Mowa władzy

Piotr Osęka, historyk: Z czasem historia uwalnia się od emocji. Program komputerowy "Nero" uruchamia ikonka z płonącym Rzymem. A przecież zginęły wtedy tysiące ludzi. Gdyby program nazywał się "Auschwitz", a na ikonce zobaczylibyśmy krematorium, zawylibyśmy z przerażenia. Rozmawiała Agnieszka Sabor

14.09.2010

Czyta się kilka minut

Agnieszka Sabor: "Propaganda" to pojęcie nacechowane negatywnie. Czy słusznie?

Piotr Osęka: Rzeczywiście, teorie nauk społecznych podkreślają, że każda forma komunikacji rządzących z rządzonymi (np. kampanie przedwyborcze w demokracjach parlamentarnych) jest propagandą. Tyle że dziś wolimy używać takich słów jak "przekaz" czy "marketing polityczny". Nie mamy też nic przeciwko czasownikowi "propagować", od którego wzięła się "propaganda". "Propagowanie czytelnictwa" to termin zużyty, ale neutralny. "Propaganda czytelnictwa" natychmiast wzbudziłaby podejrzenia.

Co ciekawe, ta deprecjacja to stosunkowo nowe zjawisko, wyrosłe z doświadczenia XX-wiecznych totalitaryzmów. Jeszcze przed wojną nie wstydzono się ministerstw propagandy, które działały nie tylko w dyktaturach, ale i demokracjach. Zaś w okresie II wojny światowej propagandę uprawiali też alianci.

Zobowiązania imieninowe

By przypomnieć np. Artura Szyka, kolegę Juliana Tuwima z Łodzi, który w czasie II wojny światowej rysował ekspresyjne karykatury polityczne dla rządu londyńskiego, a potem dla armii amerykańskiej. W książce "Mydlenie oczu", wydanej ostatnio przez Znak, zawarł Pan eseje opisujące propagandę PRL-u, ale i propagandę państwową dwudziestolecia międzywojennego. Czy można w ogóle porównywać te dwa fenomeny?

Język i symbolika propagandy PRL-u wzorowane były przede wszystkim na tym, co wymyślono w ZSRR. Tym bardziej zdumiewa fakt, że pewne jej narracje wydają się kontynuacją propagandy II Rzeczypospolitej, przy czym mam tu na myśli okres po zamachu majowym, który całkowicie odmienił kulturę polityczną w Polsce. Właśnie wtedy pojawiły się nowe, obchodzone rytualnie święta państwowe - takie jak Tydzień Gór, Święto Morza czy dożynki. Te ostatnie służyły przedstawieniu głowy państwa jako skrzętnego gospodarza, ojca rodziny. Fundamentalnego znaczenia nabierał kult wodza uobecniający się np. w fetowanych rokrocznie od 19 marca 1927 r. imieninach Józefa Piłsudskiego, nad którymi czuwał specjalny komitet. Co istotne, kult osiągnął apogeum już po śmierci marszałka w 1935 r.

Warto też pod tym względem przyjrzeć się reformie szkolnej, nazywanej "Jędrzejewiczowską" (od nazwiska ministra oświecenia Janusza Jędrzejewicza), którą sejm wprowadził w 1933 r. Z jednej strony stanowiła ona przeciwwagę dla endeckiego modelu szkoły stricte wyznaniowej i ułatwiała naukę dzieciom wywodzącym się z biednych rodzin, z drugiej za główny cel nauki uznawała propagowanie ideałów sanacji i budowanie wiary w wielkość i mocarstwowość państwa polskiego.

Jednak najbardziej zdumiał mnie chyba fakt, że dwudziestolecie znało zobowiązania produkcyjne (ogłaszane np. z okazji imienin Rydza-Śmigłego), co do których byłem absolutnie przekonany, że stanowiły powojenny "import" z Sowietów.

Jednocześnie pamiętać trzeba o fundamentalnej różnicy między propagandą Rzeczypospolitej Odrodzonej a propagandą po 1945 r. W pierwszym przypadku odpowiadała ona na zapotrzebowanie i uwzględniała autentyczne emocje społeczne. W drugim - od początku do końca była tworem sztucznym, niechcianym i narzuconym z zewnątrz. W konsekwencji, pierwsza stawiała sobie granice, druga zaś była całkowicie fantazyjna i fantastyczna - nie uznawała żadnych samoograniczeń.

Jeśli mowa o mechanizmach, czy można mówić o cechach specyficznych propagandy uprawianej w Polsce, odróżniających ją od innych krajów?

Nie zajmowałem się w sposób szczególny studiami porównawczymi, wydaje mi się jednak, że taką cechą jest wykorzystywanie dzieci - nie tylko jako adresatów, ale przede wszystkim jako bohaterów propagandy. W III Rzeszy i we Włoszech faszystowskich niemal w ogóle, zaś w ZSRR stosunkowo rzadko mamy do czynienia ze scenami, w których wódz sadza sobie dzieci na kolana albo przyjmuje od nich kwiaty.

W Polsce takie obrazki były na porządku dziennym zarówno w okresie międzywojennym, jak i po 1945 r. W pałacu Rady Ministrów organizowano np. choinki noworoczne, podczas których Bierut, Cyrankiewicz czy Berman bawili się z dziećmi w kółko graniaste (to zresztą przerażający paradoks, jeśli przypomnimy sobie, że między tymi zabawami podpisywali wyroki śmierci). Zresztą, niektóre rytuały dzisiaj byłyby początkiem końca kariery polityka. Oglądając stare kroniki filmowe, natknąłem się np. na zdjęcia przedstawiające Bieruta, który długo i namiętnie całuje małą dziewczynkę - wtedy była to oczywiście jedynie figura męża stanu, który kocha dzieci, więc nie może być zły. Zresztą, dziecko do dzisiaj pozostaje ważnym symbolem w polskiej perswazji politycznej: niedawno widziałem w telewizji, jak jeden z kandydatów na urząd prezydenta RP "przybija piątkę" z jakimiś dzieciakami - polityczny Dzień Dziecka.

A ludowość?

Polityka zawsze i wszędzie lubi wykorzystywać stare tradycje - przykładem wspomniane już wcześniej dożynki, którym nadano wymiar państwowy w 1927 r. Siła i ciągłość tego rytuału były tak wielkie, że oficjalnie organizowali je nawet naziści w okresie okupacji. Jednak od polityków międzywojnia bardziej łasi na ludowość byli propagandziści PRL-u - przy czym oczywiście najpierw trzeba ją było ogołocić z wszelkich elementów chrześcijańskich. Miała być pierwotna i pogańska.

Bohaterowie i statystyki

Kiedy ogląda się filmy Leni Riefenstahl, dokumentujące propagandę nazistowską, trudno odmówić siły przyciągania, jaką miały np. świetnie wyreżyserowane i zainscenizowane zjazdy NSDAP w Norymberdze. W porównaniu z nimi propaganda PRL-u nawet w szczytowym, socrealistycznym okresie zdaje się posługiwać bardzo parcianymi środkami. Czy było w niej coś, co mogłoby naprawdę uwieść?

Naziści sprzedawali nawet bilety na swoje wiece, zaś uczestnicy z własnej woli całymi godzinami stali w ordynku na deszczu lub upale! Pamiętajmy jednak, że mówimy tutaj o propagandzie partyjnej z czasów dochodzenia Hitlera do władzy. Później nie było już jak mierzyć entuzjazmu mas, bo gdy führer objął rządy, uczestnictwo w podobnych rytuałach stało się obowiązkiem. Zresztą naziści nie wygrali wyborów dzięki wspaniałej propagandzie (choć niewątpliwie przysporzyła im wielu zwolenników), ale ze względu na słabość elit politycznych, które myślały, że wykorzystają "głupiego kaprala", a gdy się zorientowały, że to on ich wykorzystał, było już za późno.

Komunistyczna propaganda w PRL-u nigdy nie miała takiej siły przyciągania. Od początku opierała się na przymusie, mogła więc pozwolić sobie na nudę i nieatrakcyjność. Co nie znaczy, że nie miała lepszych i gorszych momentów. Pochód pierwszomajowy mógł być przeżyciem dla młodego zetempowca, który właśnie przyjechał ze wsi do miasta i poczuł siłę grupy, w której maszeruje. Czym innym był pewnie dla sześćdziesięciolatka, który niejedną taką lipę widział już w życiu. W okresie "heroicznym" propaganda posługiwała się spersonifikowanym przykładem, po 1957 r. robotniczych bohaterów zastąpiły nudne statystyki opisujące zalety ustroju, zaś romantycznego przodownika pracy inżynier racjonalizator (nawet bezpartyjny).

PRL wykorzystywał też sentymenty wojskowe: defilada, w której maszerowali żołnierze, musiała się podobać.

Dlatego autentycznymi bohaterami zbiorowej wyobraźni stali się "Czterej pancerni i pies", a nie "Brygada szlifierza Karhana". Powieść produkcyjna, którą katowano dzieci w szkole, okazała się fałszywą ścieżką, tymczasem "Łuny w Bieszczadach" naprawdę się podobały. Ale w tym momencie zaczynamy mówić już nie o ceremoniale, ale o propagandzie ukrytej w kulturze popularnej.

Nawiasem mówiąc, figura żołnierza-obrońcy narodu odegrała znaczącą rolę w propagandzie stanu wojennego, bardzo zresztą skutecznie budującej w społeczeństwie poczucie zagrożenia. Znacząca jego część nie odczuła przecież 13 grudnia 1981 r. jako traumy. Może nawet poczuła ulgę, drąc na strzępy legitymacje Solidarności - dla tej grupy kończył się właśnie czas niepewności i chaosu. Wojsko to zresztą argument w sporze, czy PRL postrzegany był jako państwo polskie. Tak, ponieważ uznawaliśmy armię za naszą (co oczywiście nie zawsze oznacza, że chcieliśmy w niej służyć).

Wydaje się, że najskuteczniejszym środkiem, którym posługuje się propaganda, jest obraz. Na ile ważne było w PRL-u słowo, np. wydrukowane w prasie?

Sądzę, że gazety skuteczne były wyłącznie wtedy, gdy posługiwano się nimi do mobilizowania przeciw wrogowi, przy czym musiał to być wróg, którego można sobie wyobrazić - a więc przede wszystkim wewnętrzny. Przykładem jest tu sukces kampanii antysemickiej w 1968 r. Nieco trudniej było mobilizować przeciw "niemieckim neonazistom" (zwłaszcza od początku lat 60., gdy ze względów demograficznych wspomnienie o wojnie zaczęło się zacierać, a ludzie odkryli, że rodzina w Niemczech może ich wspomóc paczką). Najtrudniejsza była mobilizacja przeciw "amerykańskim imperialistom", którzy byli daleko, a w dodatku kojarzyli się z dobrami tak luksusowymi, jak coca-cola.

Para jest niebezpieczna

W porównaniu z propagandą nazistowską i faszystowską propaganda PRL-u wydaje się niesłychanie purytańska. W ogóle nie dostrzega potencjału perswazyjnego, który tkwi w seksualności.

To prawda, że Mussolini lubił pozować fotografom, prężąc nagą pierś, co w jego mniemaniu stawiało go w pozycji macho. W III Rzeszy uprawiano kult nagości. W sztuce nazistowskiej powraca motyw aktu męskiego o idealnej figurze i mocnej szczęce. Jednak nazistom bardziej niż o seks chodziło o płodność, niemiecką krew: aryjskie kobiety miały rodzić błękitnookich wojowników.

W porównaniu z tamtymi zjawiskami propaganda PRL-u rzeczywiście wydaje się purytańska. Ma to zapewne związek z tym, że do partii wstępowali wtedy ludzie wywodzący się ze środowisk chłopskich i drobnomieszczańskich; przed wojną w kwestiach obyczajowych komuniści byli bardzo liberalni, choć nie w sposób demonstracyjny. Gomułka ze swoją ascetyczną naturą mógłby się raczej podpisać pod tezami "Ateneum Kapłańskiego", na łamach którego ks. Julian Piskorz w 1936 r. pisał, że "seksualizm jest jedną z najpotworniejszych zbrodni społecznych". Zwróćmy uwagę, że zetempowcy, ściskający się za ręce lub objęci w pół, zazwyczaj przedstawieni są w większych grupach: po trzech, czterech. Para zawsze jest dla totalitaryzmu niebezpieczna. Burzy hierarchiczną relację między systemem a jednostką.

Co ciekawe: w latach 70. - gdy propaganda stała się już tylko koniecznym rytuałem, którego nikt nie traktował poważnie, zaś Gierek zdradzał ambicje prozachodnie - liberalizował się także oficjalny język mówienia o seksualności. Przypomnijmy sobie Sławka Borewicza, przystojnego porucznika MO z serialu "07- zgłoś się", który w każdym odcinku dzieli łóżko z inną kobietą.

Czy kiedykolwiek pojawił się w naszym kraju propagandzista-arcymistrz, ktoś, kto potrafił reżyserować propagandę na wielką skalę?

Propaganda PRL-u nie potrafiła budować długofalowych strategii - nawet wtedy, gdy rzeczywiście zależało jej, by pozyskać społeczeństwo. Oto przykład: w latach 40. komuniści lubili jeszcze pokazywać się z duchowieństwem (do 1949 r. pochodowi pierwszomajowemu towarzyszyła Msza). Polska Kronika Filmowa pokazuje np. Bieruta uczestniczącego w uroczystości poświęcenia figury Chrystusa Króla w warszawskim kościele św. Krzyża: całuje kropidło i czyni gest, jakby chciał się przeżegnać, ale w ostatnim momencie rezygnuje. Widzimy też Piotra Jaroszewicza prowadzącego biskupa Hlonda podczas procesji Bożego Ciała. Jednocześnie jednak nowa władza strzelała sobie w stopę, wypisując antykościelne hasła na transparentach pierwszomajowych. Nota bene, bardzo ciekawe są raporty wewnętrzne z ówczesnych narad partyjnych - zdumiewająco autodemaskatorskie. Postulat pozyskania kleru (oczywiście na jakiś czas) motywuje się w nich tym, że "Kościół zawsze przyłączał się do zdrajców i okupantów"...

Jednak czasem pojawiali się propagandziści inteligentni (co nie znaczy, że musieli odnieść sukces) - np. Stefan Matuszewski. Przed wojną był księdzem, potem zrzucił sutannę, stał się członkiem PPS-u, ale przystąpił do ruchu komunistycznego, a po wojnie został szefem Ministerstwa Informacji i Propagandy. Twierdził, że kierowany przez niego urząd powinien wykorzystywać tradycje i obyczaje religijne, przekuwając je oczywiście na swoją modłę. Przede wszystkim chodziło mu o rytuały życia prywatnego, których w chrześcijaństwie jest bardzo wiele. Jednak takie pomysły, jak np. "świeckie chrzty" - uroczyste wpisanie imienia dziecka do ksiąg wieczystych i wręczenie mu egzemplarza konstytucji - nie sprawdziły się. W tego typu rytuałach uczestniczyły niemal wyłącznie rodziny milicyjne i esbeckie (przede wszystkim w latach 60. w ramach akcji "krzewienia kultury świeckiej"). Zazwyczaj niewierzący po prostu nie chrzcili swoich dzieci. Nie chcieli brać udziału w podobnych przebierankach.

Nie udało się też "przejęcie" Bożego Narodzenia: co prawda w 1949 r. św. Mikołaja zastąpił oficjalnie rosyjski Dziadek Mróz, ale na krótko - w 1957 r. Polska Kronika Filmowa pokazała uroczystość wręczenia prezentów świątecznych milicjantom: ofiarodawcą znów jest Święty Mikołaj. Wbrew oczekiwaniom władz w polskich domach nie przyjął się obyczaj dekorowania choinek modelami hut i dźwigów kopalnianych albo bombkami z napisami w rodzaju "Sojusz robotniczo-chłopski".

W PRL-u istniał wyraźny podział na to, co oficjalne, i to, co prywatne. Uczestnicząc w pochodach pierwszomajowych, Polacy "oddawali cesarzowi, co cesarskie", ale w zamian wymagali, by w domu zostawiono ich w spokoju.

Titanic na placu zabaw

Jakie ślady pozostawiła w nas propaganda PRL-u?

Stalinowska kombinacja patosu i strachu przyzwyczajała ludzi do bezrefleksyjnego uczestnictwa w rytuałach. Propaganda, swoista religia polityczna, zbudowała w ludziach przekonanie, że system jest niezmienny. Z PRL-em jest jak z burzą, myślała większość: nie mogę sprawić, by przestało padać, ale mogę się tak ustawić, by jak najmniej zmoknąć. Idę na pochód, bo mi kazano, ale być może Kowalski i Malinowski maszerują "naprawdę" - a w dodatku mogą donieść. Więc okazuję entuzjazm. A potem - dla własnego komfortu psychicznego - zaczynam sobie tłumaczyć, że entuzjazm jest szczery.

Dobrze ilustrują to zjawisko wiece w marcu 1968 r., na których potępiano syjonistów. Strach było zagłosować przeciw, więc się głosowało za. A kiedy się już wzięło udział w świństwie, trzeba to było jakoś zracjonalizować - i rodził się gniew na tych syjonistów. Dopiero teraz ślady tych mechanizmów zaczynają zanikać.

A może pozostała w nas (niewinna) tęsknota za rocznicami, takimi jak np. sześćsetlecie bitwy pod Grunwaldem? I druga sprawa: czy tzw. "polityka historyczna" nie jest jakąś formą propagandy państwowej?

W okresie stalinowskim bitwa grunwaldzka nie stanowiła elementu propagandowego. Ot, w podręcznikach szkolnych pojawiała się informacja o wielkim zwycięstwie wojsk ruskich, które przy pomocy Polaków pokonały Krzyżaków. Bitwa jako źródło narodowej siły stała się ważna dla Gomułki (być może ze względu na jego antyniemieckość), a później dla Jaruzelskiego, który w połowie lat 60. organizował nawet czuwania na polach grunwaldzkich. Zmieniał się też propagandowy obraz wiktorii wiedeńskiej: w 1953 r. przedstawiano ją jako przejaw imperializmu szlacheckiego, a w 1983 r. generał Jaruzelski salutował na Wawelu przed trumną Jana III Sobieskiego.

Dzisiaj rocznice mają zupełnie inny charakter. Dla większości Polaków to po prostu kilka dodatków do programu telewizyjnego. Mimo wszystko spontaniczny charakter miała również prowadzona przez PiS polityka historyczna - opierała się przede wszystkim na pospolitym ruszeniu publicystów. Mam poczucie, że młodzi, którzy brali udział w różnych inscenizacjach walk z okresu II wojny światowej, nie mieli problemu z odegraniem roli Niemca. Zaś członkowie bractw rycerskich, którzy "odtworzą" bitwę grunwaldzką, nie będą mieli oporów przed włożeniem płaszcza krzyżackiego. Dla nich to przede wszystkim zabawa.

Gdy upłynie jakiś czas, historia odkleja się od emocji - czy nam się to podoba, czy nie. Aby uruchomić program komputerowy Nero, pozwalający nagrywać płyty, trzeba posłużyć się ikonką przedstawiającą płonący Rzym. A przecież spłonęły tam tysiące ludzi. Gdyby program nazywał się "Auschwitz", a na ikonce widzielibyśmy piece krematoriów, zawylibyśmy z przerażenia. Kiedy na ekranach kin królował "Titanic", zobaczyłem makietę tonącego transatlantyku na placu zabaw. Grunwald, Wiedeń to wydarzenia należące już do tej samej kategorii. Zastanawiam się, kiedy Powstanie Warszawskie zacznie być traktowane jak wielka przygoda...

Przed rokiem przygotował Pan scenariusz dla muzeum PRL-u, które ma powstać w Nowej Hucie. Wokół tej instytucji rozgorzały spory dotyczące jej kształtu. Może więc za wcześnie, by powstało muzeum poświęcone tej właśnie epoce, może potrzeba większego dystansu...

Od dawna toczy się spór, czy historia współczesna jest historią, czy też należy do sfery publicystyki. Mediewista powiedziałby, że historia zaczyna się z chwilą śmierci ostatniego świadka. Oznaczałoby to, że możemy już mówić o rewolucji bolszewickiej, ale jeszcze nie o dwudziestoleciu międzywojennym.

Jednak odniesienia do PRL-u pojawiają się w dyskursie politycznym - w sposób uproszczony, używane (przez różne partie) jak pałka. Dlatego konieczny jest komentarz historyka. Muzeum daje taką szansę.

Jak Pan sobie wyobraża taką instytucję?

Na pewno nie powinien to być skrócony podręcznik dziejów politycznych tamtego okresu. Muzeum PRL-u ma oczywiście uwzględniać zmiany, które zachodziły między 1945 a 1989 r., bo stalinizm różnił się od czasów Gomułki czy Gierka. Wydaje mi się, że najważniejsze jest pokazanie pewnych stałych cech PRL-owskiej rzeczywistości. W moim scenariuszu starałem się przedstawić przemiany społeczne, które wtedy zachodziły, funkcjonowanie gospodarki, aparat bezpieczeństwa (pokazać, że ubecy nie tylko wyrywali paznokcie, ale przede wszystkim byli takim wścibskim, natrętnym sąsiadem, który ciągle podgląda i podsłuchuje), postawy społeczne (to temat trudny, ale konieczny, by uniknąć podziału na "nas-społeczeństwo" i "onych-władzę"; wybory były bardziej skomplikowane). Chodzi o to, by z jednej strony uniknąć narracji patriotyczno-martyrologicznej, z drugiej zaś - powtórki z Barei. Mam nadzieję, że to się uda.

PIOTR OSĘKA jest historykiem i publicystą, adiunktem w ISP PAN. Ostatnio opublikował zwięzłą historię wydarzeń marcowych "Marzec ’68" i zbiór esejów "Nie daj sobie mydlić oczu". Autor scenariusza wystawy dla powstającego w Krakowie "Muzeum PRL-u".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2010