My z nich wszyscy

Piotr Nesterowicz, reportażysta: Po przyjeździe do miasta młodzi przenoszący się po wojnie ze wsi nie zapomnieli o bagażu, który ze sobą przynieśli. To do dziś rzutuje na to, jacy jesteśmy.

13.06.2016

Czyta się kilka minut

Neon na moście Gdańskim w Warszawie stworzony w ramach konkursu na symbol miasta otwartego na przybyszów, 2014 r. / Fot. Karol Serewis / EAST NEWS
Neon na moście Gdańskim w Warszawie stworzony w ramach konkursu na symbol miasta otwartego na przybyszów, 2014 r. / Fot. Karol Serewis / EAST NEWS

MIŁADA JĘDRYSIK: Dlaczego książka o młodych ludziach ze wsi, którzy uwierzyli w socjalizm? Teraz przecież na fali są ci, którzy nigdy, ani przez chwilę w niego nie uwierzyli: żołnierze wyklęci.

PIOTR NESTEROWICZ: Pisząc moją poprzednią książkę, „Cudowną”, natrafiłem na wydane w latach 60. przez Związek Młodzieży Wiejskiej pamiętniki młodzieży. Te historie przypominały losy moich rodziców, którzy byli niewiele młodsi od autorów wspomnień. Pochodzili z małych wsi, pojechali na studia do Opola i już w mieście zostali. To jest coś, o czym w ogóle nie mówimy – wyparliśmy z pamięci migrację do miast i nasze w większości chłopskie pochodzenie. Namysłu nad masową zmianą, która przecież wykuła nasze społeczeństwo, jakby w ogóle nie było.

Po przyjeździe do miasta ludzie ze wsi nie zapomnieli o swoim wychowaniu, wykształceniu, o całym bagażu, który ze sobą przynieśli. To do dziś rzutuje na to, jakim jesteśmy społeczeństwem, jaki mamy poziom zaufania społecznego, jak podchodzimy do innych czy obcych, jak reagujemy na zmianę (defensywnie, postrzegając w niej zagrożenie); na naszą wiarę w teorie spiskowe, które pozwalają nam objaśniać rzeczy trudne do wyjaśnienia.

Tak Pan mówi, jakby nic dobrego ze wsi do miasta nie przyszło.

Na wsi kontakty społeczne były ograniczone do rodziny, za to bardzo intensywne. Jest taka korelacja, że w tych społeczeństwach, które mają ograniczone sieci społeczne, jest niski poziom zaufania publicznego. Z drugiej strony oczywiście pozytywne jest istnienie więzi rodzinnych, pozwalających ludziom wspomagać się nawzajem. Coś za coś. Ale raczej chodziło mi o to, że ci ludzie stali się bardziej miejscy od tych pochodzących z miast.

To dlatego, że byli stygmatyzowani, wyśmiewani jako ludzie ze wsi.

No i wypierali wiejskie pochodzenie, oczywiście nie w kategoriach rodzinnych. Jeździłem na wieś do rodziny na wakacje, ale nie przypominam sobie, żeby mój tata opowiadał o tym, że jest ze wsi. Podkreślał raczej swoje osiągnięcia, na przykład to, że jest urzędnikiem. O tym genialnie pisze Stasiuk we „Wschodzie”, opisując matkę, która miała flakonik perfum o zapachu białego bzu, zawsze się nimi skrapiała, jak wychodziła, jemu też muskała czoło i skronie: „coś jak znak krzyża, żeby nikt nie rozpoznał naszego barbarzyństwa”.

„Prześniona rewolucja” Andrzeja Ledera, która dotyczy czasów nieco wcześniejszych, też wpisuje się w ten obraz. Bodajże Małgorzata Szejnert zawsze powtarzała, że w reportażu powinno być coś „ponad”. Wydaje mi się, że dla mnie owym naddatkiem była historia wyparcia naszego pochodzenia.

No to tu mamy wyparcie podwójne, bo do przeszłości w ZMP też od dawna nie wypada się przyznawać.

Ludzie albo na fali nostalgii wybielają czasy swojej młodości, albo stygmatyzują tych, którzy obrali inną drogę niż oni: jeśli ktoś był w ZMP, to od razu musiał być szują i ubekiem. To oczywiście nieprawda. ZMP miał około dwóch milionów członków, przez osiem lat działalności przewinęło się przez organizację może dwa razy tyle osób. Oczywiście większość znalazła się tam z przymusu albo oportunizmu, bo bez członkostwa w Związku nie było szans na studia albo na dobry nakaz pracy. Ale prawdziwych, zaangażowanych aktywistów też było sporo. Pod koniec lat 50. przeprowadzono badania wśród dawnych zetempowców. 10 proc. z nich zadeklarowało, że byli zaangażowani ideowo, kolejnych 20 proc., że zaangażowali się z potrzeby działania, a nie mieli innej alternatywy. Mówimy więc o kilkuset tysiącach młodych ludzi przekonanych, że warto walczyć o lepszą, a w każdym razie inną przyszłość.

Pamiętniki z jednej strony musiały przejść przez sito cenzury, z drugiej zapewne sami piszący się autocenzurowali. Na ile są wiarygodne?

Konkurs pamiętnikarski był zorganizowany przez Związek Młodzieży Wiejskiej, więc dominowali w nim ludzie, którzy należeli do najaktywniejszych w swoich społecznościach. Siłą rzeczy nie było tam też pamiętników tych, którzy świadomie i aktywnie walczyli z systemem. To pierwszy filtr. Jednak wydaje mi się, że w większym stopniu mieliśmy do czynienia z autocenzurą niż z interwencjami urzędników z Mysiej. Miałem okazję oglądać część oryginalnych pamiętników – ich redakcja polegała na korekcji powtórzeń, poprawie stylu itp., trudno było dostrzec manipulacje treścią. Ponieważ zależało mi na tym, żeby pokazać ludzi, którzy migrują ze wsi do miast, i tych, którzy dali się porwać idei nowego państwa, wybrałem takie, a nie inne osoby.

Czwórka Pańskich bohaterów pochodzi z „Polski B”, z bardzo biednych wsi, gdzie ich rodziny znajdowały się na dole drabiny społecznej. Wszyscy oni widzą w nowym systemie szansę na edukację, polepszenie swojego losu. Ich złudzenia bardzo szybko się rozwiewają. Straszliwe są te opowieści – jakby wzięte żywcem z „Poematu dla dorosłych” Ważyka – o obozach Służby Polsce, które de facto były brutalnymi obozami pracy, o pijaństwie, korupcji i nepotyzmie w zakładach pracy.

Ale to tak było. Na pewno nie koloryzowali. Wysłuchałem wielu opowieści Jana – jedynego żyjącego jeszcze bohatera książki – i innych, których nie cytuję wprost. Dotarłem do rodzin wszystkich bohaterów i do osób, które ich znały. Wiemy to też z prac historycznych. Te „wypaczenia” były systemowe i częste. Jan opisuje, jak pojechał na pierwszą praktykę – nie było co jeść i wieczorem poszli z kolegami podkraść drób z okolicznych gospodarstw. Ugotowali w wielkim garnku rosół, po którym zresztą się pochorowali.

Tych młodych ludzi łączył wielki entuzjazm, wiara w obietnice równości, awansu społecznego, w to, że nie są gorsi od innych, którzy mieli lepszy start. Na początku te obietnice jakoś się sprawdzały – można było pójść do szkoły, dostać się do liceum czy technikum, wyjechać do pracy. Budowali nowe fabryki albo pracowali w PGR-ach w warunkach, które dzisiaj są nie do wyobrażenia, ale w sumie nie były gorsze od tych, do których przywykli. Podziwiam w nich ogromną odwagę, może nie w kategoriach heroicznych, ale siły woli i determinacji. Jechali na drugi koniec Polski, nie wiedząc nic o miejscu, do którego zdążają, często bez żadnych pieniędzy, żeby zacząć nowe życie.

Czy Jan dzisiaj nie żałuje? Jak patrzy na tamte czasy?

Pozytywnie, choć oni wszyscy przeżyli rozczarowanie i załamanie w związku z odwilżą w 1956 r. Później ich entuzjazm się wypalał coraz bardziej. To widać na przykładzie jednej z drugoplanowych bohaterek, Doroty, która bardzo chciała pójść na studia, ale uniemożliwiono to jej ze względu na oskarżenie o bycie „wrogiem klasowym”, jakie przylepiono jej na jednym z zebrań ZMP. W końcu odpuściła sobie i „urządziła się”, zrozumiała, że niepotrzebnie się szarpie, bo sukces nie zależy od jej starań. Gdy to się zestawi z jej życiorysem – córka przedwojennego działacza robotniczego, prymuska, liderka ZMP, junaczka Służby Polsce; zaangażowanie, młodzieńczy entuzjazm i wiara – to widać wypalenie, które później, już w latach 60. i 70., stało się udziałem całego społeczeństwa.

To było dla nich szczególnie smutne, bo dali się uwieść obietnicy lepszego świata. Dostrzegali wokół różne problemy, ale długo ignorowali je lub tłumaczyli, że to tylko wypaczenia. Dorota, która pracowała w brygadzie SP, żeby nadrobić punkty na studia, trafiła w okropne warunki. Jedna z junaczek napisała list do Bieruta ze skargą, a Dorota była przekonana, że prezydent nie mógł wiedzieć o tym, iż setki młodych ludzi bytowało w takich warunkach.

Mój kolejny bohater, Marian, strasznie przeżywał rok 1956. Cały świat runął mu na głowę. Był bardzo aktywny, miał kompleks wobec synów kułaków, którym ciągle próbował dowieść, że jest lepszy. Przeżył załamanie. Nie mógł zrozumieć, jak przywódcy, którzy trzy lata wcześniej podczas pogrzebu Stalina głosili jedno, teraz mogli mówić drugie.

À propos kułaków: widać z tych pamiętników, jak komuniści wykorzystywali podziały na wsi między bogatszymi gospodarzami a biedotą. W 1956 r. nastąpiła reakcja – wiejskie gospodynie zaczęły chodzić do jednego z bohaterów książki, Stanisława, domagając się, żeby w szkole, w której uczył, były lekcje religii, a bogatsi gospodarze zaczęli się odgrażać, że znowu oni będą górą.

Wieś po wojnie kuszono obietnicą wzbogacenia się. Komunistyczne władze przeprowadziły reformę rolną, parcelując wielkie majątki. I nagle trzy lata później zaczyna się kolektywizacja, presja na rolników, żeby wchodzili do spółdzielni. Zaprzęgnięto cały mechanizm represji: obowiązkowych dostaw, domiarów podatkowych, aresztów. Przyjeżdżały brygady, młóciły zboże i wywoziły, płacąc rolnikowi psie pieniądze, i jeszcze pisali na murach, że jest kułakiem, zdrajcą narodu. Nacisk był ogromny, więc nic dziwnego, że w ’56 r., kiedy nieoczekiwanie okazało się, iż można te spółdzielnie rozwiązywać, to rozpadły się w jednej chwili.

A teraz czytam, że polscy producenci jabłek sami zrzeszają się w spółdzielnie, bo tylko silne podmioty mogą sobie dać radę z eksportem.

Wieś miała wspaniałe tradycje przedwojennej spółdzielczości, na Lubelszczyźnie, w Wielkopolsce, Galicji, tylko że oczywiście dobrowolnej. Na przełomie lat 40. i 50. ta forma została narzucona z zewnątrz, w dodatku z całym ideologicznym opakowaniem.

Po odwilży zapanowała też atmosfera odwetu wobec najbardziej aktywnych wiejskich działaczy. Pana bohater Marian, który powrócił do rodzinnej wsi z wojska, został wyzwany na potańcówce: „Co szurasz, politykierze, już się wasze dawno skończyło”, „Teraz praworządność́ i gówno nam kto zrobi”.

Nic dziwnego, że ludzie tak reagowali. Ale władze musiały sobie jakoś z wsią radzić – komuniści zdawali sobie sprawę, że nie mają tam na kim się oprzeć, tak jak na klasie robotniczej w przypadku miast. Poza tym sprawę utrudniało przywiązanie chłopów do ziemi i tradycyjnych wartości, głęboka religijność. Stąd próba dzielenia ludzi wsi na małorolnych i kułaków, których liczba szybko zaczęła rosnąć, bo jeszcze w 1948 r. kategoria ta obejmowała chłopów, którzy rzeczywiście mieli duże gospodarstwa – ponad 14 hektarów, dwa konie, najemną siłę roboczą – a potem zaczęli do niej trafiać średniorolni.

Są dwie narracje o procesie modernizacji i awansu społecznego na wsi i w małym mieście. Jedna to ta Ledera, że mamy do czynienia z nieuświadomioną, wypartą rewolucją, a druga, „prawicowa”, np. Michała Łuczewskiego, że wieś i miasteczko są dziś depozytariuszami narodowych wartości, bo to tam rodził się nowoczesny polski naród. W obecnej sytuacji politycznej te podziały się wyostrzyły: można powiedzieć, upraszczając, że to oni czują się Polakami, a na zewnątrz widzą wynarodowioną elitę. Jak się to nakłada na podziały, które są u Pana w książce? Czy ci, którzy się domagali przywrócenia lekcji religii, są dziś „prawdziwymi Polakami”? A gdzie są ci, którzy byli w ZMP?

Nie wiem, czy bym znalazł odniesienie wprost. Moi bohaterowie mimo – a może właśnie dlatego – że byli członkami ZMP, byli bardzo patriotyczni, oczywiście w tym kontekście, w jakim ich patriotyzmu uczono, z całym bagażem internacjonalistycznej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Trudno powiedzieć, na ile wynikał on z wartości wyniesionych z domu, a na ile został ukształtowany w czasach młodości. Wydaje mi się, że więcej było tego patriotyzmu ze szkoły.
We wspomnieniach tych ludzi z czasów wojny albo tuż po wojnie nie było dużo o narodzie, miłości do ojczyzny. Niewiele było też opowieści o oporze przeciwko Niemcom, partyzantce. Raczej o dostawach obowiązkowych, o presji ze strony okupanta. Ojciec jednego z bohaterów zginął, pobity przez żandarma, drugi został ciężko pobity, bo się uchylał od kopania rowów.
Dzisiaj przyklejamy tym ludziom nalepki, które bardzo upraszczają. Są wygodne, bo nośne, ale nie wydaje mi się, żeby były prawdziwe.

Dla mnie oczywiście są ciekawe losy kobiet. Czy tak bardzo się zmieniły dzięki PRL? Dalej musiały przede wszystkim zajmować się dziećmi i domem, gospodarstwem.

Na pewno miały więcej możliwości. Po pierwsze: zdobywania edukacji, co wcześniej było uzależnione od możliwości finansowych i rodzinnych priorytetów. Rodzice nie chcieli, żeby córki się kształciły.

Moja babcia całe życie żałowała, że nie mogła zostać nauczycielką, bo nie stać jej było na czesne.

Regina, która skończyła liceum, pisze, jak zimą odrabiała lekcje pod kołdrą na łóżku, bo na stancji nie było jej stać na węgiel na opał. Pojawiły się też wielkie socjalistyczne budowy i zapotrzebowanie na robotników, mężczyzn i kobiety. To była możliwość awansu, wyrwania się z tradycyjnej wiejskiej egzystencji. Dotyczyła jednak tylko części kobiet. Cytuję także historie tych, które zostawały na wsi. Tu niewiele się zmieniło: wciąż rodzice wybierali im męża, najlepiej zasobnego, z kawałkiem pola.

A w 1956 r. to właśnie kobiety idą do nauczyciela Stanisława, żeby się domagać powrotu religii do szkoły.

Kobiety zawsze pełniły ważną rolę na wsi. Na zewnątrz może był patriarchat, ale w jego ramach kobiety stanowiły znaczącą siłę. Wywierały wpływ, ale nie bezpośrednio, tylko z boku.

Zaczęłam od pytania, dlaczego napisał Pan tę książkę, bo teraz trochę inna wersja historii jest bardziej „oficjalna”. Na dorobek PRL-u nie patrzy się przychylnym okiem.

Nie pisałem z zamiarem kontrowania takiej wizji historii, jestem też daleki od apologii PRL-u. Uważam także, że o żołnierzach wyklętych należy mówić, bo byli wypierani z oficjalnej historii w czasach komunistycznych, a w powszechnej świadomości pojawili się niedawno. Ich życiorysy są trudne i ambiwalentne, ale to, że teraz wciąż o nich słyszymy, wydaje mi się naturalną reakcją, takim efektem jojo.

Pociągało mnie, żeby przypomnieć losy naszych rodziców czy dziadków, które wyparliśmy, a były ciekawe i poruszające. Mówią one także wiele o tym, kim jesteśmy teraz. Nasi dziadkowie i ojcowie w latach 50. dali się porwać ideologii komunistycznej, mając kilkanaście czy dwadzieścia lat, a później w latach 60. przeżyli rozczarowanie. Moje pokolenie, ci „młodzi, wykształceni z wielkich miast”, którzy wchodzili w dorosłość w latach 90., uwierzyli w transformację, dali się porwać ideologii liberalizmu. Byliśmy przekonani, że jeśli weźmiemy sprawy w swoje ręce, osiągniemy sukces i dobrobyt. Kupowaliśmy samochody, zagraniczne wycieczki, mieszkania – a to było coś, o czym nawet nie warto było marzyć, wychowując się w latach 70. i 80. A teraz, w XXI wieku, już dojrzali, przechodzimy otrzeźwienie. Wydaje mi się, że zachłyśnięcie się ideologią naszych dziadków i rodziców oraz to nasze – przy zachowaniu proporcji i pamięci o totalitarnym charakterze tamtego systemu – były bardzo podobne. ©

​PIOTR NESTEROWICZ (ur. 1971) jest reportażystą, opublikował ostatnio książkę „Każdy został człowiekiem” (Czarne, Wołowiec 2016).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2016