Mniej znaczy więcej

GRAŻYNA STANISZEWSKA: Na czele musiał być chłop. Kobieta - niezależnie od tego, co robiła, mówiła, jak wyglądała - nie była poważnie traktowana. Podobny stereotyp obserwowałam także w parlamencie po 1989 r. Rozmawiała Anna Mateja

31.08.2010

Czyta się kilka minut

Anna Mateja: Co Pani tutaj robi?

Grażyna Staniszewska: Że niby powinnam być w Brukseli? Dziękuję, nie. Rok temu zrezygnowałam z ubiegania się o ponowny wybór - miałam dosyć życia z ciągle otwartą walizką. I jeszcze to poczucie, że więcej czasu spędzam w samolotach niż przy pracy, że nie mam efektów... Na działalność w kraju i dla wyborców zostawały cztery tygodnie w roku! A ja lubię konkretne sprawy i ludzi, dla których mogę coś zrobić.

Teraz, jako członkini Towarzystwa Przyjaciół Bielska-Białej i Podbeskidzia, nareszcie mam więcej czasu. Zastanawiam się, czy nie startować w wyborach samorządowych.

Może wreszcie zostałaby Pani radną? Szykuje się Pani do tego od jakichś 30 lat.

Od czasu pierwszej "Solidarności". Przed stanem wojennym pracowałam w zespole, który zastanawiał się nad zmianami w ordynacji do rad narodowych, z którymi mogłaby wystąpić "S". Wtedy pomyślałam, że chciałabym zostać radną. Ale kandydatury zatwierdzał wówczas komitet PZPR i SB, a ja takiej weryfikacji nie miałam zamiaru się poddawać.

Jakie zadania widziała przed sobą kierowniczka dzielnicowego domu kultury w Bielsku-Białej Wapienicy 1 września 1980 r., dzień po podpisaniu Porozumień Sierpniowych?

Zastanawiałam się, czy uwierzyć, że to coś zmieni. Dobrze pamiętałam klęskę protestów na wiosnę ’68, w których uczestniczyłam jako studentka pierwszego roku polonistyki na UJ. Straż robotnicza, do której - zdarzało się - wstępowali ojcowie czy sąsiedzi moich protestujących kolegów, do spółki z ORMO spacyfikowała nas tak skutecznie, że w końcu uwierzyłam, iż ktoś studentów podpuścił. Z naszego sprzeciwu nic przecież nie wyniknęło: wszyscy jak gdyby nigdy nic wrócili do tego, co było. Wtedy po raz pierwszy spostrzegłam, że w Polsce nie ma wolności słowa.

Nie wiedziała Pani o tym?

Nie myślałam o tym i chyba nie wiedziałam. Choć, gdyby się zastanowić... W liceum wyrzucili mnie z ZMS-u, bo w czasie lekcji wychowawczej powiedziałam, że nie lubię ZSRR za Katyń (opowiedział mi o tym ojciec, jego kuzyni tam zginęli). Nawet nie wiedziałam, że jestem w ZMS, bo zapisano nas do niego hurtem w ósmej klasie, więc i wyrzucenie nie zrobiło na mnie wrażenia.

Po ’68 wycofałam się tak skutecznie z jakiejkolwiek opozycyjności, że kiedy w 1978 r. oficer SB próbował mnie zwerbować, na jego pytanie, czy mam kontakty z KOR-em, nie wiedziałam, co odpowiedzieć, bo nic o Komitecie nie wiedziałam. Mało tego: nie bardzo wiedziałam, czym zajmuje się SB.

Sierpień 1980 r. był niewiarygodnym wybuchem entuzjazmu, wzajemnej sympatii i odzyskanego poczucia godności. Przypominało to nieco atmosferę roku ’68, ale zwielokrotnioną do n-tej potęgi. No i w Gdańsku byli doradcy, inteligencja obok robotników - to dawało nadzieję, że ludzie nie dadzą się na siebie napuścić jak 12 lat wcześniej.

I 1 września zaproponowała Pani: zakładamy komisję zakładową?

Komu? Sprzątaczce? Bo w domu kultury w Wapienicy zatrudniona była ona - na pół etatu, i ja. Pozostali współpracownicy placówki pochodzili z miejscowych organizacji społecznych.

Zaczęło się od tego, że kierowniczka Miejskiego Domu Kultury, której podlegała moja filia, otrzymała zaproszenie na spotkanie informacyjne od tworzącej się komisji zakładowej pracowników estrad i kogoś tam jeszcze, w każdym razie nie było w nim mowy o pracownikach domów kultury.

"Jedź, przymknę oko, że cię jutro nie będzie w pracy" - powiedziała. Nocnym pociągiem pojechałam do Gdańska. Rano wysiadłam w innym świecie, nawet ludzie zachowywali się inaczej na ulicach. Cały dzień słuchałam wykładów, byłam na kilku spotkaniach, gdzie przechodziliśmy przyspieszony kurs zakładania wolnych związków. Inni byli tak samo oszołomieni jak ja: to my jednak coś możemy?

Pracowników estrad i mnie instruował Andrzej Gwiazda. "Huta czy kolej ogłoszą strajk, waszą bronią jest słowo - to, które artyści powiedzą ze sceny". "Jak to: powiedzą?". "No powiedzą to, co ludzi uwiera. To wy nie wiecie, że ma siłę to, co ktoś ze sceny powie?".

Wracając nocnym pociągiem do Bielska, zastanawiałam się, jaką siłę ma dom kultury w dzielnicy Wapienica. Na miejscu oblepiłam go przywiezionymi ulotkami, rozdałam ludziom bibułę, a potem namówiłam szefową, by zwołać pracowników domów kultury w całym województwie i zaproponować założenie jednej komisji zakładowej. Przekonywałam, że warto spróbować, bo przecież gołym okiem widać, że żyjemy w systemie nieracjonalnym: płaca nie jest za pracę etc. Niczego nie obiecywałam - mówiłam: razem się zastanowimy, co możemy zrobić.

I czego ludzie chcieli: wolnych sobót? BHP w pracy?

Godności, proszę pani. W lutym 1981 r. stanął cały region "Solidarności" Podbeskidzie, żądając dymisji, bagatela: wojewody, sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR, szefów MO i SB za bezprawne wywłaszczanie ludzi. Bo z tym przede wszystkim ludzie do nas przychodzili: że "komuna" zabrała im ogródek, domek w Szczyrku, ziemię w ładnym miejscu... Rzekomo pod inwestycje publiczne, szybko jednak budowano tam willę dla partyjnego kacyka z Warszawy czy Katowic.

Jacek Kuroń i Lech Wałęsa byli początkowo wściekli, że strajkujemy w obronie prawa do własności, że wysuwając żądania polityczne, rozbijamy związek, ale udało się. Wystrajkowaliśmy dymisje, a udany strajk scementował region.

Kobiety miały czas strajkować?

Angażowały się w działalność na równi z mężczyznami, tyle że nie trafiały do władz, bo się nie pchały. Też bym nie weszła do zarządu regionu, choć na zjazd "S" do Gdańska chciałam pojechać. Bielsko było wówczas miastem przemysłowym, nie inteligenckim: jedno muzeum, dwa teatry, dwa kina, domy kultury i kilka bibliotek - co to było w porównaniu z samą tylko fabryką fiata, gdzie pracowało cztery tysiące ludzi? Nie czułam się na siłach, by podołać sprawom "wielkoprzemysłowej klasy robotniczej", którymi przede wszystkim władze związku powinny się zajmować.

Pomógł mężczyzna, co tu dużo mówić. Na zjeździe regionalnym "S", na który otrzymałam jeden z dwóch mandatów przypadających na środowisko pracowników kultury, podszedł do mnie ktoś z komisji zakładowej "Apeny" i zagadnął: "Znam panią, pani na rowerku jeździ?" (jako dziecko chorowałam na gruźlicę kości, przez co jedną nogę mam krótszą i faktycznie dużo jeżdżę na rowerze, by utrzymać się w dobrej formie). "No, jak się znamy, to mam prośbę: my panią zgłosimy do zarządu regionu, bo nie ma kto u nas zająć się sprawą przedszkoli. W zamian za to zgłosimy panią jako delegatkę na zjazd krajowy".

Facetowi by nie zaproponowano "sprawy przedszkoli".

Mnie też nie powinni, bo jako była nauczycielka polskiego w liceum i pracownik domu kultury po prostu się na tym nie znałam. Obiecałam, że spróbuję. Najważniejsze, że zgłoszono mnie na delegata do Gdańska. Ponieważ trochę wcześniej założyłam z grupą osób "Wszechnicę Podbeskidzia", po wyborze do zarządu regionu przeszłam tam na etat i zajęłam się sprowadzaniem książek, zakładaniem bibliotek zakładowych, organizowaniem spotkań, na które zapraszałam ludzi z różnych stron barykady, by opowiedzieli o tym, co jest w Polsce do zrobienia. Pracowałam też przy biuletynie solidarnościowym "Moim zdaniem" i jeździłam na narady programowe, by zrozumieć, o co w "S" chodzi.

Kolegów praca programowa mniej interesowała. Bardziej dbali o to, by liczyć się wobec dyrektorów czy KW.

Ich interesowała władza.

Raczej siła oddziaływania, bo dzięki niej można realizować idee. A ja chciałam, żebyśmy wiedzieli, co i dlaczego zmieniać, by ruch "S" miał sprecyzowane cele i nie prysła niczym bańka mydlana. Na jednej z narad w Łodzi usłyszałam wykład Leszka Balcerowicza, wówczas partyjnego ekonomisty, jak zracjonalizować gospodarkę socjalistyczną. Kto by pomyślał, że wiele lat później, jako posłanka Sejmu kontraktowego, będę tłumaczyć ludziom, na czym polega plan Balcerowicza.

W książce Ewy Kondratowicz "Szminka na sztandarze" Anna Bikont opowiada: "Miałyśmy poczucie, że żyjemy w państwie »macho« i w związku z tym mężczyźni łatwiej wpadali, podczas gdy kobiet nikt nie podejrzewał. Wiemy, że na przesłuchaniach mówiono o tym, że Jacek Kuroń był mózgiem »Tygodnika Mazowsze«. Ubecji nigdy nie wpadło do głowy, że tworzyło go kilka kobiet, bo to uwłaczałoby ich poczuciu męskości, bo jak to, walczyli raptem z kilkoma kobitkami?". Pani wykorzystywała szowinistyczne przekonanie esbecji, że kobieta nie jest zdolna do konspiracji?

Po wprowadzeniu stanu wojennego internowanym kobietom zrobiono fantastyczny prezent - zgromadzono je tylko w dwóch miejscach: w Darłówku i Gołdapi, gdzie było blisko trzysta kobiet. Każda z nas mogła nawiązać kontakt z kobietami z całego kraju. A to niesłychanie pomaga w konspiracji - pewny adres, pod którym znajdę nocleg i skąd bez kłopotu dotrę do miejscowych struktur podziemia.

SB wolała, by przeciwnikiem był mężczyzna, bo widać głupio im było walczyć z kobietą, ale tak naprawdę nie płeć ułatwiała konspirowanie - prędzej to, że było się osobą samotną i nie ryzykowało poczucia bezpieczeństwa najbliższych. Moja siostra bardzo mi pomagała, przechowując czy kolportując bibułę, ale ona miała trójkę dzieci. Nie mogła sobie pozwolić, by np. co miesiąc lądować w areszcie na 48 godzin.

Kobiety szantażowano, kłamiąc, że aresztowano także ich mężów i że dzieci znajdą się w sierocińcu.

Mężczyznom robiono to samo. Po wielkiej wpadce bielskiej "S" we wrześniu 1983, kiedy aresztowano prawie 30 osób, mojego szefa zapewniano podczas przesłuchań: "Przecież my wszystko wiemy. Wołyniec drukował - prawda? A ten drugi kolega, jak mu tam..., robił audycje radiowe. Pan już nie ma czego ukrywać, a przez to, że pan nie chce powiedzieć, gdzie jest drukarka, powielacz i radiostacja, pana rodzina cierpi. Chyba pan pamięta, że ma czwórkę dzieci, a żona nigdzie nie pracuje i choruje na płuca?". A że mój szef nie przeczytał albo nie potraktował poważnie książeczki "Obywatel a Służba Bezpieczeństwa", nie był też w internacie, gdzie można było przejść najlepszą szkołę konspiracji, zaczął z oficerami SB rozmawiać. Starał się mówić tak oględnie, jak tylko potrafił, ale mówił. O wiele za dużo. Aresztowano mnóstwo ludzi. Mnie też.

Wygarnęła mu to Pani później?

Częściowo tak. Jak wyszłam z więzienia ze względu na stan zdrowia, przesłałam mu gryps, żeby przestał mówić, bo nie będzie się mógł sam z sobą pozbierać, jak wyjdzie i zobaczy rozmiar aresztowań. To nie był działacz z wyboru, tylko robotnik z fabryki fiata, który po wprowadzeniu stanu wojennego, kiedy w Bielsku padła prawie cała "S", założył podziemną strukturę "Trzeci Szereg NSZZ Solidarność" i rozpoczął wszystko od nowa. Zapewniam, że mało było wówczas ludzi, którzy chcieli i mogli sobie pozwolić na luksus "pozycjonowania".

Kiedy wyszłam z aresztu, tuż przed Bożym Narodzeniem ’83, od razu zabrałam się do roboty. Jeżeli miałam żal, to nie do kolegów, którzy w śledztwie zaczynali sypać, ale do tych, których nie aresztowano: że się pochowali. Przestało działać radio, zniknął biuletyn, nie kolportowano wydawnictw. Uważałam, że to wbrew regułom - należało za wszelką cenę działać, by pokazać SB, że zatrzymali nieodpowiednich ludzi, skoro wszystko hula. A oni się skulili, widząc, że nie wystarczy szpanować opozycyjnością, że za to, co robimy, idzie się do więzienia i odpowiada przed sądem.

Pomogłam żonie szefa "Trzeciego Szeregu" zmienić adwokatkę, bo ta ewidentnie współpracowała z SB. Potem spotkałam się z moim kolegą, Andrzejem Grajewskim. "Andrzej, musimy, bo kto inny?" - zaczęłam od progu.

Miał dzieci?

Wtedy troje. Pamiętałam, że gdyby co, jego żona zostanie sama z dziećmi, ale Andrzej był dziennikarzem "Gościa Niedzielnego", więc był bezpieczniejszy. I tak jednak czułam się niekomfortowo, że go wrabiam.

Jeszcze przed Nowym Rokiem pojechałam do Warszawy, by załatwić druk biuletynu "Trzeciego Szeregu" i dzięki zaangażowaniu trzech chłopaków i dwóch dziewczyn - ruszyło. Drukowaliśmy też "Tygodnik Mazowsze", książki, znaczki, ulotki. Zbierałam informacje o przejawach samoorganizacji czy oporu, by pokazać, że nie wszyscy się poddali; pisałam, gdzie rozrzucono ulotki, kogo zatrzymano, który dyrektor jest nadgorliwy i krzywdzi pracowników. Pracowaliśmy bez jednej wpadki od początku 1984 r. aż do zalegalizowania "S".

Ale szefową Pani nie była. Anna Walentynowicz w reportażu radiowym "Wojna legend" wyznaje: "Jak mnie przywieźli do stoczni, powiedzieli mi, żebym stanęła na czele strajku. Powiedziałam, że nie mogę, dlatego że ranga sprawy spada, jak będzie baba. Musi być mężczyzna". Naprawdę "ranga sprawy spada"?

Musiał być chłop. Kobieta mogła być problemem, bo - niezależnie od tego, co robiła, mówiła, jak wyglądała - nie była poważnie traktowana. Taki stereotyp, który później obserwowałam także w parlamencie po ’89, choćby słysząc kpiący ton, w jakim mówiono o Parlamentarnej Grupie Kobiet. I choć byłam święcie przekonana, że kobiet powinno być w parlamencie więcej, nigdy do Grupy nie przystąpiłam. Liczą się efekty, nie chciałam być bagatelizowana tylko dlatego, że należę do Grupy.

Karol Modzelewski pamięta, że od najcięższej podziemnej roboty były dziewczyny. Jednak na znaczkach jedenastki działaczy podziemnych, wydanych przez "S" w latach 80. nie znalazła się ani jedna. Jakby żadna nie zasługiwała na wyróżnienie, o stanowiskach nie mówiąc.

Przywódcy byli znani, i tym samym dla podziemnej działalności spaleni - wielu musiało się ukrywać. Reszta, w tym kobiety, naturalną koleją rzeczy przejęła pałeczkę.

A co do stanowisk: na przełomie 1987 i 1988 r. dostałam przez Ludkę Wujec wiadomość, że Podbeskidzie zostało uznane za jeden z aktywniejszych regionów "S", więc Krajowa Komisja Wykonawcza postanowiła zaprosić jego szefa do swojego grona. Tyle że u nas po wpadce z ’83 r. szefa nie było (i nie było źle: każdy robił, co do niego należy...). Zaproszenie było wystosowane z sugestią, że widocznie ja jestem szefem regionu, bo tylko ze mną mieli kontakt.

Uznałam, że trzeba, choć to ryzykowne, zorganizować wybory. U ks. Wojciecha Stokłosy, proboszcza w Bystrej, zebrali się wszyscy w miarę aktywni działacze, którzy nie bali się przyjść. Kandydowało dwóch kolegów i ja, głosowało około 15-20 osób. Wygrałam chyba dlatego, że się przygotowałam i mówiłam, co należy zrobić, by "S" przetrwała na Podbeskidziu, bo było coraz gorzej. Ludzie wykruszali się, by normalnie żyć i zarabiać, nie stwarzając problemów dzieciom, które za opozycyjną działalność rodziców mogły nie dostać się na studia.

Jak to, a Polska?

O tym mówili koledzy - o niepodległości, o zasługach. I mieli rację, ale mnie zależało, by związek był bardziej widoczny, a ludzie znowu się z nim utożsamili, żeby przestali się bać. Mnie zamykali na 48 godzin prawie co miesiąc, więc wiedziałam, co mówię, twierdząc: to nic strasznego, da się przeżyć, jedyny problem w tym, że ileś spraw musi poczekać. Nie każdy musi być taki chojrak jak Władek Frasyniuk, który często wchodził w zwarcia ze strażnikami. Ja przy zatrzymaniu pytałam, czy mogę wziąć poduszkę, bo na dołku są tylko dechy i koc. Gdy słyszałam, że regulamin zabrania, żądałam tego na piśmie...

Podczas przesłuchań za wesoło chyba nie było.

Dlaczego? Ponieważ nie odpowiadałam na pytania, na przesłuchaniach robiłam czasem skarpety na drutach. Zabawa była przednia. Kiedyś dobrą godzinę rozmawiałam ze śledczym o kolorach włóczek. Liczył, że metodą "wspólnych zainteresowań" coś ze mnie w końcu wydusi.

Wróćmy do tego, że została Pani szefową regionu.

Było mi głupio... Przypuszczam, że zdecydowało, jak to zwykle przy wyborach, nie tyle głosowanie za kimś, ile przeciwko komuś. W efekcie koledzy byli zdziwieni, ja skrępowana, więc od razu nazwałam się koordynatorem - nie szefem! - podziemia. Wiedziałam, że jeśli chcę mieć efekty, muszę się zdeprecjonować. Jakiś czas później przyjechali do Bielska przedstawiciele związku zawodowego z Besainçon i widziałam, jak kolegom trudno przechodzi przez gardło stwierdzenie: "to jest nasza szefowa". Nikt nie mówił, że problemem jest to, że "rządzi baba", na dodatek niepełnosprawna, ale to było w spojrzeniach. Zniknęło dopiero podczas Okrągłego Stołu, kiedy zaczęto mnie pokazywać w telewizji.

Andrzej Kuroń, brat Jacka, powiedział kiedyś, że Gaja Kuroniowa na zawsze pozostanie w cieniu tego, co robił jej mąż, "mimo z?e to ona była kamieniem we?gielnym tego wszystkiego. Niestety, w Polsce kobiety zawsze ustawia sie? na drugim planie". W 1989 r. Pani było dane zostać "mistrzynią pierwszego planu" - jako jedyna kobieta uczestniczyła Pani w plenarnych obradach Okrągłego Stołu, wygłosiła, drugie obok Lecha Wałęsy, przemówienie końcowe. Tyle że w podziemiu była fura aktywnych kobiet, a Staniszewska przy Okrągłym Stole jedna.

To nie tak. Przede wszystkim poza garstką ekspertów nikt nie chciał uczestniczyć w obradach, bo uważaliśmy, że to podpucha ze strony władzy. I kto niby miał rozmawiać o reformach gospodarczych czy politycznych? Kierowca Frasyniuk, robotnik po zawodówce Bujak, szefowa dzielnicowego domu kultury Staniszewska? Kiedy decyzją "kadrowego", Andrzeja Wielowieyskiego, wylądowałam przy podstoliku gospodarczym, myślałam, że żartuje, a on mi powiedział: "Eksperci będą się wymądrzać, ty masz zadawać proste pytania". Nie planowaliśmy zmiany ustroju.

Gdy przygotowywaliśmy się do końcowego posiedzenia plenarnego, Basia Labuda powiedziała, że obok Wałęsy powinna wystąpić kobieta. Nie może być tak, że dziewczyny ryzykowały, prowadząc podziemną prasę, szukając mieszkań dla ukrywających się działaczy, pilnując sprzętu i sprawnej organizacji, a jak przyszło do rozmów o wolnej Polsce, odsyłane są do kuchni. Że w finale musi być kobieta. Przekonała Władka Frasyniuka, a ten zgłosił moją kandydaturę.

Na jednym ze zdjęć z domu kultury w Wapienicy zobaczyłam "dekoracyjny, czterometrowy ażur Grażyny Staniszewskiej". Był ’77 rok: trwały procesy robotników z Radomia i Ursusa, Pani urządzała pokaz prac miejscowych hafciarek. Za trzy lata zacznie się Pani uczyć opozycyjności i własną pracą zbuduje autorytet wśród ludzi. Dlaczego więc Pani koledzy przestali się wstydzić, że mają "szefową" dopiero, gdy zaczęli ją oglądać w telewizji?

Bo tacy byliśmy! Telewizja nobilituje. Przez lata uważałam, że problem dyskryminacji kobiet w Polsce nie istnieje i dziwiłam się zagranicznym dziennikarzom, że wciąż o to pytają. Przecież jestem kobietą, na dodatek niepełnosprawną, a robiłam w podziemiu, co chciałam, na pewno nie herbatki dla działaczy. No, ale wtedy nie było konkurencji, bo za tę działalność groził areszt, natomiast w wolnej Polsce... Jak sobie przypomnę te boje o pierwsze miejsca na listach wyborczych... Szkoda, że tak wiele dziewczyn rezygnowało, bo - jak mówiły - szkoda im czasu na te podchody. Kobiety zawsze twierdzą, że mają większy wybór, jeśli chodzi o to, co można zrobić ze swoim życiem. W przeciwieństwie do mężczyzn, nie muszą być u władzy, która często kojarzy im się tylko z wypinaniem piersi po ordery, a nie z konkretną pracą.

Gdy wyszłam z internowania i wydawało mi się, że jestem spalona, zaczęłam układać z Andrzejem Grajewskim kwietny krzyż pod kościołem, bo widziałam takie w Warszawie, a u nas tego nie znano. Chwyciło - ludzie układali dalej sami. Kiedy z pracy w domu kultury mnie ostatecznie wyrzucono, zaczęłam pracować w bibliotece technicznej Oddziału Motoreduktorów i Reduktorów Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Obrabiarek i Urządzeń Specjalnych...

O matko!

No właśnie. Tylko tam, w małej technicznej bibliotece, mogłam dostać pracę. Zaczęłam wydawać gazetkę "Nowości Biblioteki", w której umieszczałam cytaty z legalnie zakupionych książek, m.in. z Konwencji Międzynarodowej Organizacji Pracy o wolnościach związkowych i prawach obywatelskich, fragmenty dotyczące zarządzania i organizacji pracy itd. Inżynierom się podobało, dyrektorowi nie. "Więc niech pan mi da na piśmie listę tego, co należy wykreślić" - mówię do dyrektora. Podaje. Następnego dnia gazetka ukazuje się z białymi plamami i adnotacją, że zostało ocenzurowane przez dyrektora pismem z dnia... I już nie było ciszy na zakładzie.

W książce "Konspira" Bogdan Borusewicz mówił o podziemiu, że to "męski zakon", bo mężczyźni podpisywali, decydowali, dawali twarz. Po ’89 "męski zakon" opanował politykę.

Wprowadźmy parytety, przynajmniej na 10-15 lat, a zniknie przestrzeń na "męski zakon".

GRAŻYNA STANISZEWSKA - z wykształcenia polonistka. Działaczka "Solidarności" od 1980 r., internowana w stanie wojennym, uczestniczka obrad Okrągłego Stołu. Posłanka z ramienia OKP, UD, UW w latach 1989-2001. Następnie przez trzy lata senator, a w latach 2004-09 europarlamentarzystka. Mieszka w Bielsku-Białej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Kobiety Solidarności (36/2010)