My w objęciach drzew

Władze Melbourne nadały każdemu miejskiemu drzewu adres mailowy. Mieszkańcy mogli zgłaszać konkretne przypadki ułamanych konarów czy gałęzi zagrażających przechodniom. Jednak szybko oprócz raportów w korespondencji pojawiły się listy miłosne.

19.04.2019

Czyta się kilka minut

 / SAMUEL CORUM / ABACA / EAST NEWS
/ SAMUEL CORUM / ABACA / EAST NEWS

W 1400 r. urodził się Jan Gutenberg, a w Collegium Maius, najstarszych salach Akademii Krakowskiej, odbyły się pierwsze wykłady. Polską rządził Władysław Jagiełło, a państwem Azteków niejaki ­Huitzilíhuitl. Wojska Tamerlana, złupiwszy Indie, ze zdobytymi tam słoniami stały u progu Aleppo, a władcy dynastii Ming przerabiali starożytne fortyfikacje w przyszły Wielki Mur Chiński.

Mniej więcej wtedy na szczycie Skarpy Wiślanej, nieopodal dopiero co powstałej wsi Wolica, wykiełkował pewien dąb szypułkowy. Rosło ich tam zresztą wtedy sporo. Okalały trakt do Czerska, gdzie do góry piął się właśnie budowany przez książąt mazowieckich gotycki zamek. Kiedy dziewięć dekad później Krzysztof Kolumb przepływał przez Atlantyk, drzewo było już sędziwe i miało pokaźne rozmiary. A potem minęły kolejne wieki ludzkiej historii, sąsiednie drzewa usychały, przewalały się i umierały, ale to jedno wciąż miało się świetnie.

Z czasem przylgnęło do niego imię Mieszko I. Wtedy jeszcze jego wiek pozostawał w sferze domysłów, a piastowski władca z X wieku wydawał się adekwatnym patronem. Dąb rósł już na terenie rozrastającej się Warszawy, a do pocztu władców, którym świadkował, dopisywali się kolejni. Gdyby drzewa mówiły znanym nam językiem, Mieszko mógłby powiedzieć coś na kształt: „Przeżyłem von Jungingena, przeżyję i Trumpa”.

Miąższość zamiast duszy

„Drzewa zadrzewiają okolice podobnie jak ludzie ziemię zaludniają” – wyrokowała Julia Hartwig w jednym z albumów fotograficznych swojego brata Edwarda. „Ze wszystkiego też, co istnieje na ziemi, człowiek najchętniej porównuje się do drzewa. Przypisuje drzewu charakter, obdarza je duszą. Jest bowiem w drzewie szlachetność postawy, dzielność w cierpliwym znoszeniu chłodów i huraganów, przypominająca wytrwałość ludzką na przeciwności losu” – według Hartwig stojącej postawie drzewa blisko do ludzkiej, a spotkanie człowieka z drzewem na pustkowiu jest spotkaniem braterskim.

Od zarania dziejów – tych ludzkich – drzewa były obiektami kultu, na których kultury osadzały swoje kosmologie. Korzenie jesionu Yggdrasila z wierzeń skandynawskich sięgały krainy zmarłych, a w jego koronie spotykało się dziewięć światów, tych ludzkich i tych boskich. Pod figowcem pagodowym Siddhartha Gauthama stał się Buddą, a z rajskiego drzewa Adam i Ewa zerwali zakazany owoc (według różnych tradycji winogrono, figę lub jabłko). Jednak monoteistyczne religie, a potem oświeceniowe paradygmaty z czasem zepchnęły drzewa na zupełnie inny plan. Racjonalizm wyparł mistycyzm, drzewo straciło serce i duszę, zamiast nich zyskując miąższość.

Co więc wiemy dziś o drzewach? Skamieliny tych najstarszych znaleziono w XIX w. na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, ale dopiero w 2007 r. za sprawą kolejnego odkrycia naszkicowano ich przybliżony kształt. Eospermatopteris rosły około 385 mln lat temu i były dorastającymi do 8 metrów krewnymi współczesnych paproci i skrzypów. Jeszcze pokaźniejsze rozmiary osiągały trzydziestometrowe protodrzewa z gatunku Archaeopteris.

W trzeciorzędzie – a więc między 65 a 1,8 mln lat temu – Ziemię porastały już rozległe lasy pełne znanych nam współcześnie gatunków: dębów, brzóz, klonów, cedrów czy lip. Kolejne zlodowacenia powodowały ich wycofywanie się, a cieplejsze okresy ponowną kolonizację. Współcześnie znamy kilkadziesiąt tysięcy gatunków drzew. O wielu istniejących możemy nie mieć jeszcze pojęcia. Przykładem niech będzie wolemia szlachetna z rodziny araukariowatych, odkryta dopiero w 1994 r. w australijskiej Nowej Południowej Walii. W naturze znanych jest tylko kilkadziesiąt jej osobników, a ich lokalizacja – gdzieś w Górach Błękitnych 150 km od Sydney – okryta jest tajemnicą. Okazalsze okazy wolemii w ogrodach botanicznych trzyma się w klatkach, by zapobiec ich kradzieży. Niedużą wolemię można zobaczyć w podwarszawskim Powsinie, na szczęście bez krat.

Pamięć przez wspinaczkę

W 2015 r. policzono, że na Ziemi rośnie ich mniej więcej 3,04 biliona. To było wyjątkowo karkołomne przedsięwzięcie. Trzeba było zestawić analizę zdjęć satelitarnych z badaniami prowadzonymi w 430 tys. fragmentów lasów na całym świecie, gdzie liczono zagęszczenie drzew. Trzy biliony z okrasą to raptem 422 drzew na jednego człowieka. Dużo więcej mówi jednak kontekst, w jakim należy umieścić te dane. Autorzy opublikowanej w „Nature” pracy ustalili, że od zarania współczesnej cywilizacji wycięliśmy 46 proc. drzew w skali planety. Rocznie znika ich 15 miliardów, przybywa tylko 5 miliardów.

422 to liczba, którą łatwo objąć umysłem. Mniej więcej tyle drzew widzimy, robiąc kilkanaście kroków w gęstym lesie, a może nawet spoglądając przez okno autobusu podczas porannego kursu do pracy. Gdyby się uprzeć i postarać, moglibyśmy nauczyć się rozpoznawać każde z nich, nadać im imiona i je zapamiętać. Łatwo to udowodnić – w 2014 r. przeciętny użytkownik Facebooka miał średnio 338 znajomych (wśród 15 proc. użytkowników liczba ta przekraczała 500; od tamtej pory portalowi przybyło miliard użytkowników). I choć większość z nich dołącza do swoich kontaktów również osoby przypadkowe, to jednak prędzej czy później wiąże ich fotografie z nazwiskami.

Jednak imię, a więc i pewna tożsamość nie są czymś, co z założenia przypisuje się drzewom. Nadaje się je tylko tym, które jakoś wyróżniają się z tłumu. Pomnikom przyrody, okazom, które w istotny sposób wpisują się w ludzkie wspomnienia. Wielki Samotny Doug to uratowana przed wycinką 70-metrowa daglezja stojąca na zrębie gdzieś w środku wyspy Vancouver w Kanadzie. Wiedźmin to prawie 500-letni wiąz z gminy Gubin w Lubuskiem z wysoką na pięć metrów dziuplą, w której zmieściłaby się niejedna strzyga. Stefan był płożącym się klonem jesionolistnym z warszawskiego Ursynowa. Gdy pilarze z zagadkowych powodów ćwiartowali kilka tygodni temu jego pień, nad podwórkiem unosił się lament nieletnich, dla których był centrum podwórkowego wszechświata. Mamutowiec Generał Sherman to z kolei największe drzewo świata. Co ciekawe, 1300-letni cis z Henrykowa Lubańskiego na Dolnym Śląsku wciąż nie doczekał się imienia.

Jeśli więc – jak chciała tego Hartwig – ludzi i drzewa łączy braterstwo, to – nawiązując raz jeszcze do nomenklatury Face­booka – trzeba ten związek określić stwierdzeniem: „To skomplikowane”. Środowisko leśne i miejski rozgardiasz to przecież skrajne przeciwieństwa.

„Architektura, w gruncie rzeczy niezdarna w porównaniu z biologicznym tworzywem, siłą rzeczy konkuruje z przyrodą i chociaż bardzo się stara, z wielkim trudem układa sobie koegzystencję z drzewami” – pisze Piotr Wróbel, laureat wielu nagród architektonicznych, w eseju „Zieleń wysoka istniejąca”. Jego zdaniem analogie między drzewami a budynkami są nieliczne i raczej umowne, jednak człowiek potrzebuje i jednych, i drugich, więc nieustannie szuka kompromisów.


CZYTAJ TAKŻE

Ks. Adam Boniecki: Drzewa są ważne. Dla mnie są ważne szczególnie, bo kiedy moim rodzicom urodziło się pierwsze dziecko, ojciec dla upamiętnienia tego wydarzenia posadził las.


Środowisko człowieka

O dobroczynnym wpływie zieleni na biotop człowieka mówiło się już od starożytności, ale dopiero w XVII w. świadomość ta zaczęła nabierać naukowych kształtów. Polimata John Evelyn powiązał wegetację z niwelowaniem zanieczyszczeń powietrza, a Otto Behre na początku XX w. połączył miejskie drzewa ze stanem zdrowia berlińczyków. Późniejsze, jeszcze przedwojenne badania dowiodły, że dzięki porowatej strukturze drzewa jak nic innego pochłaniają pyły i aerozole. Ta wiedza przydała się choćby Niemcom już po II wojnie światowej, kiedy tamtejsze miasta wstawały z ruin, a bezpośrednio na gruzach sadzono na masową skalę jesiony, topole, robinie, klony i rokitniki.

Kiedy na początku 2017 r. w Polsce w życie weszło tzw. lex Szyszko, a więc przepisy umożliwiające wycinkę drzew na terenach prywatnych, krajowi przyrodnicy i naukowcy bili na alarm, wyliczając wszystkie korzyści płynące z zadrzewień na prowincji i w miastach. Przypomnieli, że drzewa budują ekosystemy dla innych organizmów, są składową ich korytarzy migracyjnych, osłabiają siłę wiatru, utrzymują wodę w glebie i polepszają jej jakość. Poza tym obniżają poziom hałasu nawet o połowę (tym bardziej, im większe liście i gęstsza korona), usuwają z powietrza dwutlenek węgla, dają cień i obniżają temperaturę otoczenia.

Jednak – to już niemiecki urbanista Herbert Göner – żadne suche fakty i matematyczne równania nie zilustrują „psychologicznego efektu, jaki płynie z radości obserwowania kształtów drzew, ich wzrostu, stawania się” oraz faktu, że „pozwalają naszym myślom uciekać od trudów codzienności w kierunku bliskości z naturą”. Nie możemy traktować ich już wyłącznie w kategoriach surowca, tak samo jak koni nie uważamy już za zwierzęta pociągowe i juczne, a kotów za zabójców myszy, które buszują po spiżarkach.

Harwardzka profesor Sonja Dümpelmann w wydanej w tym roku w Stanach Zjednoczonych książce „Seeing Trees” zauważa pewien cywilizacyjny paradoks: człowiek sadzi drzewa tam, gdzie najpierw je wyciął, bo chciał się osiedlić. Najpierw pozbywa się ich jak leci, potem desperacko próbuje odzyskać. Ale czy miasta i drzewa idą w parze? Czy beton, asfalt, szkło i mechaniczne konie zostawiają jeszcze miejsce na tak statyczny element krajobrazu? Zaprzeczenie nowoczesności, za którą ciągle przecież gonimy?

Według Dümpelmann to pytania czysto retoryczne, a odpowiedź zawarta jest w stuletnim cytacie z amerykańskiego ogrodnika Furmana Lloyda Mulforda: „Jeśli na jakiejś ulicy nie da się uprawiać drzew, to trzeba natychmiast zamknąć ją dla ludzi do czasu, aż warunki poprawią się na tyle, by drzewa jednak dały tam sobie radę”. To nie była odosobniona myśl – już ponad sto lat temu amerykańskie miasta rywalizowały z sobą o miano tego najbardziej zielonego, a Waszyngton chwalił się, że niemal 300 km tamtejszych ulic obsadzonych jest setką tysięcy drzew po obu ich stronach. Kiedy Berlin został podzielony murem, drzewa stały się tematem zimnowojennej gry: gazety w NRD piętnowały Niemców z zachodu, że wycinają je, zamiast sadzić.

„Za sprawą nieustannego sadzenia drzew w czterech do sześciu rzędów od 1647 roku i pomysłu Fryderyka Wilhelma I, otoczony drzewami bulwar [Unter den Linden – AR] stał się jednym z najstarszych zabytków Berlina” – pisze Dümpelmann, kierując myśli na jeszcze jedną funkcję drzew: utrzymywanie pamięci o krajobrazie. Przydrożne aleje to pomysł stary jak świat, w Egipcie znaleziono ślady starożytnych przypałacowych alej palmowych, a w XIII w. obserwował je w imperium mongolskim Marco Polo. W XVIII w. coraz częściej nie miały związku z architekturą reprezentacyjną. Drzewa sadzono wzdłuż dróg, kanałów, torów kolejowych, dla ochrony przed słońcem, deszczem i wiatrem. Ułatwiały też orientację w terenie.

Ślady tej działalności widać zarówno na historycznych mapach, jak i w terenie – choćby dawne ziemie pruskie, a więc Warmia, Mazury czy Pomorze, pełne są zabytkowych przydrożnych szpalerów. Czasem stoją tam, gdzie drogi już nie ma, bo w międzyczasie trakt puszczono inną trasą. Samotne, rosochate dęby znaczą dawne pastwiska, zdziczałe drzewa owocowe – opuszczone już siedliska. Bywa, że krucha roślina okazuje się trwalsza od architektury, jak w przypadku kasztanowców w warszawskim Ogrodzie Saskim, jedynej tamtejszej autentycznej pamiątce z XVIII w.


CZYTAJ TAKŻE

Jan Rylke, architekt krajobrazu: Tak jak człowiek potrzebuje spotykać się z innymi ludźmi, drzewo potrzebuje się spotykać z innymi roślinami i zwierzętami.


Mail do wiązu

W 2013 r. włodarze australijskiego Mel­bourne przeprowadzili eksperyment. Nadali każdemu z miejskich drzew numer i przypisali do nich adresy mailowe. Wcale jednak nie chodziło o jakąkolwiek podmiotowość roślin. Chcieli umożliwić mieszkańcom łatwe zgłaszanie problemów dotyczących konkretnych osobników: ułamanych konarów czy gałęzi zagrażających przechodniom. System miał usprawnić pielęgnację zieleni miejskiej (podobny funkcjonuje dziś w Warszawie). Ale niespodziewanie oprócz surowych raportów w korespondencji pojawiły się też listy miłosne.

„Mam nadzieję, że lubisz życie na St. Mary’s. Mnie się tu zwykle podoba. Niedługo mam egzaminy i powinienem się uczyć. Ty nie zdajesz egzaminów, bo jesteś drzewem. Nie mamy zbyt wielu wspólnych tematów do rozmowy, bo niewiele nas łączy, w końcu jesteś drzewem. Ale cieszę się, że jesteśmy w tym wszystkim razem” – napisał ktoś do wiązu numer 1 022 165.

„Drogi 1 037 148. Zasługujesz na więcej, niż bycie tylko numerem. Kocham cię. Teraz i na zawsze” – brzmiał inny list. Pracownicy ratusza z czasem wczuli się w konwencję i na niektóre wiadomości w imieniu adresatów odpisywali.

Ale, jak słusznie zauważa we wspomnianym już eseju Piotr Wróbel, walka o drzewa nie musi oznaczać starcia ­egzaltacji z obojętnością i cynizmem. Kult zieleni to nie klękanie w korzeniach gonnych sosen czy palenie kadzidełek pod ich konarami, lecz czerpanie korzyści i radości z ich obecności. „Trzeba znaleźć złoty środek, nie lekceważąc intuicji, która w przypadku potrzeby obcowania z zielenią wydaje się najbardziej wiarygodną wskazówką”. A te podpowiadają, że w budynkach jasnych i otoczonych zielenią ludzie pracują i uczą się wydajniej, lepiej odpoczywają, a chorzy szybciej dochodzą do zdrowia. Że człowiek potrzebuje przyrody na co dzień, a nie tylko od święta. Sugerują też, że drzewom lepiej w tłoku niż samotności, że ich korony chcą rosnąć ku niebu, a nie tylko do wysokości parapetu, że korzenie potrzebują przestrzeni, więc ustawianie ich na chodniku w donicach ma tyle wspólnego z umiłowaniem przyrody, co wieszanie na ścianie myśliwskich trofeów.

W sąsiedztwie Mieszka zamieszkałem 30 lat temu. Lubię myśleć, że znamy się trochę lepiej niż tylko mailowo. Na tle budującego się dopiero Natolina był wtedy jak kosmita – byt z innego czasu i innej przestrzeni. Dźwigi, koparki, piach na wywrotkach, a obok zabytkowy bruk ulicy Nowoursynowskiej i drzewo, które pamięta Władysława Jagiełłę. Wnętrze jego pnia wypełniono betonem, jedyny żyjący konar podparto stalowym rusztowaniem. Dziś wygląda trochę jak drzewo na sterydach. Jednak zapewne dzięki temu wspomaganiu przeżyje jeszcze wiele dekad, a ja będę mógł je egoistycznie wliczać do owych 422 drzew, które przypadają na moją głowę.

Mam też cichą nadzieję, że ktoś kiedyś wcieli w życie pomysł Olgi Tokarczuk, który zrodził się w jej głowie, gdy w dzieciństwie obserwowała śmierć sędziwej lipy sąsiadującej z posesją dziadków: „Cięte w plastry kawałki pnia przypominały grube organiczne płyty gramofonowe, których miałam wtedy kilka i godzinami odtwarzałam je na gramofonie Bambino. To wtedy – gdy wodziłam palcem po nagle odsłoniętych wnętrznościach lipowego pnia – przyszedł mi do głowy pomysł: drzewa nagrywają czas, każdy krąg to informacje, głosy, obrazy. Odkrywczyni, którą miałam zostać w przyszłości, zapewne wymyśli urządzenie do ich odtwarzania: drzewofon. Wreszcie będziemy w stanie posłuchać drzew i tego, co mają nam do powiedzenia”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2019