Na przestrzał

W Amsterdamie nie sposób się zgubić. Chodzi się w kółko wzdłuż kanałów i traci ochotę na podglądanie, bo wszystko widać, bo cała głębia została wywalona na wierzch.

07.09.2013

Czyta się kilka minut

Amsterdam, 2011 r.  / Fot. Tim Clayton / CORBIS
Amsterdam, 2011 r. / Fot. Tim Clayton / CORBIS

Koło Prinsengracht widziałem sklep garncarza, którego dzbanki i miski, ustawione na chodniku, przypominały rynek w Sulmonie albo Kołomyi” – tak mógł napisać tylko Jerzy Stempowski, który tuż po wojnie podróżował krótko po Holandii. W Amsterdamie, „o kilka kroków od głównych arterii”, widział „skromne szynki, w których siedzą chłopi i dziewczyny o sielskim wyglądzie i manierach”. Dziś Amsterdam nie ma nic z sielskości, choć, by użyć wyrażenia Stempowskiego, „dobroczynne kobiety” nadal nie chodzą ulicami, lecz czekają na klientów w swoich gablotach.

Przeraziłby się dziś pewnie Stempowski tłokiem na ulicy, bo ledwie kilkadziesiąt lat temu rzeczywiście Holandia nie była dla niego „krajem turystycznym jak Włochy lub Szwajcaria”. To prawda, trudno się przez główne ulice Amsterdamu przecisnąć, nadal jednak można z tego tłoku łatwo czmychnąć i w spokoju rozglądnąć się dookoła.

Yes, I do

Trzy rzeczy uderzają w Amsterdamie, nie licząc intensywnego zapachu trawy na ulicy, który unosi się bez kosiarek. Przede wszystkim – język. Ale nie holenderski, bo obca mowa w obcym mieście zdziwić nie może.

Najbardziej fascynujące zjawisko dla kogoś, kto dużo podróżuje, to płynność, z jaką Holendrzy, wszyscy Holendrzy, niezależnie od wieku, płci, klasy społecznej, przechodzą na angielski. Wszędzie: w sklepie, na ulicy, w pociągu, w muzeum, wszyscy natychmiast zaczynają mówić z tobą po angielsku, gdy widzą i słyszą, że nie jesteś stąd. Nie znam innego kraju, w którym aklimatyzacja językowa byłaby równie łatwa jak tutaj. I to nie tylko w stolicy.

W Haarlem, w małym hiszpańskim bistro w bocznej uliczce prowadzącej do muzeum Fransa Halsa, wszyscy mówią po angielsku, najpłynniej, z pięknym brytyjskim akcentem, młodziutka kelnerka z rumieńcem na twarzy. Właściciel mówi także po hiszpańsku i niemiecku, bo, jak mi później powie wynajemca mojego mieszkania w Amsterdamie, „we are a trade country” („jesteśmy krajem handlu”). To prawda. Handel to języki, bo języki to wymiana. Im więcej języków słychać w Twojej okolicy, tym żywsza musi być wymiana słów, idei, wartości, tym obrotniejszy musi być handel.

Trudno mi sobie wyobrazić inne wielkie miasto europejskie, może nawet światowe, w którym mieszkańcy, od dziecka po starca, chętnie rezygnowaliby ze swojego języka, żeby tylko porozmawiać z obcym. Paryż z tej perspektywy jest zapyziałą prowincją, podobnie Nowy Jork czy Londyn. Wszystkie te miasta gubi pycha stolicy świata, w której powinno się mówić językiem klasy przyjmującej gości.

W Amsterdamie na angielski się przechodzi, żeby znaleźć wspólny grunt, a nie żeby dać komuś do zrozumienia, gdzie jest jego miejsce. Gdybyż chodziło jedynie o ambicje małych krajów i niezrozumiałych języków! Skandynawowie zachowują się podobnie, ale jednak nie na taką skalę. Nigdzie w Europie nie szuka się tak intensywnie, a jednocześnie nie znajduje tak łatwo, wspólnego gruntu do porozumienia jak tutaj.

Ktoś mógłby zaoponować, że Holandia, jak każdy kraj europejski, cierpi na brak komunikacji między rodowitymi Holendrami i imigrantami, że inwazja kultury islamskiej w kraju na wskroś świeckim musi kończyć się wyobcowaniem i ostatecznie przemocą, o czym świadczą dwie okrutne zbrodnie, które wstrząsnęły Holandią, zabójstwa Pima Fortuyna i Thea van Gogha, ale i na to jest odpowiedź.

Angielski to neutralny grunt, na którym spotykają się wszyscy, niezależnie od rasy, kultury, religii czy wykształcenia, o ile rzeczywiście chcą się spotkać. Kto nie chce, pozostaje zamknięty na cztery spusty albo szamocze się między językiem porzuconej ojczyzny i językiem niechcianej, a przybranej matki. Angielski to trzeci, mediacyjny element, który odmyka zaczopowanie we własnej kulturze. Tyle że trzeba się nim biegle posługiwać, jak Holendrzy.

Czar dwóch kółek

Druga rzecz: rowery. To jasne, wszyscy o tym wiedzą, ale jest w tej rowerowej nawałnicy coś niesamowitego. Po pierwsze, przybysz z kraju, gdzie trzeba walczyć o każdy metr ścieżki rowerowej, w którym kierowcy gardzą na potęgę rowerzystami, nie jest przyzwyczajony do takiej rowerowej wrzawy. Trzeba nie lada wprawy, żeby pod rower nie wpaść, podobnie jak w Indiach trzeba mieć oczy dookoła głowy, żeby nie wpaść pod rikszę.

Rowery pędzą ze wszystkich stron, zagarniają całą przestrzeń spaceru, wyskakują spod ziemi, zza zakrętu, powietrze drży od dzwonków. Na rowerze wszystko się wyrównuje, bo nikt nie dba o ich jakość, byle cię dowiozły tam, gdzie musisz dojechać. Dominują więc pordzewiałe gruchoty, bo tanie i można o nich zapomnieć albo nie płakać po ich utracie. Nikt też nie dba o ubiór. Wszystko się tu miesza: sandały ze szpilkami, czółenka z koturnami, garnitury z podkoszulkami, suknie z szortami.

Ścieżka rowerowa jest najbardziej demokratyczną przestrzenią i tylko pieszy może coś tam mamrotać o bicyklowej hegemonii, ale piesi nie należą do tego miasta. Piesi to obcy. Miasto należy do rowerów i kiedy chciano zamknąć ruch rowerowy przez bramę odnowionego Rijksmuseum, cykliści tak długo strajkowali, aż miasto uległo, przerażone odwlekającą się datą otwarcia muzeum.

Ale kiedy tak się patrzy na rowerowy spektakl, kiedy ma się szczęście umknąć spod kół i porzucić status pieszego, co innego przychodzi do głowy. Otóż dopiero rower pokazuje gładkie przejście między ciałem a charakterem. Pieszy jest motorycznie ubogi. Dopiero rower uruchamia ciało, które zaczyna ruszać się wedle rytmu inaczej nieoglądanego, bo człowiek w samochodzie martwieje, a na koniu – z czego śmiał się Gombrowicz – wygląda cokolwiek sztucznawo.

Siedzę więc w kawiarni i patrzę. Tu za kierownicą puszy się muskularnie młodzieniec, nawet nie wiedząc, jaki jest śmieszny w swojej niezdarnej męskości, tam statecznie płynie z zakupami niemłoda matrona w okularach, dobrodziejka domowego ogniska, tu znowu wstydliwa dziewczyna stara się nie szafować zanadto swoim ciałem, niewinnie, ale jednak łypiąc na boczki, czy kto patrzy. Tu pod górkę podjeżdża para zakochanych, on ją delikatnie, bez słów, obejmuje w pasie i pomaga wspiąć się na most. Ścieżka rowerowa to droga prawdy. Pokaż mi, jak trzymasz kierownicę, jak naciskasz pedały, jak trzymasz głowę, gdzie i jak patrzysz, jak rozmawiasz z współcyklistą (bardzo częsty obrazek: dyskusja na pędzących rowerach), a powiem ci, kim jesteś.

Nic się tu nie ukryje: represja, pożądanie, wstyd, łagodność, ambicja, marzycielstwo, wulgarność, całe niebo i piekło ludzkiej natury śmiga po wyznaczonej przez władze miejskie ścieżce. Rower, zwłaszcza rower niewyczynowy, rower, który zdołał się – jak tutaj – znaturalizować, utracić mechaniczną i instrumentalną obcość, otwiera ciało, albo raczej wystawia na pokaz ludzki charakter, którym przemawia każda ożywiona część. To ciekawe: w kraju, którym rządzi kalwińska oszczędność gestu i wstrzemięźliwość, ciało rozgaduje się ponad miarę właśnie na rowerze, pokonując opór powietrza i etykiety.

Bez spodni

I ostatnia rzecz, może najważniejsza. Tak jak angielszczyzna odmyka umysł nawykły do rodzimych klisz, rower zaś uczytelnia charakter, tak amsterdamskie domy otwierają się na oścież przed wzrokiem przechodnia. Nikt tu nie zasłania okien, nikt nie kładzie szczelnych zapór między przestrzenią prywatną i publiczną, życie domowe toczy się przy podniesionej kurtynce. Ba! Wieczorem, kiedy wszędzie indziej w Europie dom się zamyka szczelnie przed światem, gdzie wszyscy zasuwają kotary, tutaj domownicy wynoszą krzesełka, stoliczki na ulicę i zasiadają do posiłku, najczęściej w gronie przyjaciół, zostawiając dom całkiem otwarty. Zapytany o to mój gospodarz odpowiada: „nie mamy nic do ukrycia, a jak ktoś się zaczyna wgapiać w moje mieszkanie, wtedy zdejmuję spodnie”. Niby żart, ale jednak prawda. I to prawda mająca, co może nieco dziwić, swoje religijne zakorzenienie.

W mentalności kalwińskiej obowiązuje zasada całkowitej szczerości. Gładkiej, jak zawsze twierdzono, hipokryzji katolików, protestancki pietyzm przeciwstawiał szorstką bezpośredniość. Jak wyznawać grzechy, to publicznie, jak się odsłaniać, to na całego. Jeśli zasłaniasz swoje okna, to znaczy, że masz coś do ukrycia, jeśli zamykasz dom przed światem, to znaczy, że coś jest nie tak. Człowiek prawy żyje na publicznym widoku, natomiast chowa się w ciemnym domu człowiek fałszywy.

Ciągłość życia prywatnego i publicznego, w obydwu wypadkach podporządkowana bezpośredniości, odbija się w przestrzennej ciągłości między domem i ulicą oraz domem i podwórkiem. Z ulicy widać wszystko na przestrzał, nic nie hamuje wzroku, nic nie kryje się po kątach, wszystko jest na wierzchu, porządnie wyeksponowane.

Domy amsterdamskie są jak wielkie, otwarte domy dla lalek. Wzrok nie natrafia na opór drzwi. Przelatuje szybko przez mieszkanie, by wypaść na podwórku, albo rozgaszcza się na pokojach poprzecinanych smugami światła.

Holandia miała zawsze dwie obsesje. Czystość (o której Piotr Oczko wydał właśnie ogromną księgę wartą czytania i oglądania) i przejrzystość. W obu chodzi o to samo: o wystawienie świata na pokaz, świata oczyszczonego z brudu i wszystkich innych przeszkód, o które mógłby potknąć się wzrok.

Na powierzchni

Powiada się: Wenecja Północy. Oczywiście nieprawda. Nie dlatego, że kanały mniej śmierdzą, że domy nad nimi mniej imponujące, że samochody suną wzdłuż nabrzeży, że miasto nie tonie. W Amsterdamie wszystko jest na powierzchni, wszystko się bez żenady pokazuje, podczas gdy Wenecja ujawnia tylko skrawki, kawałeczki, ornamenty, chowając swoje głębokie tajemnice w mrokach palazzi.

W Wenecji, gdy płynie się późnym wieczorem vaporetto, aż się chce podglądać, czy nie zobaczy się jakiegoś nadliczbowego Tintoretta, albo czy jakiś zdegenerowany diuk nie dusi swojej kochanki. W Amsterdamie wszystko, nawet prostytutki wokół Oude Kirk, pojawiają się na wystawie. Wenecja jest bardziej skryta, co widać po jej architekturze: nie wszędzie można dojść, nie wszędzie się trafi, łatwo się zgubić.

W Amsterdamie zgubić się nie sposób. Chodzi się w kółko wzdłuż kanałów i traci się ochotę na podglądanie, bo wszystko widać, bo cała głębia została wywalona na wierzch. To właśnie jest Amsterdam widziany z ulicy, znad kanału: wszystko się tu nieustannie pokazuje, ale oszczędnie, bez fajerwerków, bez karnawału, jakby wedle nieznanego, lecz bardzo konsekwentnego zamysłu niwelowania opozycji między pozorem a istotą. Rowery pędzą, spódniczki furkoczą, języki się rozwiązują, firanki odsuwają, spojrzenie przechodzi na wylot domu, mija kobietę przygotowującą kolację, dopada zielonej ściany maleńkiego podwórka i wraca na ulicę, gdzie właśnie młode małżeństwo rozstawia metalowe krzesełka, nakrywa białym obrusem stolik, a chłopak wprawnym gestem otwiera butelkę różowego wina. Tuż obok bawią się dzieci. Zaraz przyjdą sąsiedzi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2013