Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Mohammed Omar, wioskowy kaznodzieja, w połowie lat 90. poprowadził ludowe powstanie przeciw afgańskim watażkom – weteranom wojny ze Związkiem Sowieckim, którzy po wyparciu Sowietów zaczęli wojnę domową i dopuszczali się w niej licznych zbrodni. Stąd dla wielu Afgańczyków był i jest bohaterem. Dla świata zaś Omar to symbol opresyjnego islamskiego reżimu talibów, który sprzymierzył się z Al-Kaidą, tą „międzynarodówką terrorystyczną”, i udzielał jej wsparcia przed zamachami na USA z 11 września 2001 r.
Wiele razy już mówiono, że zginął w potyczce, że zabiła go bomba, został skrytobójczo zamordowany lub wykończyła go zaraza. Tym razem jednak informacje o jego śmierci po raz pierwszy podał rząd w Kabulu: podobno Omar nie żyje już od dwóch lat, miał umrzeć w szpitalu w Pakistanie. Tymczasem jeszcze w lipcu, z okazji kończącego Ramadan święta Id al-Fitr, Omar miał wydać odezwę, w której poparł rozpoczęte właśnie mediacje pokojowe między talibami i afgańskim rządem. Dziś wygląda na to, że odezwa została sfałszowana: jej autorzy chcieli zapewne podeprzeć się autorytetem Omara.
Tymczasem, jakkolwiek paradoksalnie może to zabrzmieć: jeśli Omar faktycznie nie żyje, jest to zła wieść dla całego regionu Środkowego Wschodu, a zwłaszcza dla Afganistanu.
Ucywilizowali się?
Kilka lat temu o takim scenariuszu rozmawiałam z mułłą Abdulem Salamem Zaeefem, przyjacielem Omara, który w czasie inwazji USA na Afganistan jesienią 2001 r. był rzecznikiem rządu talibów – wojska USA obaliły wtedy rządy talibanu – i trafił do więzienia w Guantanamo. „Talibowie nie pospadali z nieba, to ludzie tej ziemi. Doszli do władzy, bo tego chcieli Afgańczycy umęczeni wojną domową. Największą tragedią talibów było to, że choć chcieli dla kraju dobrze, nie mieli pojęcia, jak nim rządzić, i dlatego wszystko stracili” – mówił Zaeef.
Stwierdzenie, że talibowie chcieli dobrze, ale im nie wyszło, to eufemizm. Prof. Suraya Parlika, afgańska parlamentarzystka, która w czasach reżimu talibów była więźniem politycznym, tak opowiadała mi o tamtym czasie: „Może i na początku mieli dobre intencje, ale uczynili z tego kraju więzienie, a jego mieszkańców sterroryzowali. Wprowadzili jedną z najsurowszych wersji prawa koranicznego: kobiety nie mogły pracować, dziewczynki chodzić do szkoły, za kradzież karali obcięciem ręki, za gwałt – śmiercią. Za rozmowę np. ze sprzedawcą kobiety były pałowane na ulicach. Paranoja sięgała tak daleko, że mężczyźni nie mogli nosić białych skarpet, kobiety białych rajstop, bo flaga talibanu jest biała, więc talibowie uważali, że to zniewaga dla islamu!”.
Niemniej już wtedy wielu moich rozmówców twierdziło, że ruch talibów różni się od tego, czym był w połowie lat 90. Że nie są to już tylko niepiśmienni chłopi i wioskowi mułłowie, ale coraz częściej dobrze wykształceni mieszkańcy miast, dla których nowoczesne technologie nie są złem wcielonym, lecz sprawnie wykorzystywanym narzędziem komunikacji.
Na stronach internetowych afgańskiego talibanu można przeczytać, że celem ruchu „nie jest monopolizowanie władzy”. „Wierzymy w porozumienie z Afgańczykami, którzy naprawdę kochają islam i kraj, bez względu na swą przynależność etniczną czy miejsce, skąd pochodzą”, lub że „nowoczesna edukacja jest jedną z fundamentalnych potrzeb każdego społeczeństwa”.
Czy afgańscy talibowie rzeczywiście „ucywilizowali się” i mogliby zmienić się w ruch polityczny, który wyrzeknie się terroru? To warunek rozmów pokojowych, które właśnie trwają. Informacje o śmierci Omara mogą mieć wpływ na ten proces, bo taliban nigdy nie był monolitem, a Omar, podczastych tych kilkunastu lat ukrywania się, stał się symbolem jednoczącym ruch i jego przywódcą duchowym.
IS gorszy od talibów
Tymczasem w ciągu ostatniego roku mapa polityczna Afganistanu zmieniła się – i szansa, że umęczony wojnami kraj zazna spokoju, zmalała. W regionie jest dziś bowiem nowy gracz: tzw. Państwo Islamskie (IS).
Lojalność Państwu Islamskiemu przyrzec miało kilku ważnych przywódców pakistańskich talibów oraz Islamski Ruch Uzbekistanu. W Afganistanie nie poszło tak łatwo. Kilku mniej znaczących dowódców talibskich wprawdzie zmieniło białe flagi swego ruchu na czarne sztandary IS, ale większość afgańskich talibów pozostała wierna Omarowi. Co więcej, gdy między obiema organizacjami doszło do walk, rada (szura) talibów wysłała w czerwcu list do samozwańczego kalifa Państwa Islamskiego w Iraku i Syrii, Abu Bakra al-Baghdadiego – stwierdzając w nim, że „walka z okupantem” powinna się toczyć pod jednym sztandarem i nie jest to sztandar IS.
Baghdadi nie odpowiedział. Zamiast tego pojawiła się wieść, że zawarł sojusz z Gulbuddinem Hekmatjarem – legendarnym dowódcą powstańców (mudżahedinów) z czasów wojny z Sowietami, który stał się potem zajadłym wrogiem Zachodu (Departament Stanu USA nazywa go „globalnym terrorystą”). Jakby tego było mało, na pograniczu afgańsko-pakistańskim Baghdadi ogłosił utworzenie „prowincji Chorasan”: nazwa ta odnosi się do historycznej krainy, z której – wedle hadisów, tj. apokryficznych historii z życia Mahometa – „przy końcu czasów” mają wyjść prawowierni bojownicy Allaha w zwycięskim pochodzie ku Jerozolimie. Nadanie tej nazwy prowincji Państwa Islamskiego to dla talibów potwarz.
Państwo Islamskie już dawno rzuciło rękawicę Al-Kaidzie – i starcie ze sprzymierzonymi z nią kiedyś talibami wydawało się kwestią czasu. Na paradoks historii zakrawa, że talibowie, którzy przed laty prześladowali mniejszości religijne, dziś wyrastają na ich obrońców. Tak dzieje się np. w prowincji Ghazni, gdzie Hazarowie zwrócili się do talibów o ochronę przed IS.
Czarny scenariusz
Optymistyczny scenariusz mógłby być taki, że Państwo Islamskie się skompromituje: że jego ludzie zaczną kontrolować „wilajet Chorasan” i okażą się niezdolni do rządzenia zdobytymi terenami. Na dłuższą metę, choć okupione wysoką ceną, oznaczałoby to klęskę Baghdadiego.
A scenariusz czarny? American Media Institute ujawnił, że przekazano mu dokument, z którego wynika, iż ambicją Państwa Islamskiego jest sprowokowanie konfrontacji zbrojnej między Indiami a Pakistanem, a w dalszej kolejności zmuszenie Stanów Zjednoczonych do nowej interwencji w regionie. Tak, aby wywołać wojnę światową.
Owszem, brzmi to jak szaleństwo. Ale pakistańskie i amerykańskie źródła wywiadowcze potwierdzają, że napisany w języku urdu dokument jest prawdziwy. Fundamentaliści Baghdadiego już nieraz dowodzili, że w barbarzyństwie, okrucieństwie i rozmachu są w stanie wznieść się na poziom, którego dotąd nie znaliśmy. ©