Możliwość zmiany

„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” przepisują toposy najbardziej amerykańskiego z gatunków filmowych, westernu – by opowiedzieć własną, chwilami przewrotną balladę o winie i karze.

29.01.2018

Czyta się kilka minut

Lucas Hedges, Frances McDormand i John Hawkes w filmie „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” / MATERIAŁY DYSTRYBUTORA
Lucas Hedges, Frances McDormand i John Hawkes w filmie „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” / MATERIAŁY DYSTRYBUTORA

Zacięta i gniewna jest twarz Frances McDormand w filmie, o którym ostatnio coraz głośniej – właśnie zebrał siedem nominacji do Oscara, chwilę wcześniej rozbijając bank ze Złotymi Globami. Mildred Hayes, głównej bohaterce najnowszego filmu Martina McDonagha, bliżej co prawda do zgryźliwej Olive Kitteridge z popularnego miniserialu niż do poczciwej ciężarnej policjantki z „Fargo” braci Coenów, lecz raz jeszcze ta fenomenalna aktorka wzbija się na same szczyty, by wcielić się w postać charakternej kobiety z amerykańskiej prowincji. W filmie „Trzy bill­boardy za Ebbing, Missouri” tytułowe miasteczko ze Środkowego Zachodu to jednak coś więcej niż sceneria pojedynczego dramatu – to także Ameryka w pigułce, ze swoją mroczną „historią głęboką” i pozornie normalną teraźniejszością. Ukazana została jednak w taki sposób, że ponad tym wszystkim, co nieusuwalnie dzieli, pozwala dostrzec także coś, co może łączyć. Choćby z początku miało wyglądać jedynie na akt zemsty.

Tytułowe billboardy – jaskrawo czerwone, z czarną czcionką – pełnią w filmie McDonagha funkcję oskarżycielską. Zazwyczaj mają reklamować towary, propagować idee, popularyzować czyjąś twarz. Albo, niczym w Twin Peaks, już z daleka witać odwiedzających miasteczko. W Ebbing drewniane tablice od dawna niszczeją, jakby już nic nie dało się tu zmienić, ulepszyć ani czymkolwiek się pochwalić. I właśnie temu bezwładowi wypowiada wojnę samotna matka, której córkę zgwałcono i zamordowano, choć niekoniecznie w tej kolejności. Kobieta wynajmuje billboardy, by wykrzyczeć na nich swoją bezsilność, a także wściekłość wobec lokalnych przedstawicieli prawa, na czele z opieszałym szeryfem Willoughbym. Jednakże McDonagh jako scenarzysta stara się, byśmy nie otrzymali kolejnego westernu z osamotnioną mścicielką w roli głównej. Niechaj nie zmylą nas charakterystyczne akcesoria, rozbrzmiewająca tu i ówdzie muzyka country ani nawet fakt, że McDormand, bezskutecznie szukając w kinie kobiecych ikon zemsty, musiała wzorować się na aktorstwie Johna ­Wayne’a. „Trzy billboardy...” przepisują toposy najbardziej amerykańskiego z gatunków filmowych, by opowiedzieć swoją własną, chwilami bardzo przewrotną balladę o winie i karze.

Jak przystało na twórcę brawurowych komedii kryminalnych, „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” i „7 psychopatów”, historia opowiedziana przez McDonagha co chwila zbacza z kursu. Nie po to jednak, by było błyskotliwiej czy zabawniej (choć czarnego humoru jest tu aż nadto), ale by skomplikować moralne racje i zaburzyć jednoznaczny podział ról. Napiętnowany przez bohaterkę komendant policji, grany przez Woody’ego Harrelsona, szybko zdobywa naszą sympatię: okazuje się kochającym mężem i ojcem, a w dodatku choruje na raka. Zdesperowana Mildred, której od początku kibicujemy, w swojej krucjacie nieustannie balansuje między obywatelskim nieposłuszeństwem a ryzykownym anarchizmem, między potrzebą sprawiedliwości a ślepą żądzą odwetu, i wielokrotnie zapracowuje sobie na miano wariatki. W dodatku, jako „osierocona” matka, sama nie czuje się wyłącznie ofiarą, ale i pośrednio winną tego, co stało się z jej córką, o czym film informuje nas w retrospekcji. I choć zachowawczy mieszkańcy miasteczka z miejscowym księdzem na czele nie podzielają jej niekonwencjonalnych metod walki, to w najtrudniejszych chwilach ktoś zawsze wyciąga do Mildred rękę – jakkolwiek ta pomoc przychodzi czasem z najmniej spodziewanej strony.

Zamiast podsycać klasyczny konflikt „ciemnogród kontra jedyna sprawiedliwa”, McDonagh woli przeprowadzić filmowy dowód na to, że zło potrafi czasem uruchomić łańcuch nieoczywistego dobra. Przy pomocy billboardów Mildred wsadziła bowiem kij w mrowisko. Niczym bezkompromisowa sygnalistka odkryła przed ogółem społeczności, jak jest naprawdę. Że policjanci zaniedbują swoje obowiązki. Że odrobiwszy po łebkach lekcje politycznej poprawności, kierują się w swojej pracy rasowymi czy seksualnymi uprzedzeniami. Wreszcie, jak zwyrodniały, wiecznie zapijaczony oficer Dixon (w tej roli wyśmienity Sam Rockwell) – że mają problemy psychiczne. Bo koniec końców ludzie nie są tym, kim się wydają.

Bez jednej fałszywej nuty, bez jakichkolwiek narracyjnych szwów, brytyjski reżyser opisuje prowincjonalną amerykańską rzeczywistość. Ta transatlantycka perspektywa pozwala spojrzeć na nowy kontynent z ukosa. Widzimy kraj ufundowany na przemocy, a tym samym lubujący się w krwawych akcjach odwetowych – ostatnio prowadzonych w dalekich pustynnych krajach. Równocześnie to nie jest kraj dla kobiet, gejów, czarnoskórych, karłów czy innych „dziwadeł”. Jednakże McDonagh, niczym wspomniani już Coenowie (a prócz aktorki łączy ich jeszcze nazwisko Cartera Burwella, czyli autora muzyki), szuka podobnie krętych dróg, by nadać własny sens temu, co z wierzchu zdaje się absurdalne czy beznadziejne. Poprzez cudowne zbiegi okoliczności, przerysowane gesty i zawadiacki ton opowieści stara się dotrzeć do prawdziwych emocji. A ostatecznym kluczem do tej prawdy jest całkowita spójność przedstawionego na ekranie świata. Dlatego nie ma żadnego znaczenia, że miejscowość Ebbing w stanie Missouri tak naprawdę nie istnieje, zaś cała historia została bardzo luźno oparta na faktach i w rzeczywistości raczej nie mogłaby się zdarzyć.

Dzięki połączeniu sarkazmu z powściągliwą czułością McDonagh i jego aktorzy pozwalają nam uwierzyć w autentyczność doświadczanego przez bohaterów cierpienia. Bywa ono wyrażane różnie, czasem w szorstki i niecodzienny sposób, bo przecież nie tylko Mildred zmaga się tu z czymś dużo większym od niej. Tym samym film przypomina o tym, że pierwszym krokiem ku wyjściu z cierpienia jest dostrzeżenie, że inni również cierpią. I że nawet w sytuacji krytycznej pozytywna zmiana jest możliwa. Choć czasem cenniejsza od niej bywa sama świadomość, że mimo wszystko coś jeszcze od nas zależy. W tym sensie „Trzy billboardy...” są filmem głęboko terapeutycznym. ©

TRZY BILLBOARDY ZA EBBING, MISSOURI (Three Billboards Outside Ebbing, Missouri) – reż. Martin McDonagh. Prod. USA 2017. Dystryb. Imperial-Cinepix. W kinach od 2 lutego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2018