Mocne uderzenie

Polski bigbit znów jest modny. Składanka „Klenczon Legenda” to hołd dla niespokojnego ducha tamtych dni.

19.11.2012

Czyta się kilka minut

W zestawieniu z biografią kompozytora Czerwonych Gitar życiorysy dzisiejszych gwiazd rocka wypadają blado. Wystarczy tylko obalić kilka podstawowych stereotypów, by uświadomić sobie, jak złożoną i ważną dla polskiej kultury postacią był Krzysztof Klenczon. Na scenie wulkan, poza nią nieśmiały, nieświadomy do końca swej popularności chłopak. Autor prostodusznych piosenek o dziewczynach, ale również zmora szwadronu cenzorów. Żarliwy patriota oraz emigrant z wyboru. Wreszcie – symbol kultury popularnej, który nie godził się na kompromisy i nierzadko stawiał sprawy na ostrzu noża. Prawdopodobnie dlatego artyści biorący udział w nagraniu coverów piosenek Klenczona zaznaczyli swoją obecność tylko w minimalnym stopniu. To hołd w cieniu oryginału. Legendy mają to do siebie, że żyją własnym życiem.


„Historia jednej znajomości”


Pomimo politycznej izolacji, najsilniejsze zjawiska w światowej popkulturze docierały do państw Układu Warszawskiego. Można powiedzieć, że w niektórych aspektach po prostu byliśmy na czasie. Już w połowie lat sześćdziesiątych Polska miała przecież swoją beatlemanię. Historia Czerwonych Gitar idzie pod rękę z histerią nastoletnich wielbicielek.


– Nie tylko ja miałam problemy z fankami – wspomina Alicja Klenczon-Corona. – Podobne nieprzyjemności spotykały też Janę Kras czy Helenę Dornowską. Te fanki były niesamowite! Zdarzało się nawet, że dostawałyśmy pogróżki, więc w pewnym momencie wtrąciła się w to wszystko milicja. Te dziewczyny po prostu nas nienawidziły.


Na koncerty Czerwonych Gitar waliły tłumy, a muzycy byli tak rozpoznawalni, że mieli problem, by przemknąć chyłkiem ulicami jakiegokolwiek polskiego miasta. W tym czasie powstał oczywiście oficjalny fanklub zespołu. Muzycy byli zalewani stertami listów.


– Te biedne dusze pisały ich po prostu tysiące – mówi Alicja Klenczon-Corona. – Niestety, zespół nie miał czasu, by wszystkim odpowiadać, więc myśmy siedziały godzinami i odpisywały jako zespół.


Co ciekawe, przyszła żona Klenczona nie należała do najbardziej zagorzałych fanek bigbitu. Przyznaje, że gdy go poznała, nie do końca wiedziała, kim naprawdę jest ten nieśmiały chłopak. W przeciwieństwie do tysięcy rówieśniczek, Alicja Cywińska (panieńskie nazwisko) słuchała raczej muzyki poważnej i z bigbitem było jej nie po drodze. Przynajmniej do czasu. Klenczonowi to z pewnością nie przeszkadzało.


– On w zasadzie nie miał świadomości tego, że jest aż tak sławny – wspomina Janusz Kondratowicz, jego ulubiony autor tekstów. – Byłem ich dobrym kolegą i widziałem wszystko to, co działo się wokół zespołu. Pamiętam te setki osiemnastolatek pchających się do autobusu. Klenczon w ogóle nie zwracał uwagi na tę popularność.


„Powiedz stary, gdzieś ty był”


Krzysztof Klenczon nie mógł wieść życia beztroskiego rockmana, choćby ze względu na dom rodzinny. Przez wiele lat tematem tabu pozostawało pochodzenie artysty – w mediach nie wspominano o jego rodzicach, a gdy już pojawiały się jakieś informacje, były one niezwykle ogólnikowe. Wszystko za sprawą ojca – Czesława Klenczona, oficera Armii Krajowej, o którym ówczesne władze wolałyby zapomnieć.


– Patriotyzm zaszczepił w nim świętej pamięci ojciec – wspomina Alicja Klenczon-Corona. – Dziś powiedzielibyśmy, że był jednym z żołnierzy wyklętych. Zaraził syna nie tylko muzyką, lecz także miłością do ojczyzny. Muszę wspomnieć, że do 1956 r. Czesław Klenczon ukrywał się w Drawsku Pomorskim pod zmienionym nazwiskiem. Ujawnił się dopiero, gdy do władzy doszedł Gomułka. Z tego powodu miał sporadyczny kontakt z rodziną. Cała ta sprawa była owiana tajemnicą. Przecież groziło mu więzienie! Chcieliśmy sprowadzić go do Stanów, ale niestety w 1975 r. niespodziewanie zmarł. Nie zdążyliśmy.


Nic dziwnego, że Klenczon często śpiewał o Polsce. W jego dyskografii znajdują się takie piosenki jak „Latawce z moich stron”, „Dom” i – przede wszystkim – „Biały krzyż”.


– Byłem kiedyś z Czerwonymi Gitarami w Zakopanem, gdzie opracowywaliśmy nowy program zespołu. Po jednej upojnej nocy wybraliśmy się na spacer. Szliśmy pod Reglami i w pewnym momencie na skraju lasu zobaczyliśmy duży, zbutwiały krzyż. Wiatr zerwał korę, ale od zawietrznej widoczna była biel – to była brzoza. Krzysztof przystanął i powiedział: „Słuchaj, tutaj ktoś musiał zostać pochowany”. A że ten krzyż wyglądał, jakby miał dobre 30 lat, doszliśmy do wniosku, że to działo się w czasie wojny. Stwierdziliśmy, że powinniśmy o tym napisać – wspomina Kondratowicz.


Choć piosenka zdobyła nagrodę główną na festiwalu w Opolu, cenzorzy mieli z nią ogromny kłopot. Z jednej strony utwór odnosił się bezpośrednio do czasów okupacji niemieckiej, więc wydawał się „bezpieczny”. Z drugiej jednak Klenczon podkreślał, że skomponował go dla wszystkich żołnierzy. Naród nauczony czytać między wierszami wiedział, co myśleć.


„Z obłoków na ziemię”


Mit Klenczona zasadza się między innymi na licznych analogiach do Beatlesów. Jeśli Klenczon był Lennonem, to Seweryn Krajewski bez wątpienia McCartneyem. Różnica polegała na tym, że Brytyjczycy trochę lepiej się dogadywali.


– Oni nie mogli ze sobą dojść do porozumienia – wspomina Janusz Kondratowicz. – Mieli zupełnie inną mentalność, inny pogląd na muzykę. Krzysztof był typem rock’n’rollowca, lubił ostre rzeczy, podczas gdy Krajewski stawiał na melodie, preferował łagodniejsze dźwięki. Dlatego też się nie rozumieli. No ale i tak dobrze, że wytrzymali te parę lat.


O odejściu Klenczona z Czerwonych Gitar krążą legendy. Łącznie z tą, że o tym, kto opuści zespół, zadecydował karciany pojedynek. Po odejściu gitarzysta założył zespół Trzy Korony. Po latach przyznał, że nie zdawał sobie sprawy, jak trudne czeka go zadanie. Choć udało mu się nagrać płytę, którą promowało przebojowe „10 w skali Beauforta”, w zespole brakowało chemii. Trzy Korony nie mogły się również równać z Czerwonymi Gitarami pod względem instrumentalnego kunsztu. Wówczas zrezygnowany Klenczon podjął decyzję o emigracji...


– Nie uciekliśmy z kraju, jak dziś twierdzą niektórzy – tłumaczy Alicja Klenczon-Corona. – Moi rodzice mieszkali w Stanach Zjednoczonych, dokąd wyjechali w 1960 r. Przez dwanaście lat właściwie ich nie widziałam. Zostawili mnie w Polsce jako jedenastoletnią dziewczynę i miałam z tego powodu sporo nieprzyjemności. Pamiętam, jak na Akademii Medycznej jeden z „profesorów” – oczywiście ubek – powiedział mi, że Polska Ludowa nie ma zamiaru mnie kształcić. Poza tym Krzysztof był też trochę zmęczony popularnością. Twierdził, że tutaj osiągnął już szczyt możliwości. Nałożyło się więc kilka przyczyn: rodzinne, polityczne, artystyczne.


Amerykański sen niestety się nie spełnił. Klenczon nie porzucił muzyki. Grywał w chicagowskich klubach, a nawet nagrał płytę „The Show Never Ends”, na której przejawia spore zainteresowanie muzyką country. Nie udało mu się jednak powtórzyć sukcesu z lat sześćdziesiątych – zarówno artystycznego, jak i komercyjnego. Jego uparte próby odnalezienia się w nowych realiach przerwał tragiczny wypadek samochodowy.


– Mija trzydzieści jeden lat od śmierci Klenczona – wspomina Alicja Klenczon-Corona. – Człowieka nie ma, kompozytor pozostał. Jego muzyka się obroniła. Przetrwała i żyje dalej.


„Nie przejdziemy do historii”


Muzyka zmarłego przedwcześnie kompozytora wraca właśnie dzięki płycie „Klenczon Legenda”. W materiałach promujących Muniek Staszczyk tłumaczy, że dzięki tej płycie będzie można trafić do młodego odbiorcy, który nie pamięta nagrań Czerwonych Gitar czy Niebiesko-Czarnych. Jeśli takie było założenie, to nie do końca rozumiem wybór wykonawców: Stanisław Soyka, Robert Gawliński, Kasia Kowalska – to niekoniecznie idole dzisiejszych nastolatków. Bardziej trafiają do mnie słowa Alicji Klenczon-Corony, która przyznaje wprost, że nie jest fanką coverów, które wywracają oryginały do góry nogami. Jakkolwiek zawadiacki tembr Staszczyka współgra z tekstem „Portu”, Tymański wykrzesał ze „Spotkania z diabłem” ożywcze pokłady rock’n’rolla, a Jacek „Budyń” Szymkiewicz sympatycznie podkreślił jamajski wątek „Nie przejdziemy do historii”, to album pozostaje jednak bardzo zachowawczy. W końcu na okładce przeczytamy „Artyści w hołdzie Krzysztofowi Klenczonowi” – a hołdy już mają to do siebie, że raczej opiewają istniejący porządek, niż dokonują rewolucji.


Mimo wszystko warto poświęcić temu albumowi trochę uwagi. Oprócz kilku wciągających wykonań, zachwyca on graficzną oprawą – książeczka pełna jest archiwalnych zdjęć i notatek sprzed dekad. Ciekawie prezentuje się również dodatkowy krążek DVD, na którym znalazł się radiowy wywiad z Klenczonem oraz video przedstawiające zaangażowanych w projekt artystów, opowiadających o swoich relacjach z bigbitem. Wreszcie przypomina o klasie oryginałów, które jakoś nie bardzo chcą się zestarzeć. Po seansie z tą płytą można bowiem powiedzieć, że Klenczon miał jednak rację pisząc: „nie przejdziemy do historii”. Nie przeszedł. Jego domeną pozostaje teraźniejszość.  



„Klenczon Legenda. Artyści w hołdzie Krzysztofowi Klenczonowi”, wykonawcy: Stanisław Soyka, Kasia Kowalska, Maciej Balcar, Robert Gawliński, Muniek Staszczyk, Tymon Tymański, Jacek ,,Budyń” Szymkiewicz i inni. Wydawca: Music Shop Management. Dystrybucja: Universal Music Polska.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2012