Na pastwisku

Dziesięć tysięcy osiemset dolarów. Za tyle można kupić ulubioną bransoletkę Ivanki Trump z kolekcji Metropolis.

21.11.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Value Stock Images / EAST NEWS
/ Fot. Value Stock Images / EAST NEWS

Tak się przy tym składa, że córka prezydenta elekta nie tylko lubi tę biżuterię, ale sama ją sprzedaje pod własną firmą i ma teraz świetną okazję popracować nad lepszą rozpoznawalnością marki. Ledwo się skończył jej występ u boku taty w prestiżowym programie publicystycznym „60 Minutes”, a media dostały pilny komunikat, iż na nadgarstku przyszłej prezydentówny pojawiło się właśnie to cacko. Zresztą to nie był pierwszy raz – tuż po występie na konwencji wyborczej w lipcu jej firma puściła w świat hasło „Kup sobie wygląd Ivanki z jej przemówienia”. Chodziło o zgrabną różową sukienkę. „Shop Ivanka’s look from her #RNC speech”– żadne tłumaczenie nie odda bezwzględnego, kupieckiego pragmatyzmu tych słów po angielsku.

Zrobilibyśmy ogromną przysługę Zygmuntowi Baumanowi, gdybyśmy zamiast tylko czytać jego teorie o przejściu do społeczeństwa totalnej konsumpcji jak bajkę o odległej planecie, wreszcie uznali, że stoimy mocno obiema nogami w świecie przezeń diagnozowanym. Świecie, w którym znane instytucje i procedury demokratyczne stają się wydmuszką służącą rynkowej w istocie obsłudze produktu nowego rodzaju. Towarem są tożsamości zaprojektowane na korzyść tego, kto je mniej lub bardziej skutecznie wciska do krótkotrwałego użycia, przecież mają służyć tylko do najbliższych wyborów, a przed następnymi coś się nowego wymyśli. Nie ma już obywateli (czy choćby irracjonalnej tłuszczy w stadium przedobywatelskim), są konsumenci: „Cała ludzka egzystencja orientuje się na rynek, każde pragnienie i każdy wysiłek wiążą się z poszukiwaniem możliwych do nabycia narzędzi lub przepisów. W ten sposób zadanie ułożenia całości życia rozbite zostaje na wielość aktów kupna”.

W wypowiedzi profesora warto zwrócić uwagę na słowo „wielość”, na nieustanne bycie w ruchu, w pędzie za obietnicą następnej rozkoszy. Nie można przestać. Krążyły mi te słowa po głowie, gdym się mierzył tydzień temu z fenomenem bardziej dla mnie tajemniczym niż wynik wyborów za oceanem: powodzenia skupiska knajp w odremontowanej hali targowej na warszawskich Koszykach.

To ostatnio ulubiony sport warszawskich felietonistów – wydziwiać na tę nowinkę. Nie stanę w tym wyścigu, bo to grubo ponad moją zdolność leczenia ironią poczucia nadciągającej grozy. Tego się nie da opisać. Chyba że zaufamy pierwszej analogii, jaka wpadła mi do głowy. Oto weźmy centrum handlowe – czy to stołeczną Arkadię, czy podobny Konsumptionslager gdziekolwiek – i obecne tam tzw. food court, czyli jak mówią moje dzieci – pastwisko. Ciąg fast foodów, rodzaj megastołówki zatopionej w mule dźwiękowym złożonym z muzyczki i zakupowego gwaru. Otępienie ogarnia nie tylko słuch, ale i smak. Z uwagi na to, że podaje się tam na ogół najgorszy sort śmieci – nie ma to aż takiego znaczenia.

No ale jednak na Koszykach działają restauracje, które – choć całkowicie sformatowane, to znaczy bez śladu osobowości kucharzy – karmią jednak czymś, co ma ambicje smakować w określony, niebanalny sposób. Zaprawdę, w tych warunkach to zmarnowany trud. Ten sam rodzaj chaosu i hałasu, co w galerii handlowej, niweczy przyjemność posiłku i biesiady; ukoić tu można co najwyżej głód utwierdzenia siebie w konsumenckim ciągu podniet. Skoro ludzie na tyle wydolni finansowo i rozwinięci ambicjonalnie, by jadać w knajpach z prawdziwego zdarzenia, pakują się dobrowolnie w ten bydlęcy wagon, to dlatego, że odnajdują właściwe ramy dla egzystencjalnej postawy konsumenta. Który, przypomnijmy za Baumanem, ciągle martwi się o następny zakup. Na Koszykach nie ma tego problemu: siedzisz u Taja, ale metr dalej masz Hindusa. A potem pójdziesz do Włocha, to tylko pięć kroków. Na lewo widać sushi, za winklem tapas, w drugim szeregu naleśniki. Przestrzeń tak zorganizowana, że wzrok nigdy nie wymknie się na pustą przestrzeń na zewnątrz, gdzie istniałaby ryzykowna potrzeba podjęcia jakichś poszukiwań.

Pisze też Bauman o „wadliwych konsumentach”. To jednostki, które „zadowalają się skończonym zbiorem potrzeb” i stanowią specyficzną odmianę wyrzutków społecznych. Jego zdaniem postaci takie spotyka na razie ostracyzm, ale w logice systemu ich miejsce jest całkiem poza nawiasem – ostatecznie w więzieniu.

Zanim ten moment nadciągnie, spotykajmy się pokątnie, korzystając z wczesnego zmroku, w jeszcze ostałych knajpach z własnym, ludzkim obliczem. Małych, schowanych, niedoświetlonych, gdzie pachnie czosnkiem i oliwą, a choćby i duszoną kapustą, a nie lansem. Sprzysiężenie „wadliwych”. ©℗

Jest taka wyspa, której mieszkańcy okazują jakże nam bliską niechęć i tępy opór wobec wszelkiej władzy wyrosłe z dziejów pełnych najazdów i okupacji. Sycylię ujarzmiali Rzymianie, Arabowie, Normanowie, Francuzi, Hiszpanie, wreszcie Piemontczycy. Kiedy w XIX w. dynastia Burbonów narzuciła nowy pieniądz, hardy lud Katanii nazwał ciastka, podawane tradycyjnie w święto zaduszne: Rame di Napoli, czyli „neapolitańskie miedziaki”. Są to w istocie pierniczki bardzo podobne do toruńskich. 100 g cukru mieszamy z dużą szczyptą utłuczonych goździków i cynamonu, 10 g proszku do pieczenia, 50 g kakao i skórką otartą z połówki pomarańczy (niepryskane pomarańcze można łatwo u nas dostać w niemieckiej sieci dyskontów). Wlewamy ok. 20 g miodu i 50 g stopionej margaryny (chyba że ktoś ma dostęp do czystego, dobrego smalcu). Mieszamy dokładnie i dosypujemy po trochu, małymi porcjami 220 g białej mąki tortowej na zmianę z 200 g mleka. Mieszamy dalej, po czym nakładamy po łyżce ciasta (pomagając sobie palcem albo drugą łyżką) na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, zachowując spore odstępy. Pieczemy w 180 stopniach około kwadransa, aż lekko popękają. Sycylijski przepis nakazuje dalej pokrycie ich polewą czekoladową i obsypanie siekanymi pistacjami, ja wolę posypać drobno pokrojonym kandyzowanym imbirem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2016