Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Oczywiście opozycyjność parlamentarna ma swych zawziętych i fachowych komentatorów, więc temat opozycyjności parlamentarnej w świetle ostatnich faktów wydaje się niejako wyczerpany. Jesteśmy innego zdania, bo uważamy, że ci, do których winny trafiać te komentarze, nie są przygotowani do postrzegania rzeczywistości bądź też komunikowania na poziomie osób pełnoletnich. Przykładem niech będzie tłumaczenie jednego z posłów opozycji parlamentarnej, iż nie wziął udziału w jakimś tam kiedyś głosowaniu, bo musiał pójść do toalety. Zakarbowaliśmy sobie w głowie to dramatyczne wyznanie, czekając na dobrą okazję, a podczas tego czekania szlifowaliśmy – za przeproszeniem – klucz narracyjny. Chwila ta zdaje się nadeszła. Otóż niemożność głosowania w parlamencie z powodu konieczności udania się do toalety bądź to niegłosowanie z jakiegokolwiek powodu, czy to o charakterze fizjologicznym czy filozoficznym, to znakomity przyczynek do kategorii rozważań, które lubimy najbardziej. Mianowicie do snucia bajkowego dla przedszkolaczków, do przemawiania do milusińskich, choćby owi milusińscy byli już od stu lat nauczeni siadać na nocnik, odziewali się w garsonki lub garniturki, byli szczęśliwymi posiadaczami praw jazdy, sprawdzili się w biznesie, seksie bądź to celebrytozie.
Teraz będziemy używać zarówno paraboli, jak i słów bardzo łatwych, by nasz tekst był pojmowalny dla osób z dwucyfrowym IQ, przy założeniu, że pierwsza z tych cyfr jest bardzo niska. Wyobraźmy sobie oto, że Towarzystwo Przyjaciół Kotów wydelegowało swą reprezentację, której skład wynikał z wyborów powszechnych, na mordercze spotkanie z drużyną Towarzystwa Przyjaciół Psów. My, koty i przyjaciele kotów, i nieprzyjaciele psów, liczyliśmy, co jasne, że miaukot naszych delegatów otorbi żałosnych przyjaciół psów albo przynajmniej ograniczy ich szczekanie. Wstępne deklaracje naszych delegatów były do pewnego stopnia wystarczające, mianowicie mruczeli oni do nas, dając do zrozumienia, że właśnie miauczenie jest naszym wspólnym językiem. Na podchwytliwe pytanie, czy lubią przynosić rzucony patyk, pałali oburzeniem. Zdawali wtedy wszystkie egzaminy: zwijali się w kłębek koci, a nie psi, machali ogonami w sytuacjach kryzysowych, kłapali paszczękami na widok szybującego gołębia i – by rzec wprost – nigdy nie skamleli na widok serdelka.
Ku naszemu kociemu zdumieniu ci, którzy mieli miauczeć, zaczęli niebawem szczekać, przestali też formułować fundamentalne programy szczekanie ograniczające. Zaczęli współpracować z periodykiem o nazwie „Przyjaciel Psa”, propagującym niechęć do kotów i ośmieszający koty, publikujący zjadliwe apele o oderwanie kotów od koryta, gdy zaś ani nie szczekali, ani nie miauczeli, siedzieli na nocnikach. Na nasze pełne zdumienia i trwogi pytanie: „Miau?”, odpowiadali ordynarnie i bezczelnie: „Hau!”. Na nasze pytania, czy oto wciąż są kotami i przyjaciółmi kotowatych, odpowiadali, że owszem, ale tylko troszkę, że właściwie są już kotopsami, bo lubią serdelki, że zrozumienie, czym jest kotopies, wymaga dramatycznego wysiłku, więc byśmy się wysilili. Poza tym źle się czują i nie mogą być w pracy, że boli ich głowa i brzuszek, że nie wiedzą, którą deklarację sumienia podpisać, a której nie podpisać, nie widzą, co czytać, a czego nie czytać, za czym bądź przeciw czemu głosować, że bardzo by chcieliby występować w telewizji, by zademonstrować, jak niewiele mają do powiedzenia, ale żeby nikt się z nich nie śmiał, albo że bardzo by chcieli zagrać – wszystko jedno – kota bądź psa w komedii romantycznej dla nastolatków. Słowem: cierpią, że chcą do mamusi, że muszą teraz iść siku, a potem pobiec po patyk. Że porozmawiamy później. ©℗