Myślę do przodu

Danuta Szaflarska: Najtrudniejsze dla kobiety jest, jak kończy trzydzieści lat. Bo wtedy wie, że opuszcza młodość. Tak stało się ze mną. A potem to już tylko zabawa! Pięćdziesiąt, siedemdziesiąt, dziewięćdziesiąt!

02.04.2012

Czyta się kilka minut

 / fot. Mikołaj Grynberg
/ fot. Mikołaj Grynberg

JUSTYNA DĄBROWSKA: Czy możemy porozmawiać o przemijaniu?

DANUTA SZAFLARSKA: No niech pani pyta, jak to panią interesuje... Pani jest jakby moja praprawnuczka.

No nie, ja mam dorosłe dzieci.

Niemożliwe! Ale mnie pani nabrała!

Czy o czymś Pani myśli dziś zupełnie inaczej niż wtedy, gdy była Pani młoda?

Proszę pani – wojna zmieniła wszystko. Zaczęłam inaczej widzieć życie. Ja bardzo dużo czytałam, od dziecka, po prostu bez czytania nie mogłam żyć. I po wojnie wzięłam do ręki jedną z tych moich ulubionych książek, żeby sobie coś przypomnieć – „Colas Breugnon” Rollanda – i rzuciłam, bo już była dla mnie zupełnie nieciekawa. Okazało się, że to mnie w ogóle nie interesuje! Wojna była wstrząsem.

Wszystko przewartościowała.

Wszystko! Ja pani mówię o książkach, ale zmieniło się wszystko. Sens życia. Doceniłam jego wartość. Ale strasznie mi siadło zdrowie. Miałam stany apatyczne. To była reakcja na to, że mi się ciągle wszystko przypominało... Siedziałam i nic mi się nie chciało.

Odrętwienie.

Do dziś pamiętam ten transport, jak nas po powstaniu wyrzucali z Warszawy. Jechaliśmy na takich lorach i w takim tłoku, że trzeba było prawie cały czas stać. Przez 36 godzin. Pamiętam zimno, był już październik. Nie będę tego opowiadać, bo to okropne historie.

Nie musi Pani opowiadać.

Całe 36 godzin trzymałam na rękach Marysię, która strasznie kasłała, bo była okropnie zaziębiona. Jakiś człowiek siedział w kucki i powiedział, żebym mu siadła z tym dzieckiem na kolanach. Mówię mu, że on tak długo nie wytrzyma, a on na to: niech się pani nie martwi, to są protezy. On potem wyskoczył z tego wagonu. A potem usłyszeliśmy strzały... Pamiętam też wszy. Wszędzie... (milczenie)

To wszystko jest bardzo żywe w Pani pamięci.

Tego się nigdy nie zapomni, do śmierci. Ani wojny, ani tych bomb, ani trupów. Tych strasznych rzeczy się nie zapomina. 63 dni spało się na podłodze. Nie przebierałam się, nie myłam, nie było gdzie. Nie chcę o tym opowiadać, bo mi to szkodzi, źle się potem czuję.

Ja nie chcę dopytywać. Tylko się zastanawiam, jak z pamięcią o takich rzeczach można dalej żyć.

Można, można cudownie! Ja mam tyle radości w sobie!

Jak Pani to robi?

Odkładam, nie myślę. Choć sama pani widzi – czasami to wraca, i wtedy pamiętam wszystko, każdy szczegół. To są takie obrazy malarskie. O jednym pani opowiem.

Chce Pani?

W czasie okupacji, to był 1942 rok, tak się złożyło, że udało nam się pojechać do Mszany Dolnej, bo tam mieliśmy przyjaciół, na wakacje. Jednego dnia coś potrzebowałam załatwić w magistracie i kiedy schodziłam po schodach, zobaczyłam na półpiętrze otwarte okno z widokiem na przepiękny ogród. Stanęłam w zachwycie. Był sierpień, jabłonie w tych cudownych jabłkach, ogród w kwiatach, lilie, wszystko miało takie piękne kolory w słońcu, cudowny obraz. Ale zauważyłam, że część lilii jest połamanych i że nie są żółte. I kiedy się przyjrzałam, zobaczyłam w niektórych miejscach chmary much. I wtedy dojrzałam kałuże – cztery ogromne kałuże krwi. Tych barw, tego obrazu nigdy nie zapomnę. Okazało się, że tam zamordowano dziewięć Żydówek, Niemcy je zamordowali. I proszę sobie wyobrazić, jak oni je mordowali, że pozostały cztery ogromne kałuże krwi... (milczenie) Ja mam doskonałą pamięć wzrokową i wszystko mam zanotowane, co się wydarzyło.

Bardzo poruszający obraz.

Tak... Miałam życie bardzo różnorodne i bogate. I wie pani, jaka korzyść z tego? Mam ogromny materiał do swojej pracy zawodowej. Właściwie nic nie jest mi obce.

Brzmi pięknie, ale i przerażająco.

To są straszne historie, ale w tych strasznych czasach zdarzało nam się też śmiać... Pamiętam podwórze na Poznańskiej, pod jedenastką. Tam była studnia i długa kolejka po wodę. Na tym podwórzu były też groby. To się siadało na takim grobie i opowiadało dowcipy. Żeby sobie skrócić czekanie. Wie pani, to były czasy pełne makabry, ale myśmy byli młodzi. Musieliśmy się śmiać. Śmierć z początku nas szokowała, a potem przywykliśmy. Bo była wszędzie dookoła. Ale niech się pani nie boi, ja mam też wiele pięknych wspomnień. Miałam cudowne dzieciństwo, jak z bajki, i ono najsilniej we mnie siedzi.

Jak Pani o tym zaczyna mówić, to się Pani oczy śmieją.

Wie pani, dlaczego to dzieciństwo było takie zaczarowane? Czasy I wojny światowej. Galicja, góry na granicy Słowacji: Piwniczna Zdrój i Kosarzyska. Dzika wieś, tam żyli jak za Piasta. Nikt nie znał liter, nie pisali, nie czytali. Zamiast lekarza – znachorka.

Nie mieliście prądu, prawda?

Nie, i z naftą też był kłopot. Prawie po ciemku siedzieliśmy, były takie małe lampki naftowe. Ja się tam urodziłam, tam się chowałam. Rodzice byli nauczycielami. Zanim wybudowano piękną drewnianą szkołę (jak miałam pięć lat, w 1920 r.), uczyli w ciemnej izbie: parę ławek na klepisku, na ścianie tablica. Dzieci nie miały zeszytów, tylko tabliczkę i rysik. Mama uczyła je liter. Dzieciństwo było zaczarowane. Absolutnie! Miałam nieustanny kontakt z naturą. W domu jadłam i spałam, poza tym byłam na dworze. I cały czas z dziećmi – przy krowach, w lesie, nad potokiem. Mnóstwo było zajęć, mnóstwo rozrywek szalonych, dzikich zabaw... Mówiłam gwarą, do dziś ją pamiętam. Wierzyło się w różne rzeczy. Był wodnik w potoku – nie weszłabym do tej wody, bo bym się bała, że on mnie wciągnie. Był rycerz na czarnym koniu, co to o północy łańcuchami dzwonił koło folusza. Mnóstwo było strachów, dziwów różnych... Widziałam, jak odczyniali uroki; jak kogoś głowa bolała, to asystowałam przy odczynianiu. Sama wędrowałam po lesie. Moją największą rozrywką było łapanie zaskrońców. Nie zabijałam ich, ale złapać je to nie jest taka łatwa sprawa. Nauczyłam się tego od kota, bo obserwowałam, jak on łapie myszy.

Siedzi przy dziurze przyczajony?

Nie, troszkę dalej i w ogóle się nie interesuje. Obojętny. Jak mysz wyjdzie, też jest z początku obojętny, dopiero jak ją ma na jeden skok, to wtedy. I tak robiłam z zaskrońcami. Nie będę pani opowiadać, bo pani nie będzie łapać myszy, ale jak pani chce, mogę panią nauczyć. Ale w tym dzieciństwie były też trudne chwile. Ojciec umarł, jak miałam 9 lat. Ukochany brat zginął w 1939 r., był w kawalerii. Moje życie nie jest usłane samymi różami, dużo się nacierpiałam.

Mówią, że cierpienie wzbogaca.

Nie, ono niszczy. Jak ojciec umarł, to mama przeniosła się do Nowego Sącza, bo trzeba było dzieci kształcić. I to zetknięcie z miastem okazało się okropne. Przede wszystkim musiałam chodzić w butach na co dzień, a na wsi chodziło się boso na dworze od kwietnia do listopada, a w domu przez cały rok. Buty wkładało się do kościoła. Jak potem, już jako dorosła, poszłam ze znajomymi na Turbacz, to zdjęłam buty i dalej szłam boso.

Skąd te chochliki u Pani w oczach?

Bo się cieszę wszystkim. Mam 97 lat, ale myślę do przodu: robię plany, pracuję, gram w teatrze...

A co jest w aktorstwie takiego fantastycznego?

To jest jak bakteria, którą się człowiek zaraża!

Jest Pani chora na teatr?

Tak jest w każdym artystycznym zawodzie. Samo tworzenie czegoś, czego przed chwilą jeszcze nie było, jest fascynujące. Zbudować rolę od samego początku. Choć potem samo granie, wychodzenie wieczór w wieczór na scenę, bywa męczące. Z nami aktorami jest taki kłopot, że jak nie gramy, to się martwimy, ale jak za dużo gramy, to też nie jest lekko. To duży wysiłek, fizyczny i psychiczny. Ja jestem po spektaklu zmęczona. Trzeba, grając, o wszystkim pamiętać – o tekście, o partnerze, o widowni. Czasem partner się zgubi albo ja się zgubię, a on mnie ratuje... To wymaga ogromnej koncentracji. Jak u kierowcy, który musi widzieć, co dzieje się z przodu, z tyłu i z boku... A jeszcze trzeba pamiętać tekst i być tą postacią. I nie można pomyśleć o niczym prywatnym! Jak pomyślę o czymś prywatnym, to już nie ma postaci. Znika. Bo ja z niej wychodzę. Kiedy gram, to jakbym nałożyła inną sukienkę. Inaczej chodzę. Wchodzę w innego człowieka. A przy tym mam świadomość, że jestem na scenie.

Skoro to jest takie wyczerpujące, skąd ta radość?

Z tworzenia postaci. I bycia nią. Grania. Mogę grać w kilku sztukach naraz i to mi się nie plącze. Strasznie mnie cieszy możliwość pracy. Uważam, że praca jest błogosławieństwem, a emerytura dobra jest chyba dla tych, którzy nie lubili swojego zawodu. Żeby być szczęśliwym, trzeba wybrać zawód, który się kocha. I teraz mam ogromne szczęście, bo gram u Grzegorza Jarzyny! Mało tego: ja jestem u niego na etacie, czy pani uwierzy? Poprosił mnie na etat. Jak miałam 70 lat, poszłam na emeryturę, nie chciałam już dłużej pracować w Dramatycznym. A teraz gram w Narodowym, gram u Grzegorza. Uwielbiam to.

Pani nic nie mówi o smutku, tym smutku związanym z przemijaniem, upływem czasu.

Najtrudniejsze dla kobiety jest, jak kończy trzydzieści lat. Bo wtedy wie, że opuszcza młodość. Tak stało się ze mną. A potem to już tylko zabawa! Pięćdziesiąt, siedemdziesiąt, dziewięćdziesiąt!

Niczego nie brakuje?

Nie, mnie to bawi. A najbardziej by mnie bawiło, żeby skończyć sto lat.

To już niedługo!

No, jeszcze trzy lata. Nie wiem, czy się uda, bo jednak człowiek jest coraz słabszy...

Umówimy się, że się uda.

(Śmiech) Wie pani, ja nie uznaję jubileuszy. Bo na urodzinach jest tak samo jak na pogrzebie. Wszyscy mówią o człowieku tylko dobrze. A jubilat siedzi i przyjmuje te hołdy. Albo jest w trumnie. Przecież to nie może być szczere. Ja się wiekiem nie przejmuję. Nie robiłam żadnych operacji, nie chodzę do kosmetyczek... Kupuję jakieś tam kremy, ale wiem, że to i tak nic nie pomoże. Nie lubię patrzeć na siebie w lustrze, nie podobam się sobie, ale trudno, mówię. Ślepnę – no trudno, głuchnę – no trudno, tak to się już robi z wiekiem. Oczywiście, trzeba dbać o zdrowie, trzeba czasem iść do lekarza. Jestem chora na serce, mam niewydolność, ale się tym nie przejmuję. Mam swoją lekarkę i biorę lekarstwa, które mi przepisuje, a prowadzi mnie przeszło 20 lat! Wspaniały kardiolog.

Dobrze Panią prowadzi.

Tak, z tym że nie słucham jej rad. Ona jest przerażona moimi wyczynami. Na scenie i tym, że latam po świecie. Choć do tego już się przyzwyczaiła, bo ja uwielbiam latanie.

Nie boi się Pani?

Dlaczego się mam bać, bardziej można się bać samochodu, bo tylu idiotów jeździ po szosach. I pijaków. Miałam wypadek i wiem, ile się nacierpiałam. Mam uszkodzenia kręgosłupa, ale też się tym nie przejmuję, bo co mam zrobić. To, czego nie mogę zmienić, muszę przyjąć i dalej się cieszyć, że żyję.

Coś jeszcze sprawia Pani radość?

Zbudowałam domek w Kosarzyskach. Uwielbiam tam odpoczywać, chociaż martwię się, że tak strasznie zniszczyli te lasy. Bo obsypywali je trucizną z samolotów, żeby zniszczyć robactwo. Zamiast zostawić tę robotę dzięciołom. I doszło do tego, że zaczęły padać dziki, sarny... A rysie zeszły do wsi, mimo że ryś unika człowieka. Ja też się zetknęłam w lesie z rysiem, jak zbierałam grzyby. Ciągle ktoś koło mnie chodził. Z początku to mi nie przeszkadzało, ale potem zastanowiło, że nie słychać żadnych trzasków, że te gałązki tylko tak smyżą. I pomyślałam: to jakieś zwierzę chyba. Przykucnęłam i naprzeciwko zobaczyłam mordkę rysia. Jak się wystraszyłam, jak skoczyłam, to strasznie się zakotłowało – on też uciekł. Kiedy się dowiedziałam, że w Kosarzyskach zrobili asfaltową szosę przez wieś, to przez 18 lat tam nie pojechałam. Bo wiedziałam, że przyjadą ludzie z miasta i będzie hałas, chuligaństwo, pijaństwo. To była porządna wieś, domów nie zamykano. Na szczęście nie jestem przy samej drodze, tylko w lesie, i bardzo lubię tam być. A najbardziej sama.

Sama?

Tak jak tu, w mieście, mieszkam sama.

Nie z rodziną?

Nie mogłabym. My się odwiedzamy, córki, wnuki do mnie przychodzą codziennie, ale nie mogłabym mieszkać z kimś. Przyzwyczaiłam się. Mówiła mi mama, że jak dorosnę, to będę mieszkać sama. To trochę jak z pszczołami w ulu. Nowa królowa zakłada nowe gniazdo. Dwie w jednym ulu się nie zmieszczą. A trutnie, jak są już niepotrzebne, to się je zabija (śmiech). Ja to wiem, bo u nas w Kosarzyskach była pasieka.

Miałaby Pani jakąś radę dla młodych, co dopiero wchodzą w życie?

Żeby wybrali zawód, który będą kochać. To jest najważniejsze. Jeżeli się nawet pomylą, to warto jeszcze zmienić. Ja to wiem, bo moja mama była nieszczęśliwa, że była nauczycielką. Marzyła, żeby zostać aktorką, i jej marzenie spełniło się we mnie. (śmiech)

To ważniejsze niż dobrze wybrać partnera życiowego?

Och, mnie się nie udało, dwukrotnie wychodziłam za mąż i nie udało mi się. Uważam, że się nie nadaję. Mężczyźni nie rozumieją tej pracy, a poza tym są zazdrośni. Mój pierwszy mąż był pianistą. Pianista musi mieć żonę, która się nim opiekuje i dba o niego.

Pewnie przede wszystkim o te ręce?

Musiałam robić wszystko. Nosić, wszystkie ciężkie roboty wykonywać, ale nie o to chodzi nawet. Rzecz w tym, iż mąż po wojnie zażądał, abym rzuciła zawód. I rozstaliśmy się, choć przyjaźnimy się do dziś. Dobrze mieć przyjaciela całe życie, ale do tego nie trzeba wcale brać ślubu.

A w czym Pani gra teraz?

Gram u Jarzyny w „Między nami dobrze jest”. Marzyłam o takim teatrze! Moja postać nazywa się „osowiała staruszka na wózku inwalidzkim”. Ja tam mówię językiem przedwojennym, np. „raźno stukotały na bulwarze moje pantofelki z ciemnej skórki, już na naszym byłam podwórku, już rozwarłam bramę, już stałam u drzwi naszej kamienicy, już dłonie wyciągając do młodszego rodzeństwa, gdy wtem się spostrzegłam, że podczas nadrzecznej przechadzki coś niefortunnie przyczepiło mi się do obcasika pantofelka...” (śmiech) Albo mówię „serce tłukło się w piersi jak słowiczek schwytany”, a na to „wnuczka” mówi: „w słoiczek”; wnuczka mówi dzisiejszym językiem, ja mówię o Wiśle, kąpielach, jak cudowne to było przed wojną, a ona mówi: „ja też lubię się kąpać, jak wychodzę parskając benzyną i potem mam odrę”.

To jest o spotkaniu różnych światów. Pani rozumie język swoich wnuków?

Oczywiście! Jestem w wielkiej przyjaźni z wnukiem i wnuczką. Wnuk już jest dorosły, ma 28 lat. Jak miał 3 lata, uczyłam go na nartach jeździć. Nie ma bariery między nami. Ja zresztą gram u Grzegorza z młodymi ludźmi i wszyscy mówimy sobie na ty mimo różnicy wieku. Oni mnie traktują jak rówieśnicę, a przy tym się mną opiekują. To jest cudne.

Nie mają poczucia, że Pani jest z innego świata?

Nie. Uważają, że jestem aktorką współczesną. Koniecznie musi pani to zobaczyć. Jestem szczęśliwa, że tam gram!

Jak to zrobić, żeby być w dziewięćdziesiątym siódmym roku życia taką radosną?

Szczęście daje to, że się żyje. Muszę trochę spraw przygotować ze względu na śmierć, ale to są rzeczy bardziej urzędowe. Muszę się zabezpieczyć, bo moje dzieci nie będą mnie miały za co pochować. O wszystkim muszę myśleć.

Tym się ZUS zajmuje, jest zasiłek pogrzebowy.

Chodzi o miejsce. Już je wykupiłam, tylko muszę płytę zrobić dla dziesięciu urn. Nie uznaję trumien, one tylko miejsce zajmują. Poza tym jest lęk.

Lęk?

No tak, że obudzę się w tym grobie.

W dzisiejszych czasach to chyba się nie zdarza.

Owszem. Znałam kiedyś takiego reżysera, on zawsze był ubrany na czarno, nawet bieliznę nosił czarną. Dlaczego? Dlatego, że kiedyś prawie umarł... No ale wtedy, na szczęście, nie zamrażali w szufladach, tylko były stoły w kostnicy i on leżał na takim stole. Przynieśli ubranie, żeby go ubrać do trumny, i okazało się, że on żyje.

Jest lęk przed obudzeniem się w trumnie. A lęk przed samą śmiercią?

Każdy się boi śmierci, ale ja o tym nie myślę. Po co mam myśleć, skoro to jest nieuniknione? Myślę o życiu, a o tym – no trudno, przyjdzie, to wtedy będę się bała, jeżeli zdążę zauważyć. Bo może spadnę z samolotem? (śmiech)

Wiara w Boga pomaga?

Byłam wychowana religijnie, bo na wsi ksiądz cały czas opowiadał o tych diabłach, jak będą nas w smole smażyć, jak ten Pan Bóg karze za wszystko. Więc nie lubiłam Pana Boga, bo był taki groźny. Lubiło się Jezuska i Anioła Stróża. Mama przed śmiercią nie bardzo się chciała wyspowiadać, ale w końcu się zgodziła, tylko poprosiła, żeby ten ksiądz, co przyjdzie do niej, był wesoły. Ale potem miałam taki czas, że 40 lat nie chodziłam do kościoła... I dopiero w czasie stanu wojennego, zaraz na początku, jak byłam w Komitecie Prymasowskim, to na jednym procesie, w sądzie (bo chodziłam na procesy), usiadł koło mnie młody człowiek i przedstawił się: „Jestem księdzem, Popiełuszko się nazywam”. I na przerwie on mówi do mnie: „Idziemy na kawę?”. „O – myślę sobie – to już dobrze”. No i na kawie się okazało, że to bardzo sympatyczny człowiek. Któregoś dnia on mówi: „Mam do pani prośbę, ja takie Msze za ojczyznę odprawiam i czy pani by się zgodziła przeczytać w kościele wiersz?”. Mówię, że nie chodzę do kościoła, bo jestem niewierząca. A on mówi: „Nie szkodzi, to chodzi tylko o przeczytanie wiersza”. No i poszłam tam, przeczytałam wiersz, potem drugi, i zaczęłam chodzić na te Msze. Ale cały czas on wiedział, że jestem niewierząca. Tylko w ogóle mu to nie przeszkadzało. I w 1983 czy ’84 roku, już nie pamiętam, mówię: „Wiesz co, chciałabym się wyspowiadać, ale po 40 latach...”. A on mówi: „Eee, hurtem to będzie łatwiej!”. Miał ogromne poczucie humoru! I wrócił mi wiarę. Nigdy słowem mnie nie nawracając.

I teraz z tą wiarą jest łatwiej?

Mało tego! Ja mam z nim kontakt. Dwa razy już mnie ocalił, raz ozdrowił, a raz ustrzegł przed śmiercią. Każdą rolę dostaję od niego. I to, że Dorota Kędzierzawska napisała scenariusz do „Pora umierać”, też jemu zawdzięczam... Przecież dzięki temu mam zakończenie swojego życia dobre. Początek był wspaniały. I zakończenie też.

WSPÓŁPRACA: HB

DANUTA SZAFLARSKA (ur. 1915) jest wybitną aktorką teatralną i filmową. Debiutowała 14 września 1939 r. na deskach wileńskiego Teatru na Pohulance, okupację spędziła w Warszawie, gdzie brała udział w powstaniu. Wystąpiła w kilkudziesięciu filmach, od „Zakazanych piosenek” z 1946 r., poprzez „Lalkę”, „Dolinę Issy”, „Korczaka”, „Pożegnanie z Marią”, „Faustynę”, „Przedwiośnie”, aż po „Pora umierać” z 2007 r. Od 2009 r. kreuje postać „Osowiałej staruszki...” w spektaklu „Między nami dobrze jest” (reż. Grzegorz Jarzyna, tekst: Dorota Masłowska).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2012