Moja litania

Prawie przeoczyłem zjazd, bo znak był brązowy i niewielki, ale autostrada w sobotę rano pusta, więc zahamowałem i zdążyłem skręcić.

10.06.2019

Czyta się kilka minut

Potem, przez cały Konin, też prowadziły mnie tabliczki, że „do sanktuarium”. Właściwie to jechałem gdzie indziej, ale kochałem Licheń pogańską miłością i nie darowałbym sobie, że go ot tak minąłem. Tak więc stanąłem na parkingu i poszedłem. Ludzi było jeszcze niewielu. To tu, to tam grupka, dziesiąta rano dopiero. Wszyscy odświętni, porządnie ubrani, robili zdjęcia, statecznie spacerowali w tej jasnej, zielonej przestrzeni, w której ogrom kościoła nieco potulniał i jakiś taki przychylny się robił. Trochę nie pasowałem w bluzie z kapturem i amerykańskich bojówkach M65. Księża od razu wyławiali mnie wzrokiem z rzadkiego tłumu i słali strofujące spojrzenia. Nic to, myślałem i patrzyłem zachwycony na złocistość świątyni z błękitem nieba na wysokościach i wiosenną zielenią u stóp. Pomnik Kustosza i Jana Pawła był jeszcze odsłonięty.

A potem kupiłem sobie Matkę Boską. Długo szukałem, bo chciałem taką staroświecką, gipsową, kapliczkową, a wszędzie mieli nowoczesne, z żywicy epoksydowej, pociągnięte akrylem, albo w ogóle całkiem artystyczne, coś jak Henry Moore i Brâncuşi razem wzięci. No ale w końcu znalazłem. W handlowym namiocie, pośród cudnego, dewocjonalnego badziewia. Miała prawie metr, cała w lazurze i bieli, oczywiście po aryjsku jasnowłosa, pociągła, niebieskooka i depcząca pradawnego węża.

„Już prawie takich nie robią” – powiedziała pani sprzedawczyni wyraźnie ucieszona. Postukałem. Dźwięczała matowo i na spodzie postumentu, na niepomalowanym, pylił się minerał. Zapłaciłem, wziąłem ją w ramiona jak dziecko i zaniosłem do auta. Położyłem na tylnym siedzeniu i opatuliłem w śpiwór. Jakbym kładł do snu małą dziewczynkę. Jechała ze mną tysiąc kilometrów. Do Szczecina, z powrotem do Poznania i potem do domu. Przy każdym większym wstrząsie, przy każdym hamowaniu myślałem o niej: czy się nie zbudziła, czy jest jej wygodnie? Trzy dni jechałem przez kraj, który spoczywał u jej stóp. Od stuleci spoczywał. Korzył się w kulcie tego ni to anioła, ni to dziewczęcia. Na postojach odwijałem ją ze śpiwora i przyglądałem się twarzy podlotka. Przyglądałem się postaci. Była całkowicie pozbawiona kobiecości. A przecież musiała mieć biodra, by urodzić Boga. Musiała mieć piersi, by Go wykarmić. Ale w tej postaci powielonej w dziesiątkach, setkach tysięcy, rozstawiona w domach, kapliczkach, kościołach wyglądała tak, jakby zatrzymała się między niewinnością a dojrzałością. Niby królowała, a jednocześnie domagała się opieki. Niby była kimś w rodzaju bogini, ale zarazem wydawało się, że jest krucha, wystawiona na jakieś zakusy i bez opieki, zwłaszcza męskiej, stanie się jej krzywda.

Utulałem ją do samochodowego snu i myślałem o swoim dziadku, który był twardym wieśniakiem, chłopem z chłopów, solą mazowieckiej ziemi. Płodził dziecko za dzieckiem, żylasty, zadziwiająco podobny do Karola Wojtyły, arcypolski w tej swojej melancholijnej, dobrodusznej fizjonomii. Wybuchy czułości i gniewu utrzymywały jego istnienie w osobliwej równowadze. Mnie, pierworodnego wnuka, huśtał na kolanie i obdarzał nieporadnymi pieszczotami, których w istocie nie miał od kogo się nauczyć, więc musiał mu je dyktować jakiś pradawny instynkt. Jednocześnie, gdy wchodził na podwórze, jego dzieci, zwłaszcza jego synowie woleli czym prędzej zniknąć mu z oczu. Tak samo żywy inwentarz.

W maju w jego domu zbierały się kobiety, by odmawiać Loretańską, a on przewodniczył modłom. Dlaczego on, a nie babka, równie przecież religijna? Nie wiem i nigdy się tego nie dowiem. Klęczał na przedzie, przed umajonym ołtarzykiem i figurką, która wyglądała jak młodsza, mniejsza siostra tej, z którą peregrynowałem. „Różo duchowna, Wieżo Dawidowa, Wieżo z kości słoniowej, Domie złoty...” – ta baśniowość w ustach dziadka, który na co dzień mówił językiem prostym i niewyszukanym, sprawiała dziwne, niepokojące wrażenie. Jakie obrazy pojawiały się wtedy w jego umyśle? Kim był dla niego ten podlotek wśród krepinowych kwiatów, przed którym korzył się tak niecodziennie i jakby perwersyjnie? Ten fantom kobiecości okryty biało-niebieską szatą tak szczelnie, jakby to był śmiertelny całun. Tylko różowawa twarz, dłonie i stopy zdradzały, że pod okryciem istnieje coś w rodzaju ciała.

Wspominam swojego dziadka, ale pamiętam przecież własne dzieciństwo. Na przykład nieopisaną nudę podczas niedzielnych mszy. To był jeszcze ryt trydencki, więc trwała znacznie dłużej, zwłaszcza suma i dla siedmio-ośmiolatka była kompletnie niezrozumiała i pozbawiona sensu. Błąkałem się wzrokiem we wnętrzu wysokiej, modernistyczno-neogotyckiej nawy świątyni przy warszawskim placu Szembeka. Kościół był pod wezwaniem Najczystszego Serca Maryi, więc maryjne wizerunki musiały tam występować w obfitości. Nie pamiętam żadnego konkretnego, lecz pewną ogólną aurę, aurę kobiecości. Teraz widzę siebie, samotnego w przepastnym wnętrzu, wśród obcych ludzi, wsłuchanego w łacińskie śpiewy. Doznawałem nienazwanych, niezrozumiałych uczuć. Były pogańskie i erotyczne.

Miałem siedem-osiem lat i moje poczucie grzechu było wątłe, jeśli w ogóle było. Raczej jakaś baśń babilońska bałwochwalcza się działa. Może już wtedy podejrzewałem, że czcimy boginię? Że w tym strzelistym wnętrzu oddajemy się przedwiecznemu kultowi kobiecości? Że to ona rządzi krajem, Kościołem i światem. W końcu Syn był martwy, wisiał na krzyżu, raz w roku zmartwychwstawał, a potem wracał na swoje miejsce, a ona nigdy nie umarła, zasnęła tylko na chwilę. Wciąż była żywa, zaróżowiona, z wyrazem twarzy pozornie niewinnym, ale gięły się przed nią grzbiety, setki, tysiące pokornych grzbietów, korzył się przed nią mój naród. Padali jej do stóp twardzi mężczyźni, jak mój dziadek, klęczeli w prochu władczy kapłani w swoich niewygodnych, hieratycznych strojach. Oczywiście wówczas nie miałem o tym pojęcia.

Wracałem do domu, na chwilę zapominałem o spektaklu, ale wieczorem przed zaśnięciem powracała do mnie jej wizja. Dla siedmio-ośmiolatka była przede wszystkim kobietą, a siedmio-ośmiolatkowie też marzą. I nie oddziela ich jeszcze od przedmiotu gęsta zasłona teologii, nauki moralnej, obyczaju i tradycji, która sprawia, że uczucia i rzeczy najpierwsze stają się niewidzialne. Ledwo się tlą na dnie naszej wewnętrznej ciemności. Tak, można rzec, że o niej marzyłem przed zaśnięciem, tak jak chłopiec może marzyć o kobiecie, przeczuwając jedynie, jaka jest istota tego pragnienia.

I wiozłem ją teraz przez zielony majowy kraj. Przy bocznych drogach wciąż stały ukwiecone kapliczki. Kolorowe wstążki falowały na wietrze. Stare kobiety niczym szarobure ptaki przysiadywały na ławeczkach i odmawiały Loretańską. Czasami którejś z nich towarzyszyła wnuczka. Raz czy dwa widziałem mężczyzn. Też byli starzy i trzymali się z tyłu. Stali jakby wstydliwie. Tak więc wiozłem ją opatuloną w śpiwór, który przechowywał jeszcze woń stepowego dymu, i starałem się jechać jak najostrożniej, żeby jej nie zbudzić.

„Widzisz – mówiłem w duchu – zrobili z ciebie dziewczynkę, żeby się ciebie nie bać. Bo oni, ci, co cię tak wielbią, w istocie boją się kobiet. Ten strach od wieków nie daje im spokoju, nie pozwala im zasnąć. A ja zasypiałem z twoim obrazem pod powiekami i czułem dziecięcą rozkosz. Ponieważ nie wiedziałem, że jesteś dziewczynką, dziewczynką o niewiadomej płci. Uwięzili i skazali cię na wiekuiste towarzystwo zielonkawego węża, którego musisz dotykać bosą stopą. Moim zdaniem ten wąż jest bardzo paskudny. Raz do roku, na wiosnę pozwalają ci rodzić, a potem znów musisz wrócić do starych ubrań, w których wyglądasz tak, jakbyś nie miała czym urodzić, ani czym karmić. Bo oni się boją i nie chcą pamiętać, skąd wzięli się na świecie. Czasami wydaje mi się, że swoje istnienie uważają za własne dzieło. Że zrobili to własnoręcznie. Stąd to ich nieustanne gadanie o macierzyństwie. Że nic nie ma, ani przed, ani po. A ja gdy byłem chłopcem, nie miałem nawet pojęcia, że kogoś urodziłaś, i kochałem cię i bardzo pragnąłem być jak najbliżej. Tak wyobrażałem sobie, jak wyglądasz pod tymi wszystkimi sukniami, w jakie cię przebrali. Przecież w miłości o takie wyobrażenia też chodzi – chociaż wtedy nie mogłem o tym jeszcze mieć pojęcia. Ale robiłem to i czułem niepokojącą radość. Czułem szczęście. Chcę, żebyś to wiedziała, bo wydajesz mi się nieco smutna i samotna. Skazana tylko na niańczenie albo na towarzystwo obleśnego węża”.

Tak do niej przemawiałem, może czasem nawet na głos, żeby jednak trochę słyszała. Wieczorami stawałem w hotelach i zawiniętą w śpiwór pachnący jeszcze Mongolią zanosiłem do pokoju. Dziewczyny w recepcjach patrzyły zaintrygowane. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 24/2019