Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przejrzałem kilkanaście komentarzy po środowej debacie w bardzo różnych mediach głównego nurtu, w tym o profilu raczej lewicowym (Washington Post, Los Angeles Times, CNN), prawicowym (Fox News, Washington Times) oraz w mediach zagranicznych (BBC, The Telegraph). Bilans jest następujący: Hillary Clinton za zwyciężczynię uznało 14 komentatorów, tylu samo uznało że Trump przegrał. Trzech jako dodatkowego zwycięzcę uznało Władimira Putina, dwóch moderatora dyskusji Chrisa Wallace’a, po jednym głosie dostali też Barack Obama i dwaj republikańscy kandydaci, którzy przegrali z nim wybory, czyli Mitt Romney (2012) i senator John McCain (2008).
Panujący konsensus w opiniach każe się zastanowić, czy kampania Donalda Trumpa jest jeszcze w ogóle do uratowania. Republikańscy stratedzy i konsultanci są raczej zgodni, że nie i że czas teraz ratować tonącą partię. Jednocześnie są wściekli na swojego kandydata, iż w ogóle o ten temat nie dba i robi wręcz wszystko, żeby stronnictwo poszło wraz z nim na dno. W ankiecie przeprowadzonej przez portal Politico, 80 proc. z nich uznało za oburzające, kiedy Trump zasugerował, że może nie uznać wyniku wyborów. Taka deklaracja w znanym nam dotąd dyskursie publicznym się nie mieści. Amerykanie są niezwykle przywiązani do procedur, szczególnie w tak ważkich sprawach jak werdykty demokracji. Panuje tu uświęcony konwenans. Gdy tylko potwierdzone zostaną oficjalne wyniki, przegrany dzwoni do zwycięzcy z gratulacjami, a potem występuję przed kamerami i wygłasza tzw. concession speech, czyli mowę przegranego. Zawierać musi ona wolę zasypywania podziałów i wspólnej pracy dla dobra kraju. Nieważne, czy jest szczera czy nie: gratulacje dla zwycięzcy i deklaracja współpracy po prostu muszą w niej paść.
Ameryka wybiera - komentarze Radosława Korzyckiego >>>
Jeden z przepytanych przez Politico republikańskich konsultantów powiedział: „Odmowa uznania wyniku wyborów i odmowa poddania się procesowi pokojowego przejęcia władzy przez zwycięzcę jest dyskwalifikująca. Ostateczna granica przyzwoitości została przekroczona. Stratedzy prawicy zastanawiają się też, czy potencjalnie sromotna klęska Trumpa w wyborach nie osłabi szans kandydatów, których nazwiska oraz nazwy urzędów, o jakie się ubiegają, są na karcie wyborczej poniżej linijek z nazwiskami kandydatów na prezydenta. Politolodzy znają coś takiego jak „coattails effect”, czyli głosowanie wyłącznie na przedstawicieli partii, której reprezentanta w wyścigu prezydenckim się wytypowało. Barack Obama pomógł w ten sposób w 2008 r. wielu demokratycznym kandydatom do Kongresu. W tym roku lewica ma mniej więcej 70 proc. szans na odbicie republikanom Senatu. Szanse na zwycięstwo w wyborach do Izby Reprezentantów są mniejsze, bo granice JOW-ów są wytyczone tak, by faworyzować prawicę. Ale komentatorzy z obu frakcji są zgodni, że dwucyfrowa przewaga Clinton może w konsekwencji oddać Izbę demokratom.
A sama Hillary musi podjąć teraz decyzję, czy koncentruje się na sobie, żeby zmiażdżyć Donalda, czy też pewna swojego zwycięstwa nie powinna zacząć pomagać w kampanii demokratycznym kandydatom na kongresmenów i senatorów, żeby móc z ich pomocą sprawnie rządzić od 20 stycznia 2017 r.