Mistrz Szczepan z Pilchowic

W prozie Twardocha znajdujemy kompleks dręczących spraw, który można przedstawić w formie pytań: kim jestem? co mnie stwarza? co zawdzięczam sobie? dlaczego imię własne nigdy nie jest własne?

08.07.2013

Czyta się kilka minut

Szczepan Twardoch / Fot. Tomasz Jodłowski / FORUM
Szczepan Twardoch / Fot. Tomasz Jodłowski / FORUM

Szczepan Twardoch uwiódł mnie całkiem niedawno, bo dopiero w roku 2010, kiedy ogłosił porywający „Wieczny Grunwald. Powieść zza końca czasów”. Trzeba było kolejnych dwóch lat, żeby świat się o wyśmienitym prozaiku z podgliwickich Pilchowic dowiedział – „Morfina” zachwyciła publiczność czytającą, a stało się to późną jesienią 2012 r. Obfitość komentarzy, jakie poświęcono „Morfinie”, zwalnia mnie z obowiązku rozprawiania na jej temat. Proponuję co innego – krótką opowieść o prozie Twardocha ogłoszonej przed tym sensacyjnym wystąpieniem.

Przedstawienie prozatorskich początków naszego autora nie jest sprawą prostą. Idzie o uszanowanie woli pisarza lub jej pogwałcenie. Ten bowiem odcina się od swoich wczesnych dzieł, wstydzi się, że się ukazały. Czy aby jednak nie przesadza?

***

Oczywiście pewne jakości są widoczne gołym okiem – nie najlepszy, dość jeszcze chropowaty język, sporo młodzieńczej, zadziornej ekspresyjności tu i ówdzie przechodzącej w egzaltację. Ale pomyłka chyba na czym innym polegała. Moim zdaniem młodziutki Twardoch zbyt wysoko zawiesił poprzeczkę, skłaniając się ku fantazjom historiozoficznym, biorąc się za filozofię dziejów czy ducha rewolucji. Wczepił w tę olimpijską, zarezerwowaną dla tytanów myśli i słowa (powiedzmy: dla Tomasza Manna) problematykę kwestie moralne z najwyższej półki (honor, charakter, przeznaczenie, wierność, antynomie czynu i słowa).

„Obłęd rotmistrza von Egern” (2005) składa się z czterech opowiadań. Rzecz otwiera „Obłęd” traktujący o przygodach tytułowego huzara, dowódcy straceńczego oddziału tłumiącego bliżej nieokreśloną rebelię na południowych krańcach nienazwanego imperium. Szybko orientujemy się – późniejszy „Sternberg” (2007) w pełni to potwierdzi – że przebywamy w świecie, w którym zamiast Wielkiej Rewolucji Francuskiej wybuchła Rewolucja Austriacka; chciałoby się dodać: mniej więcej w tym samym czasie, ale nie jest to do końca jasne, wszak mamy tu echa rewolty o przeszło pół wieku późniejszej (Wiosna Ludów). Jeśli do tego dodamy, że w kolejnym opowiadaniu („Otchłań”) rotmistrz zyskał zdolność przemieszczania się w czasie (był m.in. rzymskim legionistą, oficerem Waffen-SS, uczestnikiem powstania 1956 r. w Budapeszcie), sprawa się do reszty skomplikuje.

Szkopuł tkwi w tym, że streszczanie tych dwu połączonych ze sobą fabuł („Obłęd” i „Otchłań”) nie ma chyba większego sensu – od początku do końca mają one charakter umowny, pretekstowy, a i dyskursywna materia lepiej – klarownie i bez histerii – została wyłożona w „Sternbergu”, do którego przyjdzie za chwilę nawiązać.

W swojej pierwszej książce Twardoch ujawniał już kilka dyspozycji i skłonności, którym – w mniejszym lub większym natężeniu – pozostaje wierny do dziś: to konserwatywne zapatrywania, przywiązanie do rzeczywistości ufundowanej na rozmaitych – nie tylko społecznych – hierarchiach, wszechstronna krytyka porządku egalitarystycznego, lęk przed buntem mas i jego konsekwencjami.

Można chyba powiedzieć, że „Sternberg”, opublikowany kilka miesięcy po głośnym „Wieszaniu” Jarosława Marka Rymkiewicza, miał pecha – nie został włączony w debatę o niedokończonej, spapranej rewolucji (1989 r.). W powieści tej Twardoch wykazał, że nie tylko interesuje go ogólny, uniwersalny mechanizm władzy, sprzężenie rewolucji i kontrrewolucji, przenikanie się interesów politycznych, gra koterii, wyłanianie się frakcji, odwracanie sojuszów, a więc wszystko to, co składa się na „czystą politykę”, ale i lokalny wariant tych zmagań. Liczne aluzje do polskich sporów (o porozumienia Okrągłego Stołu, grubą kreskę, wyłanianie nowych elit, rolę tajnych służb ancien régime’u itd.) są tu aż nadto widoczne.

W warstwie fabularnej pierwsza powieść Twardocha zorganizowana została wokół perypetii braci bliźniaków, hrabiów Carla i Alexandra Sternbergów. Obaj pragną przywrócenia właśnie obalonej monarchii, ale mają inne temperamenty – ten pierwszy jest pragmatykiem, a kiedy trzeba, także cynikiem, ten drugi nie uznaje żadnych kompromisów. Alexander to osobliwa figura (nie do zniesienia!), której, jak się domyślam, młodziutki pisarz przekazał całą swą pryncypialność i bezkompromisowość „zrozpaczonego konserwatysty” (określenie Andrzeja Horubały).

***

Przed nami, wydana w tym samym roku co „Sternberg”, pierwsza powieść Twardocha o tematyce współczesnej, czyli „Epifania wikarego Trzaski”.

Choć obydwie te powieści pisane były bodaj równocześnie, ta ostatnia sprawia wrażenie, jakby była próbą zmodyfikowania dotychczasowej formuły prozatorskiej. Mam na uwadze lekki, acz widoczny ukłon w stronę pisarstwa rozrywkowego (innego niż fantastyka spod znaku historii alternatywnych) – w „Epifanii...” zawiązały się wątki sensacyjno-kryminalne, no i po raz pierwszy Twardoch odwołał się do nośnego, gorącego, w pełni rozwiniętego w kolejnej powieści, tematu lustracji w Kościele katolickim.

Jesteśmy w Drobczycach należących do diecezji gliwickiej. Na tę głęboką i straszną w gruncie rzeczy prowincję (bogobojny ludek śląski to trzódka raczej krnąbrna) został zesłany „rzutki, młody ksiądz z rozpoczętym doktoratem z filozofii, związany mocno z warszawskim środowiskiem akademickim”. Stał się ksiądz Jan ofiarą odwetu biskupa Ziarkiewicza, konfidenta na żołdzie SB. Ojciec i brat wikarego Trzaski to znani prawicowi działacze, zwolennicy lustracji; znają niechlubną przeszłość biskupa, a ten, nie mogąc w nich uderzyć, odgrywa się na naszym bohaterze. Napięcia na tych liniach należą jednak do wątku pobocznego. Węzłowym zaś zdarzeniem staje się tytułowa epifania, choć lepiej powiedzieć: teofania, bo przecież na strychu podgliwickiej plebani ukazali się Trzasce Jezus Chrystus wespół z archaniołem Michałem.

Także i tym razem nie ma potrzeby odsłaniać ciągu dalszego fabuły, choć czekają nas jeszcze takie atrakcje, jak rozmowa z Lucyferem, wysadzenie plebani w powietrze czy intensywne śledztwo dziennikarki Małgosi. Za dużo grzybów pływa w tym barszczu – pisarz poczyna sobie publicystycznie i satyrycznie, operuje grozą i sensacją, ironizuje i chce wzruszać, a do tego pragnie się pokłonić swojej krainie; może i nie chwali ludu śląskiego (wspomniałem już o tym), ale pozwala mu przemówić jego głosem (wypowiedzi postaci zapisane w gwarze śląskiej). Wplata także kilka typowych – jak powinni o nich myśleć czytelnicy spoza Górnego Śląska – śląskich życiorysów (np. losy gosposi na plebani, Aldony), co należy uznać za wstawki propedeutyczne; idzie, rzecz jasna, o propedeutykę śląskoznawstwa.

„Epifania wikarego Trzaski” – jak żaden inny wczesny utwór Twardocha – najpełniej i zarazem najdramatyczniej wskazuje na rozterki początkującego prozaika, utalentowanego i biegłego w pisarskim rzemiośle młodzieńca, który szuka swojej drogi. Podówczas niedogodność polegała być może na tym, iż Twardoch dysponował nadmiarem pomysłów (niewielka, 160-stronicowa „Epifania...” przynosi ze dwa tuziny fajerwerkowych konceptów). Kto wie, być może uświadomił sobie, że doświadcza czegoś na kształt hipertrofii pomysłowości; być może z tego trafnego przecie rozpoznania wzięła się kolejna jego powieść – „Przemienienie” (2008).

Najbliżej „Przemienieniu” do prozy popularnej spod szyldów political fiction i crime thriller, choć oczywiście o „czystości” konwencji nie może być mowy (minie ładnych kilka lat, zanim Twardoch zacznie szanować tego typu rygory). Wprawdzie nie była to pierwsza powieść zainspirowana książką ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego „Księża wobec bezpieki na przykładzie archidiecezji krakowskiej” (2007), ale na pewno mieliśmy do czynienia z projektem najbardziej radykalnym w sensie politycznym, napisanym z największą antykomunistyczną/dekomunizacyjną i lustracyjną pasją.

Głównym bohaterem „Przemienienia” jest porucznik Antek Szarzyński, wychowanek pilchowickiego domu dziecka, od 1985 r. oficer Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Katowicach (Wydział IV w pionie Służby Bezpieczeństwa, a więc komórka wyspecjalizowana w inwigilacji i dezintegracji Kościoła katolickiego). Mimo że do zagadkowego samobójstwa księdza, znanego redaktora jednego z katolickich czasopism, doszło poza Śląskiem oraz całkiem współcześnie, bez mała cała intryga powieściowa została osadzona w śląskiej przestrzeni (czas akcji, pomijając liczne retrospekcje, zasadniczo obejmuje drugą połowę lat osiemdziesiątych).

Ani myślę opowiadać o meandrach czy to aktualnego śledztwa (budzące wątpliwości samobójstwo księdza), czy zawiłościach gier operacyjnych prowadzonych ongiś przez esbeków. Na wydobycie zasługuje co innego – nade wszystko radykalizacja obiegowych tez, którymi operowała i nadal operuje prawicowa publicystyka. Tu musi się pojawić magiczne i zarazem przerażające słowo: układ – wszechobecny, wszechmocny, przenikający każdy zakamarek rzeczywistości. Mamy więc ni to instytucję, ni to tajne sprzysiężenie zwane Strukturą (esbeckie narzędzie kontroli nad przemianami zainicjowanymi w roku 1989), czytamy o grupie operacyjnej „Sułtan” (siatka głęboko zakonspirowanych, zwerbowanych jeszcze w seminarium księży na usługach SB), stykamy się z innymi powieściowymi wynalazkami tego typu, a wszystkie one mają nas przekonać, iż nad aktualnym światem władzę sprawuje mroczny i potężny Układ (słowo zdecydowanie zasługuje na wielką literę).

To, co czarne, jest jeszcze czarniejsze – to nadrzędna reguła leżąca u podstaw tej kreacji. Słowem, ponownie odzywa się w tej powieści młodzieńczy radykalizm, zupełnie tak, jakby pisarz, posługując się fikcją literacką, chciał przelicytować najbardziej nieprzejednanych tropicieli dokuczających nam rzekomo do dziś esbeckich spisków, dzielnych szeryfów wypowiadających się na ten sam temat w tekstach dyskursywnych (Andrzeja Zybertowicza na przykład).

Zdaję sobie sprawę, że nadużywam słowa: radykalizm. Nie znajduję lepszego – rok 2008 to czas jakiegoś dziwnego wzmożenia; nigdy wcześniej ani nigdy później (przyglądam się tu wypadkom z lat 2005–2012) pilchowicki prozaik nie posługiwał się tak namiętnym, jeśli idzie o pasję antykomunistyczną, obrazowaniem, nie tryskał tak obficie jadem. W mojej ocenie, szczytem tej pasji jest opowiadanie „Bodhisattwa” otwierające zbiór „Prawem wilka” (2008) – krwawa fantazja o ostatnim z żołnierzy wyklętych.

Co tu kryć – działający w rejonie Lasów Włodawskich wachmistrz Rzeszotarski tak efektownie (chciałoby się powiedzieć: tak pięknie!) zabija „ubojców” (tzn. żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Publicznego) oraz współpracujących z władzą ludową wieśniaków, że ręce każdego szczerego antykomunisty same składają się do oklasków. Mamy rok 1953 i nasz niezłomny killer zwany „odinoczką” (samotny partyzant) jest wyczerpany bezustannym mordowaniem. Wzmocnić go może tylko magia. Spotyka tedy zaszytą gdzieś na bagnach wiedźmę, jej czary i stosowne zioła czynią wachmistrza nieśmiertelnym, a precyzyjniej mówiąc, przekształcają go w tytułowy byt. Jak na bodhisattwę przystało, bohater opowiadania zyskał szereg niezwykłych atrybutów, w tym dar rozmowy ze zwierzętami, stał się uosobieniem łagodności i altruizmu, lecz – co ciekawe – pisarz wyraźnie zmodyfikował buddyjską opowieść. Wprowadził wyjątek – żadnej litości dla komuchów!

***

Docieramy wreszcie do pierwszej powieści, z której majster z podgliwickich Pilchowic jest zadowolony i którą chciałby widzieć jako pozycję otwierającą kolekcję jego dzieł. Satysfakcja z dobrze wykonanej roboty nie dziwi – „Zimne wybrzeża” (2009) to zgrabnie skrojona powieść sensacyjna, z wmontowanymi weń wątkami szpiegowskimi i kryminalnymi.

Fabuła jest prosta. Na Spitsbergen – mamy rok 1957 – przybywa Johann Schmidt vel John Smith, podający się za socjologa z Londynu, który ma rzekomo badać zachowania górników pracujących w Arktyce. Smith jest szpiegiem zatrudnionym przez Firmę z siedzibą w Zurychu, komórkę wyspecjalizowaną w szpiegostwie przemysłowym. Żadne z dwu podanych nazwisk nie jest oczywiście prawdziwe, a sprawa tożsamości bohatera układa się w osobny wątek powieściowy. W tym samym czasie, w innym rejonie norweskiej wyspy znaleziono zwłoki jednego z polskich polarników z właśnie zorganizowanej stacji badawczej Hornsund. Gubernator Spitsbergenu powierza Smithowi misję – ponieważ przybysz mówi po polsku, poproszony został o wybadanie okoliczności, w jakich doszło do wypadku (polarnik został zagryziony przez niedźwiedzia). W ciągu kilku dni obecności w stacji Hornsund bohaterowi udaje się rozwiązać zagadkę.

Czytając przed blisko czterema laty „Zimne wybrzeża”, nie mogliśmy, rzecz jasna, wiedzieć, że w kreacji głównego bohatera pisarz zawarł prefigurację Kostka Willemanna z „Morfiny” (2012), wszak ów Smith (naprawdę Jan Kowolik) urodził się w 1929 r. w Katowicach z ojca Polaka i matki Niemki, i całe życie tkwił w rozdarciu. Zalążkowo i przy użyciu dość prostych środków zawiązuje się tutaj koronny temat Twardochowej prozy. Tym tematem są oczywiście dylematy tożsamościowe, kompleks dręczących spraw, który można przedstawić w formie pytań: kim jestem? co mnie stwarza? co zawdzięczam sobie? dlaczego imię własne nigdy nie jest własne?

W kolejnej powieści pilchowicki pisarz po swojemu przemyślał odwieczny antagonizm polsko-niemiecki, wyłożył istotę fatalizmu dziejowego – poprzez metaforę Wiecznego Grunwaldu (z niemieckiego punktu widzenia: Ewige Tannenberg). Metafora ta opisuje starcie żywiołu polskiego z niemieckim poza polityką i moralnością, bo też ów antagonizm ma charakter czysto metafizyczny. To zderzenie dwu godnych siebie, bliźniaczo podobnych sił, pokrewnych charakterów i mitologii narodowych (nikt tu nie jest gorszy ani lepszy). A dlaczego Grunwald? Ponieważ to właśnie na polach grunwaldzkich po raz pierwszy – przekonuje Twardoch – ujawniła się okrutna zasada: Polaków i Niemców połączyła krew i przemoc, i to w uścisku bez mała miłosnym. Poza wojną, wzajemnym wyrzynaniem się, nie ma nic. Tak było i będzie, nawet – by nawiązać do podtytułu – po końcu czasów. Od razu zaznaczę, że owa metafora może być zarazem konstatacją (tak było i będzie), jak i negacją – poprzez jej zradykalizowanie. W tym ostatnim rozumieniu byłoby to coś na kształt ćwiczenia z wyobraźni: co by się stało, gdybyśmy do reszty uwierzyli, że ustanowione w XIX w. przeświadczenie („nie będzie nigdy Niemiec Polakowi bratem”) jest nieusuwalne? A więc aktualne także „za końcem czasów”? Słowem, pisarz pyta, jak walczyłyby, jakiej broni i taktyki używały „wcielone” stereotypy narodowe; „wcielone” (ucieleśnione), a więc nie tylko antropomorfizowane, ale i postantropomorfizowane, jeśli w ogóle takie pojęcie można ogarnąć rozumem.

Obrazoburcze, mroczne myśli o klinczu polsko-niemieckim zostały tu zgrabnie połączone z awanturniczą fabułą. Narratorem „Wiecznego Grunwaldu” jest Paszko, dziecko poczęte w wyniku gwałtu króla Kazimierza Wielkiego na mieszczce rodem z Norymbergi. Zhańbiona dziewczyna, wyklęta przez ojca, została krakowską prostytutką, a dzieje jej syna – na razie przebywamy w świecie aktualnym – to pasmo tyleż łotrzykowskich, co rycerskich „przygód”. Nie będę ich tu relacjonował, ograniczę się do uwagi, że niezwykle ważną postacią w biografii Paszki jest tajemniczy Żmudzin o rysach diabolicznych, Wszesław, podający się też za rycerza von Königsegg. W istocie jest on machlerzem (alfonsem) zawiadującym podwawelskim domem zbytnim (burdelem), w którym dzieciństwo spędził Paszko. To z jego poduszczenia wzięły się kolejne zbrodnie, jakich dokonał bohater powieści (po raz pierwszy zabił jako dziesięciolatek).

Opowieść Paszki zaczyna się w chwili, kiedy ten ginie pod Grunwaldem jako rycerz zakonny. Wstąpił do komturii krzyżackiej, podając się za niemieckiego szlachcica, wiedziony pragnieniem śmierci. Ku jego utrapieniu, nie został jednak „zabity na śmierć”, czego jako bękart i mieszaniec (ni Polak, ni Niemiec, ni wysokiego, ni niskiego stanu), a nade wszystko wielokrotny morderca modlący się do pogańskich bogów ciemności szczerze pragnął. Nie został jednak wysłuchany – nie pogrążył się w nicości, zyskał świadomość ogarniającą przeszłość i przyszłość, niezwykle zresztą odległą (mowa o czasach, kiedy istnieć będzie post-człowiek, zwany w powieści aantropem). Tu – zauważmy – pisarz przekroczył własne miary: jego wcześniejsze figury również transmigrowały i reinkarnowały, ale w skromniejszych ramach; powiedzmy: dwa tysiące lat w jedną bądź drugą stronę (przypadek von Egerna z opowiadania „Otchłań”).

Równo rok po ogłoszeniu świetnej i jakoś tam dostrzeżonej (nominacje do Nagrody Zajdla i Nagrody Mackiewicza) „Powieści zza końca czasów” dostaliśmy zbiór sześciu opowiadań „Tak jest dobrze” (2011). Utwory zebrane w tej książce można by nazwać współczesną prozą psychologiczno-obyczajową. Motywów fantastycznych mamy tu niewiele; są obecne jako dodatkowe smaczki zaledwie w dwóch opowiadaniach.

Nadrzędnym tematem jest tu życiowa porażka, egzystencjalna katastrofa, która przydarza się pospolitym bohaterom. Tom otwiera opowiadanie „Gerd”, opowieść o Ślązaku, w młodości snajperze walczącym w ochotniczej dywizji SS „Nordland”. Po wielu latach spędzonych w sowieckiej niewoli Gerd Piontek wraca do Katowic jako człowiek do cna wydrążony; niemal co noc nawiedzają go upiory, „czarni bogowie, z którymi rozmawia”. Ten żywy trup, który na froncie robił rzeczy straszne, popełnił jeszcze jedną „zbrodnię” – spłodził syna. A ponieważ był człowiekiem, w którym umarły jakiekolwiek uczucia, uczynił swego potomka emocjonalnym kaleką. Piotr, syn Gerda, doświadcza piekła impotencji – to osobliwa, metafizyczna zemsta za haniebne czyny ojca, szczególnie za jeden z nich. Piontek zastrzelił bowiem swoją rosyjską kochankę – powodowany litością, ulegając jej błaganiom. Ta nie tylko była największą miłością jego życia („potem nie kochał już nigdy żadnej kobiety”), ale życie mu w sensie ścisłym uratowała. Jako pielęgniarka w niemieckim lazarecie najpewniej zostałaby skazana za „kolaborację”, poprosiła więc Gerda o śmierć, gdy na horyzoncie pojawili się pierwsi sowieccy żołnierze. Mniejsza zresztą o fabułę – uwagę przykuwa, świetnie językowo zorganizowana, gorączka myśli, która nieustannie dręczy bohatera, jego „rozmowy” z demonami.

I jeszcze ciekawostka: bohaterowie opowiadań z tomu „Tak jest dobrze” – ci osadzeni w naszym tu i teraz – bardzo wcześnie wchodzą w smugę cienia. Aż w trzech opowiadaniach składających się na ten zbiór pojawia się porażająca myśl, że po dobrnięciu do trzydziestego roku życia pora umierać, bo wszystko, co dobre, już za nami. W literaturze – co potwierdza przypadek Mistrza Szczepana z Pilchowic – na szczęście jest odwrotnie: pisarska gwiazda rozbłysła po przekroczeniu trzydziestki.


SZCZEPAN TWARDOCH to pochodzący z Górnego Śląska prozaik. Przebył długą drogę od opowiadań z gatunku fantastyki do powieści „Morfina”, za którą w 2012 r. otrzymał Paszport Polityki.


DARIUSZ NOWACKI jest krytykiem literackim, pracownikiem Instytutu Nauk o Literaturze Polskiej UŚ, redaktorem kwartalnika kulturalnego „Opcje”. Zajmuje się przede wszystkim polską prozą współczesną. Laureat Nagrody im. Ludwika Frydego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2013

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad (02/2013)