, Hall wykazał się godną szacunku odwagą, nie wiedział jednak, że otwiera furtkę do największego bodaj skandalu, jaki zna historia współczesnego brytyjskiego teatru.

Niedługo po premierze „Rzymian...” do prokuratury trafiło zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa, jakim było ponoć odbycie stosunku homoseksualnego na oczach widowni. Chodzi o scenę, w której rzymscy żołdacy gwałcą celtyckiego druida. Prokurator odmówił wszczęcia postępowania, nie dopatrzywszy się znamion przestępstwa. Wtedy do sądu wpłynął pozew z powództwa cywilnego. Wystosowała go, w imieniu swojej organizacji, znana działaczka społeczna, Mary Whitehouse.

Kim była Whitehouse? Uznając, że brytyjskie media „propagują ateizm, plugastwo, rozwiązłość, niewierność i pijaństwo”, a tym samym podkopują fundament moralny narodu i przypuszczają atak na wartości chrześcijańskie, założyła w 1965 r. Narodowe Stowarzyszenie Widzów i Słuchaczy. Jego działalność polegała na monitowaniu mediów i instytucji kultury oraz powiadamianiu policji i parlamentarzystów o przypadkach obrazy moralności publicznej.

W odróżnieniu od tłumu z Georgii, który sam budował i podpalał stosy, członkowie stowarzyszenia uważali, że szerzącemu się w mediach zepsuciu moralnemu powinny położyć kres surowe przepisy prawne. Przykładami takiego zepsucia były dla Whitehouse reportaże wojenne, które ukazując brutalność wojny „mogły skłaniać młodych ludzi do pacyfizmu”, a tym samym „osłabiać zdolność obronną kraju”, seriale, w których padały nieprzyzwoite słowa, piosenki z seksualnym podtekstem, filmy pokazujące przemoc, programy uznane za bezbożne i bluźniercze.

Rozpoczęła się historia, której koniec był równie groteskowy, co przerażający. Punktem zwrotnym we długim procesie przeciwko twórcom spektaklu było zeznanie świadka oskarżenia, że aktor w scenie gwałtu nie symulował: świadek widział bowiem jego penisa w wzwodzie. Gdy zapytano go, gdzie siedział podczas przedstawienia, okazało się, że w jednym z ostatnich rzędów, 27 metrów od sceny, czyli w miejscu, z którego nie mógłby dostrzec niczego tej wielkości co wspomniany w zeznaniach narząd. Na pytanie, czy jest pewien, że był to „czubek penisa”, świadek odparł: „A cóżby innego?”. A jednak było to coś innego: nie penis, a kciuk aktora, który w ten sposób symulował gwałt.

Whitehouse wycofała oskarżenie. Wygrana – można by powiedzieć. Otóż nie całkiem, takie ataki nigdy nie kończą się niewinnie, bo jednak przez dwa lata trwał ten spektakl w reżyserii policjantów od kultury. Aktorzy poddawani byli upokarzającym przesłuchaniom, podczas których musieli odpowiadać na tak merytoryczne pytania jak to, czy odgrywając gwałt czuli podniecenie? Albo czy po zejściu ze sceny musieli się za kulisami masturbować? Bogdanov, któremu groziły trzy lata więzienia, dostawał telefony z pogróżkami, a jego skrzynkę na listy osmarowano ekskrementami. Sztuka Brentona przez następne ćwierć wieku nie była wystawiana, bo reżyserzy nie chcieli ryzykować kolejnej wojny ze zgorszonymi.

Argument, dość oczywisty w tej sprawie, że oglądanie spektaklu nie jest obowiązkowe i kto nie chce oglądać, oglądać nie musi, był dla Whitehouse nieistotny. Obrończyni moralności, która zresztą spektaklu nie widziała, miała na uwadze nie tyle dobro tych, którzy wybrali się do teatru i obejrzeli gorszącą ich scenę: zagrożenie widziała gdzie indziej – w rozpalonej przez reżysera złej namiętności, która mogłaby doprowadzić do tego, że aktorzy lub widzowie po wyjściu z teatru zechcą zgwałcić napotkanych na ulicy chłopców. Jeśli brzmi to jak farsa, to dlatego, że nią jest.

Scena, o którą wybuchła awantura, to zaledwie epizod w ambitnym, epickim fresku, jakim są Brentonowscy „Rzymianie w Brytanii”. Co oburzyło obrońców moralności: czubek penisa, który okazał się kciukiem, czy może homoseksualny charakter gwałtu, czy wreszcie analogia, jaką wysnuł Brenton między podbojem Anglii przez Juliusza Cezara a obecnością wojsk brytyjskich w Irlandii Północnej? Trudno uwierzyć w czystość intencji oskarżycieli – można podejrzewać, że prawdziwym powodem była nie tyle nagość aktorów i seksualna drastyczność rozgrywanej przez nich sceny, ile zamach na święte samopoczucie Brytyjczyków dokonany na deskach Teatru Narodowego. Nie tylko w tym przypadku seks posłużył jako pretekst do stłumienia wypowiedzi, która naruszyła oficjalne narracje narodowe. Czy oburzenie byłoby równie wielkie, gdyby scena gwałtu nie była wpisana w historię brytyjskiej obecności w Irlandii?

SEKS I POLITYKA

Zaskakująca to prawidłowość, że ataki oburzonych w tej kulturowej wojnie, jaka toczy się na naszych oczach, uderzają w dzieła, w których obyczajowa odwaga pozostaje na usługach ich radykalnej politycznie wymowy. Solą w oku jest niby seks, ale zazwyczaj wtedy, kiedy powiązany jest z próbą przewartościowania narodowych mitów, kiedy padają pytania ważniejsze niż kwestia golizny w teatrze.

W „Rzymianach...” Brenton po raz pierwszy w sposób tak dobitny postawił pytanie o charakter obecności wojsk brytyjskich w Irlandii, rzucając opowieść o przemocy w Ulsterze na szerokie tło historyczne. I przypominając, że od czasów legionów rzymskich kolonizujących celtycką Brytanię nic się w tym zakresie nie zmieniło. Ten wymiar dramatu obrońcom moralności udało się skutecznie swoją awanturą zagłuszyć.

To, że po kilku latach Whitehouse uderzyła – pod pozorem ochrony przed zgorszeniem – w inny, podobnie ważki społecznie i politycznie utwór, nie powinno więc dziwić. W 1985 r. Tony Harrison wydał poemat „v.”, który dwa lata później stał się podstawą filmu telewizyjnego. Whitehouse i jej stowarzyszenie ruszyło do natarcia, domagając się zakazu emisji, zarzucając twórcom obrazę moralności, w filmie padają bowiem niecenzuralne słowa. Do boju ruszyli zwerbowani przez Whitehouse konserwatywni parlamentarzyści, którym towarzyszyły gromkie pokrzykiwania brukowców, nowo nawróconych rycerzy moralnej czystości.

Poemat Harrisona dotyczy głębokich podziałów społecznych epoki Thatcher, upokarzającego bezrobocia i nędzy, które spustoszyły zwłaszcza północny rejon kraju. Wulgaryzmy padają tu często, głównie w rozmowie, jaką poeta prowadzi ze skinem. Zderzają się w niej dwa języki, wyrafinowana angielszczyzna wykształconego poety i język młodego, niewidzącego dla siebie przyszłości skina. To dwie Brytanie, które nie umieją się porozumieć i które dzieli głęboka przepaść. Ostra diagnoza społeczna, jaką stawia Harrison, schodzi jednak na plan dalszy, bo tematem publicznej debaty stają się „brzydkie słowa”. Wypowiedź jednego z parlamentarzystów, który nazwał Harrisona „bolszewikiem”, nie pozostawia wątpliwości co do prawdziwych powodów irytacji obrońców moralności. W efekcie emisję filmu przesunięto na późne godziny nocne, a w kilku szkołach wiersze Harrisona wycofano z listy lektur.

TEATR I BANKIET

Sztuka musi mierzyć się z tabu i naruszać normy, jest bowiem konieczną dla każdej wspólnoty przestrzenią praktykowania wolności. Jednak żeby tabu przekraczać, tabu musi istnieć. To, że teatr wywołuje sprzeciw, a nawet agresję, świadczy o wadze stawianych w nim pytań. Tymczasem na spektakle kontestujące rzeczywistość społeczno-polityczną idą twórcy tej rzeczywistości: klaszczą, wypijają w foyer drinka i wracają do swoich zarządów, rad nadzorczych, klubów poselskich.

Źle by się stało, gdyby mieszczańską widownię XIX wieku, która pójście do teatru traktowała jak okazję do pokazania się w dobrym towarzystwie, oczekując, że na scenie zobaczy niewadzące nikomu błahostki, zastąpiła dziś widownia „mieszczańska inaczej”, która przyjmuje najdrastyczniejsze naruszenia tabu, jakby uczestniczyła w wydanym przez ratusz bankiecie. Teatr to nie bankiet, a forum ścierania się światopoglądów, postaw, wrażliwości.

Twórca, który odważnie idzie pod prąd uświęconych narracji, winien wpisać w koszty własne sprzeciw tych, w których poglądy uderza. Nie musi podejmować z nimi gry, jeśli reguły przeciwników są nie do przyjęcia, ale też nie powinien ustępować im pola. Wydaje się, że po doświadczeniach lat 60. współczesny teatr, otwarty i partycypacyjny, wypracował dość skutecznych środków, by poradzić sobie z agresywną reakcją tej części widowni, która nie rozumie lub nie chce rozumieć.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2013