Mówiłem: mądrzej

Dokonał rzeczy wielkich. Zdarzało mu się popełniać błędy. Jego życie naznaczone było osobistymi tragediami. Na przekór okolicznościom, wierzył w dobro, dialog i kompromis.

04.11.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Maciej Plewiński / FORUM
/ Fot. Maciej Plewiński / FORUM

Był 18 września 1942 r., piętnastoletni Tadeusz Mazowiecki patrzył przez okno na plac obok kamienicy, w której mieszkał. Niemcy dokonywali egzekucji działaczy polskiego podziemia: chłopak widział, jak skazanych zwożono w „budach”, jak zganiano okoliczną ludność, by patrzyła na egzekucję, słyszał, jak wieszani na moment przed śmiercią krzyknęli: „Niech żyje Polska!”, i obserwował, jak potem wywożono ich ciała.

Ten widok został w nim na całe życie – chociaż na śmierć i nieszczęście zdążył się już napatrzyć. Rok wcześniej z okien szpitala św. Trójcy, w którym pracował jako goniec, oglądał wyprowadzanie płockich Żydów. Zapamiętał widok matek z dziećmi i bezsilność, absolutną niemożność udzielenia pomocy.

GDY PRZYSZŁO NOWE

Płock w czasach wojny był ponurym miastem – wcielony do Rzeszy, na siłę był germanizowany. Dorastający chłopiec mógł już tylko wspominać zamożne dzieciństwo w dużym mieszkaniu ze służbą i z wakacjami spędzanymi w okolicznych majątkach. Nie było to dzieciństwo pozbawione tragedii – w 1938 r. na gruźlicę umarł ojciec Tadeusza, znany i szanowany lekarz – ale nie istniało przecież zagrożenie życia dla całej rodziny. Tymczasem w 1944 r. brat Tadeusza, Wojciech, został aresztowany i uwięziony w obozie w Stuthoffie – miał już nigdy z niego nie powrócić.

Front nadszedł do Płocka w styczniu 1945 r. W Miszewie Murowanym, gdzie pracował wówczas jako pomocnik zarządcy, ostała się grupa Niemców. Mazowiecki tam właśnie po raz pierwszy zetknął się z Armią Czerwoną. Pierwsze, co zobaczył, to jak Rosjanie zabijają bezbronnego Niemca. Nadchodziło nowe.

To nowe oznaczało też powrót do szkoły i jako taką normalizację. Mazowiecki ukończył chlubiącą się długą tradycją „Małachowiankę” i udał się do Warszawy na studia prawnicze. Jego światopogląd wydawał się już z grubsza ukształtowany. Był katolikiem, ale pociągały go zmiany społeczne, które przynosiła nowa władza. Na studiach zetknął się z wydającą tygodnik „Dziś i Jutro” grupą Bolesława Piaseckiego, zwaną później PAX-em.

Kilka lat spędzonych w PAX-ie będzie mu później wypominane, tymczasem sprawa jest skomplikowana. Pozbawiony autorytetu ojca i starszego brata, Mazowiecki musiał sam dokonywać wyborów. Grupa Piaseckiego nie splamiła się jeszcze służalczymi wobec komunistów gestami, a granica między „Dziś i Jutro” i np. „Tygodnikiem Powszechnym” nie była jeszcze tak wyraźna. Ugrupowanie Piaseckiego było otwarte na młodych i przyjęło Mazowieckiego z otwartymi ramionami.

Zaangażowanie w sprawy publiczne i coraz pewniej stawiane kroki w publicystyce miały swoją cenę – studiów Mazowiecki nigdy nie skończył. Był młodym inteligentem odkrywającym personalizm i nabierającym przekonania, że socjalizm i katolicyzm można pogodzić.

ŚMIERĆ KRYSTYNY

Przeżywał też wówczas pierwszą wielką miłość. Krystyna Kuleszanka, także absolwentka „Małachowianki”, była trochę starsza, miała za sobą konspirację i pobyt w Ravensbrück. Pobrali się w 1950 r. Żona chorowała na gruźlicę. Twarze tej choroby były różne: raz cieszono się z polepszenia, potem przychodziło pogorszenie. Mazowiecki czuł, że spełnia się w pomocy chorej. Nie było w tym nic z litości: wierzył, że choroba się cofnie, żona zaś otwierała przed nim świat – dawała książki do czytania, uwrażliwiała na wiele spraw, wręcz formowała. Była przewodnikiem i ideałem – kimś dobrym, pełnym ciepła, a jednocześnie mocnym i twardym w chorobie.

Gdy trafiła do szpitala w Otwocku, Mazowiecki przyjeżdżał do niej codziennie. Pewnego dnia, jak zwykle, wszedł do szpitalnego pokoju, gdzie leżała – łóżko jednak było puste i zasłane. Zmarła. Był rok 1951 – 24-letni Mazowiecki uciekł w pracę. W PAX-ie szybko awansował – ceniony jako „młody zdolny”. W 1953 r. został naczelnym „Wrocławskiego Tygodnika Katolików”. To właśnie na jego łamach zaatakował bp. Czesława Kaczmarka, skazanego wówczas w jednym z pokazowych procesów. Co ciekawe: Kaczmarka znał jeszcze z rodzinnego domu, a jednak dał się zwieść wymuszonym zeznaniom i sfabrykowanym dowodom.

Ówczesne poglądy Mazowieckiego dziś są nie do obrony, ale dają się jakoś wytłumaczyć. Wiara w socjalizm była szczera. Pamiętajmy ponadto, że gdy potępiał jego wrogów albo propagował powstawanie PGR-ów, miał dwadzieścia parę lat. Mówiąc wprost: był łatwym do zmanipulowania młokosem. Trzeba też mieć świadomość proporcji: PAX był marginesem życia publicznego w Polsce, publicystyka Mazowieckiego była marginesem tegoż marginesu.

Narastał w nim jednak opór wobec niedemokratycznych stosunków w PAX-ie. W końcu zbuntował się przeciw Piaseckiemu. Tak powstała „fronda”. Spór trwał do 1955 r., gdy Mazowiecki z grupą kolegów opuścił PAX. Była to odważna decyzja – nikt jeszcze nie przewidywał przełomu 1956 r. Wylądował na lichej posadce w magazynie wydawanym dla Polonii.

WIĘŹ

Przyszedł Październik: Władysław Gomułka stanął na czele państwa, z internowania powrócił kard. Stefan Wyszyński. Dla działaczy katolickich otworzyły się nowe możliwości. Mazowiecki był już wówczas w kontakcie z Jerzym Zawieyskim i ludźmi „Tygodnika” – tego prawdziwego, bo w 1953 r. pismo zostało odebrane prawowitym redaktorom i przekazane Piaseckiemu.

Gomułka potrzebował poparcia katolików, dlatego uwolnił prymasa i zgodził się na zwrócenie „TP” Jerzemu Turowiczowi, ale to nie wszystko: władza obiecała legalizację klubów zrzeszających katolików, a także kilka miejsc w parlamencie. Mazowiecki został sekretarzem powstałego w Warszawie Klubu Inteligencji Katolickiej. Nie wyczerpywało to jego ambicji – wraz z przyjaciółmi z „frondy” marzył o własnym piśmie. Starania trwały niemal cały 1957 r., ale wreszcie z początkiem 1958 r. ukazał się pierwszy numer „Więzi” redagowanej przez Mazowieckiego.

Pismo nawiązywało do personalizmu, akceptowało socjalizm i chciało go zmieniać od wewnątrz. Taka postawa była źródłem wielu nieporozumień w środowisku i krytycznych uwag ze strony prymasa Wyszyńskiego. Mazowiecki miał jedną odpowiedź: pracujemy na własną odpowiedzialność. Uważał, że socjalizm można humanizować tylko od wewnątrz.

Nie ma co ukrywać – prosocjalistyczne deklaracje podobały się władzom, dlatego w początkowym okresie wspierały „Więź”, a w 1961 r. zdecydowały się nawet przyznać Mazowieckiemu miejsce w parlamencie. Jeśli jednak liczyły, że będą mogły nim sterować – pomyliły się. Już w pierwszym wystąpieniu poseł Mazowiecki zaatakował reformę szkolnictwa, która miała zaprowadzić „światopogląd naukowy” w szkołach – chodziło o lansowanie marksizmu-leninizmu.

Rozczarowywała także „Więź” – zamiast rozmiękczać lewicowością ruch Znak, wciągała do dialogu marksistów. W raportach Urzędu ds. Wyznań dużo jest o tym, jak miesięcznik nie spełnia oczekiwań władzy i właściwie sieje dywersję. W jednym z opracowań z połowy lat 60. pojawia się postulat odsunięcia Mazowieckiego od redagowania. Był wówczas stale inwigilowany przez SB – pewnego razu znalazł w domu podsłuch. Jako poseł umówił się na spotkanie z wiceszefem MSW i rzucił mu wydłubane ze ściany kable na biurko.

„Więź” to jedno z opus vitae Mazowieckiego. To na łamach swego pisma zamieszczał najważniejsze teksty. Nie potrafił pisać beznamiętnie i systematycznie. To były zrywy, które potrafiły trwać dzień, noc i jeszcze jeden dzień – spędzone w oparach kawy i dymu papierosowego. Tak powstały słynne „Kredowe koła” i „Antysemityzm ludzi łagodnych i dobrych”.

PRÓBY DIALOGU

Nie były to łatwe czasy dla przyszłego premiera. Środowisko, które stworzył, podzielił ostry konflikt między Mazowieckim a jego dotychczasowym przyjacielem, Januszem Zabłockim, który postulował wsparcie „patriotycznych” sił w PZPR. Spór ciągnął się w „Więzi” latami i kosztował Mazowieckiego chorobę wrzodową. Bo „Więź” traktował śmiertelnie poważnie – w ogóle był człowiekiem poważnym, choć nie ponurakiem. Jan Turnau, ówczesny redaktor miesięcznika, wspominał kiedyś, jak to podczas jakiegoś dłuższego i burzliwego zebrania – a było to w epoce przeddezodorantowej – Mazowiecki stwierdził: „Panowie, jak nie możecie zmienić systemu, to przynajmniej zmieniajcie skarpetki...”.

A na serio: Mazowiecki propagował wówczas idee dialogu katolików z marksistami i ateistami. W „Kredowych kołach” pisał: „Laicyzacja jest zjawiskiem, w którym także człowiek wierzący może dostrzec i uznać wiele wartości. Słuszniejsze wydaje mi się, co prawda, aby uniknąć nieporozumień, mówić w tym rozumieniu nie tyle o laicyzacji, co o świeckości, albo jeszcze szerzej – o emancypacji form życia społecznego”. Jak zauważył Adam Michnik w książce „Kościół. Lewica. Dialog”, pismo Mazowieckiego „spowodowało zasadnicze przeobrażenie wizerunku Kościoła i chrześcijaństwa w oczach ludzi takich jak ja sam, w oczach ludzi całkowicie odległych – by nie powiedzieć wrogich – Kościołowi i chrześcijaństwu”.

Ale generalnie nie był to czas na dialog. Władze utrudniały Kościołowi życie podczas obchodów tysiąclecia chrztu Polski, Prymas domagał się zwartości i niechętnie patrzył na próby dialogu z marksistami czy postulaty odnowy soborowej. Kościół polski uważał za oblężoną twierdzę, w której nie ma miejsca na wątpliwości, tymczasem „Więź” krytykowała ludowy katolicyzm i piętnowała postawę „Polaka-katolika”.

W 1968 r. ukazała się w „Więzi” dyskusja o księżach, której uczestnicy – duchowni zresztą – ostro krytykowali stan polskiego duchowieństwa. Prymas był zirytowany – ostro potraktował samego Mazowieckiego, a wkrótce episkopat zabronił duchownym publikacji w tym periodyku.

Upadły także marzenia o nadaniu socjalizmowi ludzkiej twarzy. Najpierw w okresie Marca – gdy pobito demonstrujących studentów i rozpętano w kraju antysemicką nagonkę, później w sierpniu, gdy czołgi Układu Warszawskiego rozjechały Praską Wiosnę. Mazowiecki był w siedzibie KIK, gdy wpadli tam pobici studenci. Był współautorem interpelacji koła Znak w sprawie tych zajść. Po inwazji na Czechosłowację Mazowiecki optował za złożeniem mandatów w geście protestu. Powstrzymał przed tym posłów Znaku prymas.

To w latach 1968-70, gdy doszło również do masakry stoczniowców, złudzenia Mazowieckiego co do socjalizmu rozwiały się zupełnie. Był jako poseł na Wybrzeżu niedługo po zajściach – słuchał o zabitych robotnikach i o nocnych pogrzebach. Próbował sprawić, by Sejm zajął się tą sprawą – ale inni posłowie się nie kwapili.

Rok 1970 to też czas osobistej tragedii: jego druga żona, Ewa, walczyła z rakiem. Chorowała od 1968 r., ale w styczniu 1970 toczyła się już walka o przeżycie kolejnego tygodnia i dnia. Mazowiecki liczył na cud – jeszcze w ostatniej chwili udało mu się sprowadzić rzadki preparat, ale niestety środka tego nie można już było podać. W nocy z 27 na 28 stycznia Mazowiecki odebrał telefon ze szpitala z informacją, iż stan chorej uległ pogorszeniu. Popędził na miejsce i towarzyszył żonie do końca. Ostatnią książką, którą jej czytał, był „Mały Książę”.

Ewa Mazowiecka pochowana została w Laskach, na skromnym cmentarzu obok ośrodka dla niewidomych, prowadzonego przez siostry franciszkanki. Laski – miejsce-symbol dla katolików otwartych, gdzie duszpasterzowali księża Korniłowicz i Marylski, a pielgrzymowała warszawska inteligencja (nie tylko ta związana z Kościołem) – były dla niego „duchową ojczyzną”. Wielokrotnie jeździł tam na grób żony i by oderwać się od zgiełku Warszawy.

Po śmierci Ewy został z trzema synami, z których najstarszy miał 13 lat. Od tej pory musiał łączyć zaangażowanie społeczne z domowymi obowiązkami. Synów traktował po partnersku, radził się ich i wyjaśniał motywy swoich działań. Gdy w domu pojawiali się goście, np. Michnik, Mazowiecki sadzał synów za stołem, by mogli przysłuchiwać się dyskusji. Był gotów też na niecodzienne poświęcenia. Gdy w 1973 r. lider Czerwonych Gitar, Krzysztof Klenczon emigrował do Stanów Zjednoczonych i dawał w Sali Kongresowej pożegnalne koncerty, dwaj starsi synowie bardzo chcieli zobaczyć swojego idola. Mazowiecki się zgodził, ale pod warunkiem, że pójdą pod jego opieką. Chłopcy wystarali się o miejsca w pierwszych rzędach, a ich ojciec cały wieczór przesiedział zatykając sobie uszy, gdy nad nim wywijali marynarkami wielbiciele rocka.

CZŁOWIEK DOJRZAŁY

Władze postanowiły go wybawić od nadmiernej aktywności – komunikując, że nie będzie już dlań miejsca w następnym Sejmie. On sam w tym czasie, coraz mniej wierząc w skuteczność oficjalnego działania – skłaniał się do funkcjonowania pozasystemowego. Jego kontakty z organizującą się opozycją demokratyczną uległy nasileniu, na łamach „Więzi” pod pseudonimami publikowali autorzy, na których był zapis cenzury. Wreszcie Mazowiecki włączył ruch KIK-owski w akcję przeciw zmianom w konstytucji, postulującym kierowniczą rolę partii w państwie i sojusz z ZSRR. Jeszcze dalej poszedł, gdy w 1977 r. został mężem zaufania głodujących opozycjonistów w kościele św. Marcina, a potem zorganizował w KIK sesję poświęconą chrześcijaństwu i prawom człowieka. Podczas jednego z wystąpień mówił o kompromisie, ale o kompromisie wywalczonym: „Tylko społeczeństwo, które okazuje swą zdolność do samoobrony w proteście i w budowie owej społecznej infrastruktury, tylko społeczeństwo, które zachowuje zdolność bycia podmiotem, może w ogóle coś ocalić i coś wywalczyć”. Protest i walka – jakże daleką przeszedł drogę od postulatów humanizacji socjalizmu.

Lata 70. to czas, w którym Mazowiecki jawi się jako w pełni dojrzały człowiek i polityk. Doświadczony śmiercią drugiej żony, pozbawiony złudzeń po Marcu i Grudniu, był roztropny i rozważny. Jego autorytet znacznie wzrósł – w wyborach do władz warszawskiego KIK-u zdobywał najwięcej głosów. Zapraszany na odczyty przez opozycyjne środowiska, zaangażowany w działalność podziemnego Towarzystwa Kursów Naukowych, w 1976 r. odbył podróż na Zachód – udzielił wówczas wywiadu dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, w którym mówił o konieczności istnienia niezależnych związków zawodowych.

SOLIDARNOŚĆ

To w gronie osób związanych z TKN, gdy w Polsce rozpoczęły się strajki, pojawił się w sierpniu 1980 r. pomysł listu do strajkujących i do władz, z wezwaniem do kompromisu. I to z tym listem po południu 22 sierpnia 1980 r. Tadeusz Mazowiecki wsiadł do auta Bronisława Geremka. Ruszyli do Gdańska. Nie wiedzieli, że wyprawili się właśnie w podróż swojego życia.

Początkowo swoją rolę widzieli jako pośredników, gdy jednak znaleźli się w stoczni, zrozumieli, że muszą stanąć po stronie strajkujących. Po krótkiej rozmowie z Lechem Wałęsą zdecydowali o utworzeniu komisji ekspertów. Mazowiecki zyskał zaufanie strajkujących, gdy na pytanie, jak długo przybysze z Warszawy zamierzają z nimi zostać, odparł bez wahania: do końca.

Związał swój los z rodzącą się Solidarnością, współtworzył wiele sformułowań w Porozumieniach Gdańskich, był przy rejestracji związku i podczas licznych negocjacji. Lecha Wałęsę wspierał radami i przekonywał do unikania konfrontacji. Bał się radykalnego nurtu w Solidarności, który mógł popchnąć związek do starcia, którego skutków nie dało się przewidzieć. Do umiaru nawoływał na łamach „Tygodnika Solidarność”, którym kierował od wiosny 1981 r.

Władze miały jednak inny pomysł na Polskę. 13 grudnia 1981 r. Mazowiecki, jak wielu innych działaczy, został aresztowany w hotelu w Sopocie, po obradach Komisji Krajowej „Solidarności”. Trzymany był najpierw w Strzebielinku. To tam doszło do słynnego dialogu z radykalnym działaczem Sewerynem Jaworskim, który widząc Mazowieckiego rzekł: „No, panie redaktorze – mówiłem ostrzej”. Mazowiecki odparł: „No, mówiłem: mądrzej”. Jaworski na to: „Na nic się ta pana mądrość zdała”, by usłyszeć: „Ani pańska ostrość”. Z internowania wyszedł po roku.

Nie stracił wiary w Solidarność. Wiary dodawało mu nowe pokolenie robotników, którzy zastrajkowali w maju 1988 r. Mazowiecki był z nimi w Stoczni Gdańskiej. Kiedy strajk nie odniósł sukcesu, wymyślił, by razem wyjść ze stoczni, trzymając się pod ręce. W ten sposób udało się wyjść z honorem. Upamiętniające ten moment zdjęcie – z Mazowieckim między Wałęsą a ks. Henrykiem Jankowskim – jest jednym z symboli polskiej walki o demokrację.

RZĄD, KTÓRY UTWORZĘ...

Gdy jednak tylko pojawiła się szansa na negocjacje z władzami, parł do nich, widząc szansę na wyrwanie państwa z kryzysu. Jeden z architektów Okrągłego Stołu – był negocjatorem twardym, ale gotowym taktycznie ustąpić. Kompromis dawał opozycji prawo ubiegania się o 35 proc. miejsc w Sejmie oraz o wszystkie miejsca w Senacie.

Wiosną 1989 r. Mazowiecki zrobił coś, co jakby przeczyło politycznej logice: nie zdecydował się na start w wyborach. Opowiadał się za dopuszczeniem do startu także innych niż reprezentujący Solidarność Komitet Obywatelski ugrupowań – gdy zdecydowano inaczej, odstąpił od kandydowania. Upominając się o pluralizm, godził się, że pierwsza fala demokratyzacji nie wyniesie go wysoko.

Z drugiej fali już postanowił skorzystać, choć nie bez oporów. Jeszcze gdy Adam Michnik zgłaszał pomysł „wasz prezydent, nasz premier”, Mazowiecki był przeciw: dowodził w swej polemice opublikowanej w „Tygodniku Solidarność”, że opozycja nie jest gotowa do przejęcia sterów państwa. Kilka tygodni później, gdy to jemu Wałęsa (namówiony ponoć przez Jarosława Kaczyńskiego) zaproponował kierowanie rządem, zmienił zdanie. Czy zdecydowało jedynie przeświadczenie, że sytuacja polityczna dojrzała do tego, czy rolę odegrała też osobista ambicja?

„Rząd, który utworzę, nie ponosi odpowiedzialności za hipotekę, którą dziedziczy. Ma jednak ona wpływ na okoliczności, w których przychodzi nam działać. Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania” – te wygłoszone 24 sierpnia 1989 r. słowa zrobiły w polskiej polityce zawrotną karierę. Negatywną. Już wkrótce zostały przeinaczone na „grubą kreskę” i przerobione na polityczną broń. Prawdą jest, że w przeddzień exposé najstarszy syn, Wojciech, miał wątpliwości co do tych słów, ale Mazowiecki odparł ewangelicznie: „com napisał, napisałem”.

„Gruba kreska” jest kolejnym w historii dowodem, że kłamstwo powtarzane po wielokroć staje się prawdą: w opinii przeciwników „gruba kreska” miała oznaczać tolerancję dla komunistów, tymczasem on wychodził z założenia, że nie można kilku milionów ludzi traktować jako obywateli drugiej kategorii. Jednocześnie rząd Mazowieckiego jak mało który przyczynił się do dekomunizacji państwa – zmieniono system gospodarczy, wprowadzono samorząd, przeprowadzono weryfikację służb specjalnych, wprowadzono cywili do resortów siłowych, unormowano stosunki z Niemcami, zniesiono cenzurę i przywrócono niezawisłość sądów. Te i wiele innych reform naprawdę zmieniły Polskę.

WOJNA NA GÓRZE

Niektórym to nie wystarczało. Lech Wałęsa czuł się zepchnięty na boczny tor przez Mazowieckiego, który twierdził, że nie będzie „premierem malowanym”. Lider Solidarności od wspierania rządu przeszedł do krytyki. Wokół skupili się politycy, którzy dostrzegli we frustracji Wałęsy szansę. Padło hasło wyborów prezydenckich, Wałęsa ogłosił, że startuje. Towarzyszyły tej deklaracji coraz bardziej populistyczne hasła. Obóz skupiony wokół Mazowieckiego dostrzegł w Wałęsie niebezpieczeństwo dla reform. Wydawało się, że tylko popularny premier jest w stanie zablokować Wałęsie drogę do prezydentury. Nie bez oporów Mazowiecki zgodził się na start w wyborach. Resztę historii znamy: rozpętała się „wojna na górze”, a Mazowiecki przegrał nie tylko z Wałęsą, ale i z egzotycznym Stanem Tymińskim.

Czy decyzja o kandydowaniu była największą pomyłką w politycznej karierze Mazowieckiego? Dziś łatwo ferować wyroki. Wtedy zwolennicy spokojnych, ale zdecydowanych reform widzieli w tej decyzji jedyny ratunek i dlatego nakłaniali go do startu. On sam po latach mówił, że żałuje. Z pewnością można się zastanawiać, czy po przegranej konieczna była dymisja rządu. Była to decyzja podyktowana honorem. Może szkoda, bo wybrany prezydentem Wałęsa powołał rząd, który prowadził podobną politykę, co poprzednicy. Mówienie o przyspieszeniu było tylko polityczną zagrywką Wałęsy. Do dalszej współpracy próbował obu polityków namówić papież, ale Wałęsa nie podjął tematu.

GŁOS OFIAR

Mazowiecki nie obraził się na rzeczywistość. Na bazie struktur, które powstały w czasie kampanii wyborczej, utworzył Unię Demokratyczną. Dziwna to była partia – proreformatorska, skupiająca najważniejsze postaci Solidarności, a zarazem rozbita na frakcje. Mazowiecki próbował spinać lewicowy liberalizm Władysława Frasyniuka z konserwatyzmem Aleksandra Halla. Później, gdy UD połączyła się z Kongresem Liberalno--Demokratycznym, rozbieżności było jeszcze więcej. Ale było to już zmartwienie nowego przewodniczącego partii Leszka Balcerowicza.

Mazowiecki jeszcze jako przewodniczący Unii dzielił swój czas na politykę krajową i misję specjalnego wysłannika ONZ do b. Jugosławii. Była to jednak misja z gatunku beznadziejnych – w 1995 r. mówił Jerzemu Turowiczowi, że mógł być głosem ofiar wojny, „natomiast wpływać na ich sytuację mogłem tylko w ograniczonym stopniu – taki był charakter mojego mandatu”. Po masakrze w Srebrenicy podał się do dymisji: „Jak można wierzyć w Europę jutra tworzoną przez dzieci tych ludzi, których dziś się opuszcza?” – pytał w liście do sekretarza generalnego ONZ.

W OBRONIE STANDARDÓW

Wiódł też dyskusje z kierownictwem Unii Wolnośći przekonując, że trzeba wziąć odpowiedzialność za niwelowanie kosztów reform rynkowych. Fakt, że zmiany, które zaprowadzała jego formacja, uderzyły w tych, którzy wynieśli liderów Solidarności do władzy, nie dawał mu spokoju.

 Jego sejmowa przygoda skończyła się w 2001 r. Klęska Unii – spowodowana odejściem liberałów – była tylko pierwszym z serii wypadków demolujących ówczesną scenę polityczną. Wkrótce z powodu „afery Rywina” legła w gruzach polska lewica i rozpoczął się okres dominacji PO i PiS. Mazowiecki miał do twórców PO żal za rozbicie Unii, ale jeszcze bardziej martwiły go sukcesy Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin. Z UW wystąpił, gdy zawarła lokalną koalicję z Samoobroną.

LATA OSTATNIE

Polityczna emerytura czasem mu doskwierała: coraz trudniej mobilizował się do codziennej aktywności. Zastrzykiem energii okazała się nominacja na doradcę prezydenta w 2010 r. – liczne obowiązki zaktywizowały go. Doradzał Bronisławowi Komorowskiemu w sprawie ważnych wystąpień, zastępował podczas ważnych uroczystości – wybrał się nawet na Ukrainę, by odwiedzić więzienioną Julię Tymoszenko.

Prowadził też dialog z polskim katolicyzmem. Nad grobem swego przyjaciela, Krzysztofa Kozłowskiego, mówił pół roku temu: „Czekamy, aby katolicyzm polski stał się bardziej chrześcijański, bardziej jednoczący i przyjazny ludziom i światu”, wprost odwołując się do nadziei, jakie budzi pontyfikat papieża Franciszka.

Choroba dopadła go kilka tygodni temu. Trafił do szpitala niemal prosto z Kancelarii Prezydenta. Początkowo nic nie zapowiadało tak smutnego finału. Jednak organizm był coraz słabszy. Do końca interesował się sprawami publicznymi. Można powiedzieć, że umarł pracując dla Polski. Pochowany został w swojej duchowej ojczyźnie – Laskach. Obok Ewy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2013