Na drodze życia: korespondencja z frontu w Donbasie

Ukraińscy żołnierze bronią ostatniego skrawka obwodu ługańskiego. Wkrótce również i on może wpaść w ręce Rosjan.
z frontu w obwodzie ługańskim (Donbas, Ukraina)

16.05.2022

Czyta się kilka minut

Płonąca rafineria w pobliżu Łysyczańska. 12 maja 2022 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK
Płonąca rafineria w pobliżu Łysyczańska. 12 maja 2022 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Gęsty czarny dym unosi się nad okolicą. To od kilku dni płonie ukraińska rafineria w okolicach Łysyczańska, zbombardowana przez Rosjan. Rafinerię otaczają malownicze pola rzepaku – rzepak, podobnie jak słonecznik, to jedna z kluczowych upraw dla tutejszego rolnictwa. Podobnie jak w przypadku pszenicy i kukurydzy, Ukraina była dotąd światowym potentatem w eksporcie olejów roślinnych, zwłaszcza do Azji, państw Bliskiego Wschodu i Afryki.

Pożaru rafinerii nie udaje się ugasić i pewnie się nie uda, dopóki nie wypali się do cna. Dym stał się nieodłącznym elementem tutejszego krajobrazu. Pojawia się na horyzoncie w różnych punktach i z różnych stron.

Celem jest tutaj nie tylko rafineria. Spadające gęsto rosyjskie pociski i rakiety czasami wzbijają tylko na chwilę tuman dymu i kurzu. Innym razem rozniecają długotrwałe pożary. Niebo znaczone jest białymi smugami silników odrzutowych rosyjskich samolotów lub goniących ich rakiet ziemia-powietrze, przed którymi uciekają piloci. Nie zawsze im się udaje: oto jeden z myśliwców wypuścił flary mające zmylić przeciwlotnicze rakiety, ale po chwili z maszyny unosi się czarny dym. Zestrzelona pikuje ku ziemi, gdzieś w stronę lasu.

Cel rosyjskiej ofensywy

We frontowym krajobrazie tego miejsca – a okolice Łysyczańska to najbardziej wysunięty dziś na wschód skrawek ukraińskiego obwodu ługańskiego; patrząc na mapę, wygląda już niemal jak „worek”, od północy, wschodu i południowego wschodu otoczony przez wojska ­rosyjskie – dominuje jednak artyleria. Jej huk rozlega się głośno i nieustająco.


ATAK NA UKRAINĘ | KORESPONDENCJE, ZDJĘCIA, ANALIZY | CZYTAJ NA BIEŻĄCO W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Spora część tego „worka” jest już w jej zasięgu. Oto przed chwilą rosyjskie pociski trafiły w ukraiński posterunek; w kolejnych dniach będą sięgać go regularnie. Dowództwo wycofało obsadzających go dotąd policjantów i żołnierzy, by nie wystawiać ich na pewną śmierć. Na miejscu pozostały tylko wciąż jeszcze tlące się samochody i leje po pociskach.

Gładki jeszcze niedawno asfalt teraz poznaczony jest bruzdami i dziurami pozostawionymi przez pociski oraz gąsienice pojazdów pancernych – tak wygląda siedem kilometrów „drogi życia”, czyli ostatniego szlaku łączącego obwód ługański z donieckim. A tym samym łączącego go z resztą Ukrainy.

Także „droga życia” znalazła się w zasięgu rosyjskiej artylerii. To po niej odbywa się ewakuacja i tędy dostarczana jest pomoc wojskowa i humanitarna. Trudno uwierzyć, że jeszcze kilkanaście dni temu trasa ta była zupełnie bezpieczna.

Przewodniczący wojskowej administracji obwodu ługańskiego Serhij Hajdaj wyjaśnia mi, że odcięcie drogi łączącej ten region z resztą Ukrainy to – obok bezpośredniego ataku na Siewierodonieck, tymczasową stolicę obwodu – kluczowe dziś kierunki rosyjskiej ofensywy w tym rejonie. – Niestety, nie jest dobrze. Ale trzymamy się, jak możemy – mówi Hajdaj. – Co godzinę sytuacja się zmienia.

To właśnie obwód ługański – albo raczej: jakaś jedna dziesiąta jego obszaru, która dziś pozostaje pod kontrolą armii ukraińskiej – stał się teraz głównym celem rosyjskiej ofensywy.

Pierwszy raz zobaczyłem Donbas

Gdy 24 lutego Rosja rozpoczęła wojnę na pełną skalę, to właśnie ten region stał się – na początku również obok Kijowa, Charkowa, Sum i Czernihowa – jednym z pierwszych celów ataku.

Wpłynęło na to niekorzystne uwarunkowanie geograficzne. Większość obwodu ługańskiego już w tym momencie była otoczona z trzech kierunków. Na północy i wschodzie graniczy z Rosją, a na południu z podporządkowaną Kremlowi nieuznawaną Ługańską Republiką Ludową, która wyłoniła się w wyniku wojny rozpoczętej jeszcze w 2014 r.

W rezultacie już w pierwszych dniach rosyjskiej ofensywy zostały zajęte takie miejscowości, jak Stanica Ługańska, Szczastia czy Swatowe [znajduje się tam wielki szpital psychiatryczny, któremu w minionych latach pomagali czytelnicy „Tygodnika”; dziś jego pracownicy i pacjenci, o których kilka razy pisaliśmy, są pod okupacją – red.].

Potem Rosjanie zajęli Kreminną, zbliżyli się do Rubiżnego (sąsiadującego z Siewierodonieckiem) i przerwali ukraińską linię obrony – tę utrzymywaną od roku 2014 – podchodząc aż pod Popasną. To właśnie o to ostatnie miasto toczyły się zacięte walki od marca aż do pierwszych dni maja i rozstrzygnęły się na niekorzyść ukraińskiej armii. Obrońcy musieli zająć pozycje na zachód od Popasnej.

Do znajdujących się tam głębokich okopów trafili nie tylko doświadczeni wojskowi walczący od 2014 r., ale także nowicjusze w wojennym fachu, jak 29-letni Jarosław z Winnicy, który jeszcze do niedawna pracował w spożywczej firmie Roshen, należącej do byłego prezydenta Petra Poroszenki. Jarosław był technikiem-operatorem.

24 lutego odwiózł żonę i pięcioletnią córkę do polskiej granicy. Po powrocie do Winnicy sam chciał się zgłosić do komisji wojskowej, ale uprzedził go telefon z wezwaniem. Jego życie drastycznie się zmieniło. – Pierwszy raz w życiu strzelałem, pierwszy raz zobaczyłem Donbas i pierwszy raz przyjechałem na wojnę – przyznaje.

Zwykły żołnierz piechoty

Jarosław został wyszkolony na strzelca wyborowego. Po dwóch miesiącach już przywykł do broni i potrafi się nią posługiwać. – Jest już moja, przestrzelana. Ale jeszcze nikogo nie spotkała – mówi.

To jednak nie broń była najtrudniejszym elementem do opanowania, lecz życie na froncie w spartańskich warunkach: spanie w polu, gdy prószył śnieg, panował chłód, a Jarosław nie miał wówczas termobielizny ani nie miał czasu, by przygotować sobie lepszy schron ziemny (tu mówią: blindaż). Albo gdy jego jednostkę wysłali na pozycje, których on nawet nie jest w stanie zlokalizować. Nie mieli kiedy się porządnie okopać, bo całą noc zasypywała ich pociskami artyleria. Jarosław leżał na płasko w płytkim dołku strzeleckim i czekał, aż to wszystko się skończy.

Teraz, już w okolicach Popasnej, znajdują się na dobrze umocnionych pozycjach. Okopy są tak głębokie, że zwykle nawet czubek głowy nie wystaje. Ale mimo wszystko to trudne życie dla zwykłego żołnierza piechoty. Przeciwnik sporadycznie podchodzi blisko, więc Jarosław wraz ze swoim oddziałem wysłuchują świstów i wybuchów. Gdy świszczy lub trafia nieopodal, machinalnie się pochylają.

 

Jarosław mówi, że chciał iść do wojska, żeby bronić kraju i swojego domu przed przemocą. Żeby nie doszło tam do bestialstw. Takich jak te, których rosyjska armia dopuściła się przykładowo w Buczy.

– Nasza motywacja jest wielka, bo nie chcemy, żeby coś takiego stało się u nas – mówi Jarosław. – Będę tutaj pomagał, aby to zakończyło się jak najszybciej. Ale wojna nie jest dla mnie.

Na samo wspomnienie o domu robi mu się smutno. Dlatego stara się nie myśleć o dacie powrotu. Jednak chciałby, żeby do tego doszło lada dzień.

Zaprzyjaźnić się z łopatą

W okopach widać wiele zmęczonych i przestraszonych twarzy. Na burzliwym froncie trudno się oswoić z brutalnością wojny. Szczególnie, gdy masz w rękach tylko karabin, a mierzysz się z niewidoczną artylerią. Aby podbudować na duchu tych, którzy pierwszy raz w życiu są w takiej sytuacji, towarzyszą im żołnierze z bardziej doświadczonych jednostek.

– Oddział na tym odcinku frontu nie ma wiele poważnego doświadczenia bojowego. Zadanie naszej grupy to nie tylko wsparcie ich konkretnymi sprawami, ale też motywowanie, uczenie i pokazywanie na własnym przykładzie, jak zachowywać się na wojnie – mówi 46-letni Ołeh.

Jest żołnierzem tzw. grupy mobilnej. To lekko uzbrojony oddział rzucany na różne odcinki frontu. Ich zadania to wspieranie stojących tam oddziałów, przygotowywanie zasadzek, a także działania zwiadowcze i dywersyjne.

Ołeh przez 20 lat był dziennikarzem w lokalnej gazecie w obwodzie czernihowskim. W 2014 r. dołączył do jednego z batalionów ochotniczych. Kilka lat później podpisał kontrakt z Siłami Zbrojnymi Ukrainy i został wyszkolony na sapera. Podkreśla, że praca ta wymaga uwagi, dokładności i spokoju. Akurat gdy się spotykamy, wywozi pełną taczkę min przeciwczołgowych. Potem rozmieści je w ziemi na przedpolu, aby utrudnić potencjalny rosyjski atak.

Do głównych problemów, z którymi spotykają się ukraińscy żołnierze, Ołeh zalicza przewagę ognia artyleryjskiego po stronie przeciwnika i niezwracanie uwagi na straty we własnych szeregach. Ukraińscy żołnierze często powtarzają, że Rosjanie idą bez końca.

– Zgodnie z tradycjami Związku Sowieckiego zarzucają nas żelastwem i mięsem armatnim – twierdzi dowódca mobilnej grupy, 33-letni Roman, który także służy już od ośmiu lat. – Próbują zdusić naszego bojowego ducha dzięki przewadze w sprzęcie, artylerii i lotnictwie. Ale jeśli zaprzyjaźniłeś się z łopatą, okopałeś się, jest dużo łatwiej. Oni mają mnóstwo amunicji, my mamy tyle samo czasu, a ludzie prędzej czy później się im skończą.

Drugą kwestią jest taktyka Kremla, który nie liczy się ze zniszczeniami infrastruktury cywilnej ani z ofiarami wśród ludności cywilnej.

– Mamy doświadczonych wojskowych, którzy wiele przeszli, ale nawet oni, patrząc na to wszystko, często mówią, że lepiej, gdyby człowiek nigdy wojny nie wymyślił – przyznaje Ołeh.

Uważa, że większość odcinków linii frontu trzyma się dobrze, gdzie toczą się walki pozycyjne. – Inicjatywa jest po stronie Moskwy. Oni uderzają pierwsi i określają, dokąd mamy ruszać. Mają wariantów bez liku. My jesteśmy zmuszeni reagować na zagrożenia. Nie sądzę, żeby udało im się zająć całe terytorium obwodu ługańskiego – uważa Ołeh.

Przyznaje jednak, że utrzymanie obecnie zajmowanych terenów będzie wiązało się ze znacznymi stratami nie tylko dla nacierających wojsk rosyjskich, lecz także dla broniących ich sił ukraińskich.

Trzy kategorie ludzi

Przedarcie się przez pozycje, których bronią Jarosław, Roman i Ołeh, zbliżyłoby Rosjan do odcięcia „drogi życia”. Wówczas otoczeni zostaliby i żołnierze, i także mieszkańcy obwodu ługańskiego, którzy dotąd nie opuścili domów.

Choć na pierwszy rzut oka Łysy- czańsk i Siewierodonieck, tworzące aglomeracje, wyglądają na wymarłe, to w podwórkach, przy klatkach schodowych i w piwnicach można spotkać wielu ludzi. Zgodnie ze słowami przewodniczącego wojskowej administracji Hajdaja, na kontrolowanych przez Ukrainę terytoriach wciąż jest ponad 40 tys. cywilów. Mimo apeli władz nie chcą wyjeżdżać, choć ich domy często są podziurawione odłamkami, już bez okien, z wyrwami w ścianach.

– Są trzy kategorie ludzi, którzy zostali. Pierwsza to starsi: oni uważają, że skoro tu się urodzili, to tu umrą. Druga to mający nadzieję, że w ich budynek nic nie trafi. Trzecia to ci, którzy czekają na „russkij mir” – mówi Hajdaj. – Szczerze ­mówiąc, nie mogę zrozumieć tych, którzy postanowili chować się po piwnicach z nadzieją, że do nich nic nie przyleci.

Hajdaj urodził się i spędził dzieciństwo w Siewierodoniecku. Podczas ostatniej wizyty w mieście zobaczył, że jego rodzinne podwórko też zostało ostrzelane.

Jak tu w Boga nie wierzyć?

Przed jednym z budynków w Siewierodoniecku, w który pocisk trafił jeszcze w marcu, stoją trzy osoby. To starsze małżeństwo rozmawia z sąsiadką mieszkającą w innej klatce. Zaliczają się do pierwszej grupy, o której mówił Hajdaj: nie chcą wyjeżdżać z rodzinnego miasta. Stoją tuż obok starego leju po pocisku. Fala uderzeniowa odrzuciła na kilka metrów betonową ławkę, rozerwała balkon i zbiła okna. Choć co chwila słychać wybuchy i świsty, oni nawet drgną. Już od ponad dwóch miesięcy żyją w takich warunkach, więc popadli w apatię. Reagują dopiero, gdy coś leci już naprawdę blisko.

– Jak się mamy? Do bani. Wegetujemy – mówi 70-letnia Hałyna.

W mieście nie ma wody, prądu ani gazu. Jedzenie przygotowują na ogniu, a wodę nabierają z miejsc, gdzie akurat jest dostępna. To wojskowi rozdają, to cysterna przyjedzie. Pomoc humanitarna dojeżdżała od czasu do czasu, ale odkąd „droga życia” jest ostrzeliwana, wsparcie praktycznie ustało. W okolicy jest otwarty sklep, ale ceny w nim są kosmiczne.

– Jak masz kieszeń nabitą dolarami, można iść – mówi Hałyna.

Ona już została zupełnie bez gotówki, bo emerytura spływa na konto, a banki i bankomaty w Siewierodoniecku przestały działać wkrótce po 24 lutego.

Hałyna i jej mąż Wołodymyr żyją z tego, co otrzymają. Wszyscy starają się sobie nawzajem pomagać. Sąsiad zostawił im worek ziemniaków i właśnie kończą go dojadać.

– Jak tu w Boga nie wierzyć? Bywało, że kończyło się nam jedzenie, myślałam, co będzie jutro. A tu kolejnego dnia akurat ktoś nam coś przywoził, zostawiał konfiturę czy tuszonkę – stwierdza Hałyna.

Hałyna i Wołodymyr nie schodzą do piwnicy, bo nie ma tam dobrych warunków do życia. Siedzą w mieszkaniu bez okien. Znajduje się na parterze, więc gdy pociski zaczynają spadać blisko, siadają w korytarzu i czekają, aż ostrzał ustanie.

Hałyna schudła, nerwy ma zszargane. Jedyne, co podtrzymuje ją jeszcze na duchu, to nadzieja, że ta wojna wkrótce się skończy. Choć trudno powiedzieć, skąd ją czerpie, słysząc regularnie łupiącą artylerię i patrząc na zadymione wokół lasy.

– Jakoś się do tego przyzwyczailiśmy – mówi.

Droga straszniejsza niż piwnica

W dwóch klatkach schodowych obok pozostało aż 20 osób. Większość żyje na co dzień w piwnicy. To niskie pomieszczenie, w którym, mając metr osiemdziesiąt, nie da się wyprostować. Nie ma światła, jest za to dużo kurzu i pyłu. Na ziemi rozłożono karimaty, koce, kołdry, śpiwory, poduszki. Choć na zewnątrz jest ciepło i można już pokusić się o koszulkę z krótkim rękawem, to tutaj, pod ziemią, wszyscy są ubrani w kurtki, polary i czapki, jakby feralny luty nigdy się nie skończył.

Słabe światło dociera w głąb piwnicy. Tu Serhij uczy 11-letnią córkę Anastasiję matematyki. Posiłkuje się podręcznikiem. – Uczę się mnożenia i dzielenia ułamków – mówi trochę zawstydzona Anastasija. – Jak dla mnie, to dużo się uczymy.

Pytam, czy tęskni za szkołą. Odpowiada, że nieszczególnie. Rodzice nie mają dostępu do programu szkolnego, ale są podręczniki, więc przerabiają z córką lekcję po lekcji, dopóki starcza im sił. Za to Anastasija była zachwycona, gdy sąsiadka przyniosła jej lody czekoladowe. Nie jadła ich od dawna.

Obok Anastasiji stoją jej mama Switłana i 18-letnia siostra Kateryna, studentka pierwszego roku filozofii na Kijowskim Narodowym Uniwersytecie imienia Szewczenki. Z powodu pandemii Kateryna uczyła się zdalnie, ale teraz bez prądu i internetu nie ma o tym mowy.

Trudno powiedzieć, czy ta rodzina wpisuje się w którąś z kategorii wymienionych przez Serhija Hajdaja. Rodzice są po czterdziestce, wykształceni i nieprorosyjscy. Trzyma ich tu raczej brak pomysłu, dokąd uciekać, a także brak pieniędzy, inercja i obawa przed rzuceniem wszystkiego i udaniem się w nieznane.

– Nie mamy dokąd jechać ani z czym. Ta nieokreśloność, wyjazd bez niczego, to duża odpowiedzialność – mówi Switłana.

– Ale choć nie strzelają – wtrącam się.

– Droga jest straszna. W piwnicy wydaje się jakoś spokojniej – mówi Anastasija.

– Przypuśćmy, że przejedziemy przez te wszystkie ostrzały. Ale co potem? – pyta Switłana.

Nikt nie ma odpowiedzi.

Switłana nie chce puścić Kateryny samej do Kijowa. Z kolei Kateryna nie chce opuszczać miasta sama, bo i tak będzie cały czas myślami przy rodzinie. I tak cała rodzina trzyma się wzajemnie w piwnicy, nie pozostawiając sobie drogi ucieczki.

Nadal mają nadzieję, że wszystko się skończy i życie wróci do normy.

Mimo prawie trzech miesięcy ostrzałów wojenna zawierucha dopiero niedługo może z całą siłą uderzyć w Siewierodonieck. A jeśli „droga życia” zostanie odcięta, szans na wyjazd już nie będzie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2022