Milusińscy

Grają pierwszoplanowe role w reklamach, znajdują się w centrum politycznych awantur, są bohaterami modnego wielkomiejskiego życia. Dzieci stały się najważniejsze. Ale czy prawdziwie ważne?

17.12.2012

Czyta się kilka minut

 /
/

Dość szybko i dla wielu z nas niepostrzeżenie zaszedł w Polsce przewrót pokoleniowy. Kult rodziców został zastąpiony kultem dzieci. Najwyraźniej w dużych miastach. Anachroniczna wydaje się dziś scena, w której syn na widok ojca poważnieje, prostuje się i mówi „dzień dobry” albo całuje matkę w rękę. Trudne do wyobrażenia, że córka zwraca się do mamy w trzeciej osobie albo nie śmie się sprzeciwić – nie ze strachu, a z szacunku. Dzisiejsze ilustracje relacji dorosłych i dzieci to częściej obrazy bliskości i bezpośredniości, partnerstwa, kumpelstwa. Już nie ojciec, a tata wiozący syna w wygodnym rowerowym siodełku i kolorowym kasku. Albo mama, siedząca w kawiarni wśród innych mam. Przy szklance z cafe latte, obserwując, jak starannie ubrana córeczka bawi się z innymi na macie edukacyjnej.

Zestawienie tych scen, wydawałoby się: odległych i zbyt przerysowanych, wydarza się właśnie teraz. W tej samej codzienności poruszają się ludzie wielu pokoleń: ci, dla których rodzic był kolosem, oraz ci, dla których dziecko jest postacią, wokół której wiruje rodzinny mikrokosmos. Pomiędzy doświadczeniem pierwszych i drugich doszło do głębokiego przewartościowania. Żyjące wciąż dzieci z pokolenia przedwojennego, a także te urodzone tuż po wojnie i później, w PRL, w nielicznych tylko przypadkach koncentrowały na sobie uwagę i wysiłki dorosłych w stopniu, jaki jest coraz powszechniejszym doświadczeniem dzieci dorastających teraz. Niewątpliwie pozytywną rolę gra tu rosnąca wiedza dotycząca psychologii dziecięcej, najpierw docierająca do nas z zagranicy, a teraz coraz silniej rozwijana w kraju. Już samo pojęcie „potrzeb dziecka” jest odmieniane przez wszystkie przypadki: w mediach, programach edukacyjnych, poradnikach, serialach. Powiedzenie „dzieci i ryby głosu nie mają” do niedawna popularne, dziś uchodzi za przejaw zacofania.

To zmiana kluczowa, związana z emocjonalną świadomością rodziców młodej generacji – indywidualistów, którzy dorastali w wolnej Polsce, realizując swoje marzenia i cele, czasem w całkowitym niezrozumieniu ze strony rodziców. Ich dzisiejszy stosunek do własnych dzieci jest jednym z długofalowych efektów transformacji.

PĘKNIĘTY ŚWIAT

Błyskawiczne przemeblowanie, jakiego Polska doświadczyła po 1989 r., odbywało się także w naszych domach. Gwałtowana zmiana reguł gry i relacji, dewaluacja kompetencji i głód nowych umiejętności powodowały, że w wielu rodzinach hierarchia ulegała zburzeniu albo stawała na głowie. Dorośli znajdowali się pod ogromną presją – mieli pożegnać dawne role, wskoczyć w nowe kostiumy, adaptować się przy użyciu nieznanych narzędzi i pojęć. Dla wielu z nich zadanie i tempo były za duże. Tylko wąska grupa, która wcześniej miała kosmopolityczne czy biznesowe doświadczenia, radziła sobie dobrze z transformacyjnym skokiem.

Tymczasem dzieci, nastolatki, dwudziestolatki reagowały na zmianę inaczej, rzucając się w świat nowości bez zahamowań i kompleksów. Poruszały się instynktownie albo zdobywały nowe zdolności. Zaczynały pisać świat na nowo. A w nim dwa słowa, „ja” i „sukces”, nabrały zupełnie nowej, elektryzującej mocy. Konkurencja zastąpiła miejsce słabości.

W tych okolicznościach autorytet rodziców kruszył się, ich potężne postaci – kurczyły. Dorośli, którzy nie mogli być przewodnikami po międzynarodowej i wolnorynkowej nowoczesności, tracili pozycję szanowanej starszyzny. Dla ich bezradności czy obaw dzieci nie miały ani wyrozumiałości, ani czasu. Samodzielnie uczyły się pływać na pełnym morzu. W cenie były pomysły, odwaga, ryzyko, spryt. Rodzice, jako adwokaci przyzwoitości, uczciwości, dotrzymywania słowa i stopniowego kształtowania życia, byli jak kustosze kufra pełnego reliktów. Ich dzieci jeszcze przed trzydziestką robiły kariery i zwiedzały świat, podczas gdy oni przepracowali 30 lat w jednej instytucji i bywali głównie na Mazurach.

Doszło do wzajemnego rozstania: dzieci nie oglądały się na „zacofanych” rodziców i pędziły układać życie według własnych marzeń i ambicji. A dorośli puszczali je wolno, mając poczucie, że niewiele mogą im dać. Stali na progach domów i machali na pożegnanie, mówiąc: „Idźcie, to już wasz świat. My nie jesteśmy jego częścią”. Pęknięcie było faktyczne. Dzieci wolnej Polski tworzyły ład wartości będący mutacją tego, co wyniosły z domów, ale i tego, czego nauczyły się w praktyce: globalnej, komercyjnej, anonimowej. I choć osiągnęły cel, bo są dziś obywatelami świata, poza dumnie uniesionymi głowami noszą też gorzkie wspomnienia. Bo to wszystko trzeba było osiągnąć samemu i nie było kiedy wypłakać się mamie w rękaw, że ciężko, że stres i strach, a całe to życie na kredyt. Niewątpliwie jakiś ładunek smutku noszą i rodzice – że dzieci pognały w nowoczesność i rzadko zaglądają do domu. Wolą jeść byle co, byle gdzie, a zamiast oszczędności i ślubów mają jakieś związki na gębę i karty w trzech bankach.

MALI SPRZEDAWCY

Tego bolesnego rozstania dorosłe już dzieci transformacji nie chcą powtórzyć. To jeden z powodów, dla których budują rodziny według innego modelu. Zapamiętali samotność wielkich przeżyć, więc zależy im na bliskości – chcą znać swoje dzieci, ich myśli i pragnienia. Chcą towarzyszyć i prowadzić przez świat, który z takim wysiłkiem budowali. Chcą komuś tę budowlę przekazać, zapleść przerwaną 20 lat temu nić ciągłości. I wreszcie – dać dzieciom to, o co zabiegali: komfort, czas na przyjemności bez drżenia, czy wyśniona przyszłość się wydarzy.

A jednak będąc beneficjentami konsumpcyjnego ładu i rzeczywistości, która najwyżej ceni indywidualność i wolność, włączają swoje dzieci w system nowych znaczeń i procedur. Dlatego na nowo – mimo wielu mylących pozorów – warto pytać, czy dobro dziecka jest faktycznie najistotniejsze. Łatwo uwierzyć, że sytuacja dzieci znacznie się poprawiła, ponieważ znalazły się w centrum uwagi. Dużo się o nich mówi, wiele ich dobrem uzasadnia, ich wpływ na rzeczywistość wydaje się rosnąć. Jednak wprost proporcjonalnie do poziomu szumu wokół dzieci rośnie skala ich instrumentalnego traktowania. Dzieci są coraz częściej bohaterami reklam – „nośnikami” produktów i „kluczami” do portfeli dorosłych. Na ekranie brudzą skarpety, kaszlą i gorączkują albo rozsiadają się wygodnie w foteliku po to, by uzasadnić decyzję o zakupie proszku do prania, kompleksu witaminowego albo rodzinnego samochodu. Nie tylko stają się pretekstem do transakcji, są wręcz wpychane w rolę handlowców – zachwalają dorosłym produkty, z których same nie korzystają, wypowiadają kwestie rezolutnych doradców, objaśniających świat nienadążającym za nowościami rodzicom.

Twórcy reklam mają instynkt – dostrzegają te grupy społeczne, których finansowy potencjał nie został wystarczająco wyeksponowany i które są przez opinię publiczną marginalizowane. I tak jak robią ukłon wobec zaawansowanych wiekiem amatorów ubezpieczeń przedśmiertnych, tak kierują reflektory na dzieci, które podczas rodzinnych wizyt w hipermarkecie są najgłośniejszymi wyrazicielami konsumpcyjnej i kompulsywnej chęci: „Mamo, kup mi! Tato, ja chcę!”. Sprzedawcy wiedzą, że dorośli często ulegają presji dziecięcych żądań, więc uderzają w czułe miejsce.

Ale stawianiu dzieci na pierwszym planie reklam towarzyszy także odwrócenie ról: dziecko wie lepiej, a więc dziecko jest dorosłe. To echo przekonania, że w zmieniającym się świecie tylko dzieci są zdolne do wchłaniania nowości, pojmowania ich w lot, pozbawionej wysiłku adaptacji. Współczesnym dorosłym towarzyszy zachwyt na widok dziecka intuicyjnie obsługującego tablet albo telefon. W parze z zachwytem idzie przekonanie, że świetnie radzą sobie w relacji ze światem. To jakby stawiać znak równości miedzy zdolnością używania komputera a umiejętnością twórczego myślenia, kochania albo rozumienia złożonych procesów. A przecież dzieje się dokładnie odwrotnie: świat jest pełen zabawek, których obsługa pochłania nas tak dalece, że brakuje czasu na treść i przeżywanie. Dzieci jako reklamowi nosiciele bakcyla „chcę więcej” są nieświadomymi wyrazicielami naszej chciwości, rozkwitającej pod patronatem producentów i sprzedawców. Są pionkami w grze dorosłych, którzy nie potrafią się opanować w pożądaniu kolejnych gadżetów, symboli statusu. Dziecko stało się właśnie jednym z nich.

SCENARIUSZE SZCZĘŚCIA

Pragnienie posiadania dzieci nie jest dziś ani oczywiste, ani zapisane w sferze biologii. Decyzja o dawaniu życia czeka w długiej kolejce innych: osiągania satysfakcji z życia zawodowego, zdobycia odpowiedniej sytuacji majątkowej czy spełnienia potrzeb o egzotycznych podróżach. Dzieci coraz częściej pojawiają się na świecie w wyniku racjonalnych decyzji dorosłych, jako część ich planu na szczęście. I od momentu zajścia w ciążę, pierwszego dowodu ich istnienia, są skrupulatnie „obsługiwane” przez wielorakie przemysły. Farmaceutyczny, spożywczy, medyczny – wchodzą do gry jako pierwsze. Dziecko „staje się” człowiekiem wcześniej niż kiedykolwiek. Jego obecność przejawia się w nagrywanym na pamiątkę biciu serca niesionym przez wody płodowe albo trójwymiarowym wydruku twarzy zapisanym przez USG. Poród również przypomina element procesu, który ma z góry przewidziany ciąg dalszy. Komplikacji czy nieszczęścia nie zawiera się w planach. Czekają umeblowane pokoje i komody pełne ubrań. W łóżeczku siedzi pierwszy przyjaciel dobrych snów – pluszowy miś. Dziecko ma zamieszkać rozpisaną dla niego przyszłość. Przygotowaną z czułością i świadomością, ale i precyzją, która każe zadać pytanie o to, w jakim stopniu jest elementem dopełniającym gotowy scenariusz? A w jakim stopniu w tej fabule znajdzie się przestrzeń dla wszystkiego, co się ma dopiero okazać? Czy dzisiejsi młodzi rodzice, który dużą część życia poświęcili na realizację konkretnych wyobrażeń sukcesu, statusu i komfortu, potrafią nie projektować szczęścia swoim dzieciom?

ŻYWY EMBLEMAT

W mieszkaniu na jedenastym piętrze apartamentowca, z którego rozciąga się widok na rozświetlone centrum Warszawy, spotykają się trzy sąsiadki około trzydziestki. Wszystkie mają dzieci, najstarsze jest czteroletnie. Dwie zaplanowały już, do jakich szkół poślą swoje pociechy. Będą je dowozić przez pół miasta do klasy amerykańskiej, dwujęzycznej. Pytają trzecią: – A ty? Gdzie zapiszesz syna? Pada odpowiedź szalenie niemodna: – Tu, pod domem są dwie szkoły. Jedna ma basen, druga – kort tenisowy. Spytam, którą woli i tam się zapiszemy.

Dzieci w wielkim mieście stają się emanacją statusu swych rodziców. Gdy już zainwestowali w miękkie sofy, samochody z napędem na cztery koła i płaskoekranowe telewizory, łożą w zajęcia na basenie, rytmikę, języki i wszelkie kursy jak najwcześniej rozwijające możliwości. Chodzi podobno o poszerzanie szans. A może o szaleństwo niepohamowanych ambicji, na które psychologowie odpowiadają błagalnie, że dzieciom nic tak nie służy jak chwile nudy, rozwijające wyobraźnię, samodzielność, zdolności twórcze czy dające czas na zawiązywanie relacji?

Dzieci także w sensie bardziej dosłownym służą do okazywania spełnionego snu o powodzeniu. Noszą na sobie modne ubrania. Dowodzą strojem, że ich rodzice, choć już nie spędzają weekendów w najważniejszych klubach, nie widzieli jeszcze nowego Warlikowskiego, a o płycie Peszek tylko czytali, pozostają au courant. To ważne, ponieważ pojawienie się dziecka oznacza dla tych samodzielnych i kosmopolitycznych ludzi niełatwe przestawienie. Dokonuje się zmiana priorytetów, rytmu dnia, pożegnanie z przyjemnościami. Na rok czy dwa trzeba odłożyć wylot do Indonezji, na razie muszą wystarczyć Bałtyk i kino domowe. Bolesność tej zmiany łatwo wykpić, jeśli się nie rozumie, że życie w zgodzie z własnymi potrzebami miało swoją cenę. Było, między innymi, zrealizowaniem snów w imieniu poprzednich pokoleń. Rozstanie się ze „wszystko mogę” jest realnym kompromisem – zawieranym świadomie, przez ludzi około trzydziestki, a więc nie bezbolesnym.

Kobiety, które decydują się rodzić dzieci, uciekają od schematu „matki Polki”, natomiast mężczyźni nie chcą być tymi odległymi pomnikami, które widzieli we własnych ojcach. Mamy chcą dobrze wyglądać, nie wypaść z obiegu i trzymać emancypacyjny fason, macierzyństwo zaś realizować z daleka od wizerunku zmęczonej kobiety taszczącej siatki i pchającej wózek. To macierzyństwo nowego typu: emanujące luzem, multitaskingiem, podkreślające odrębność matki. Będące nie końcem, a nowym etapem osobistego rozwoju. Nowoczesne tacierzyństwo polega natomiast na obecności – byciu z dzieckiem, okazywaniu uczuć, aktywnym spędzaniu czasu. Rozwijaniu, ale też publicznym prezentowaniu relacji z dzieckiem. Ono też nie jest pożegnaniem z ciekawym życiem, tylko jego kolejnym przejawem.

FAŁSZYWA TROSKA

Nowoczesne rodzicielstwo wymaga aktywności towarzyskiej, socjalizowania się co najmniej poprzez Facebooka i zamieszczane tam zdjęcia dzieci, a najlepiej także w realu. Trudno wskazać liczący się warszawski lokal, do którego na sobotnie i niedzielne obiady nie przychodzą młode rodziny. Infrastruktura czeka: kąciki zabaw, kredki, krzesełka ze stolikami do wygodnego karmienia oraz kelnerki uśmiechające się do dzieci rozrzucających jedzenie. Single i pary niedecydujące się na dzieci obserwują te sceny poirytowani, bo ich komfort musi ustępować miejsca ikonie „świętej rodziny”, odbierającej spokój, poruszającej się z poczuciem pierwszeństwa i wyższości. Składają laptopy, książki i gazety – wychodzą gdzieś, gdzie nie będzie półtorarocznych hipsterów. Rozdźwięk między młodymi rodzicami a nie-rodzicami pokolenia wolności różnie realizowanej jest wyraźny. Bywa, że prowadzi do towarzyskich podziałów – bo zainteresowania i cele są już odmienne i wspólna przeszłość tego nie odczaruje. Jedni i drudzy patrzą na siebie, kalkulując straty: pierwsi nie zobaczą Mariny Abramović w Nowym Jorku, drudzy nie poczują wtulającego się w nie dziecka. Nikt nie wie na pewno, czy dobrze wybrał.

Młodzi rodzice i ich rówieśnicy, którzy nie chcą mieć dzieci, są równie fatalnie traktowani przez polityków, którzy ustawiają ich po przeciwnych stronach barykady, proponując np., by bezdzietni płacili dodatkowe podatki, co uderza w najbardziej intymny obszar wolności decydowania o kształcie swojego życia. Młodych rodziców zaś windują do rangi bohaterów narodowych, ratujących Rzeczpospolitą przed załamaniem się systemu ubezpieczeń społecznych, choć jednocześnie nie zapewniają żadnych systemowych rozwiązań autentycznie wspierających dzietność. Wołają: „Rodźcie, ale na własny rachunek”. Cynicznie używają postaci dziecięcych w awanturach, bo trudno poważnymi debatami nazwać fałszywe spory toczące się wokół ustawy antyaborcyjnej, finansowania in vitro, pedofilii, edukacji seksualnej w szkołach czy sześciolatków w pierwszej klasie. To tematy zastępcze, wywoływane zwykle po to, by zająć opinię publiczną – płoną dużym, ale krótkotrwałym ogniem, pozorując troskę o tych, którzy najbardziej potrzebują opieki.

Dzieci regularnie ustawiane są na linii sporu między prawicowo-konserwatywną a lewicowo-postępową częścią społeczeństwa. Stawką nigdy nie jest ich dobro, do rzeczowej rozmowy nigdy nie dochodzi. Decyzje zapadają poza społecznymi konsultacjami. Wrzeszczymy, przerzucając się roszczeniami nad głowami małych ludzi, samą kłótnią wyrządzając szkody.

Używamy dzieci, by uzasadniać swoją przeszłość i przyszłość. Wymyślone dla nich szczęście ma nadać sens naszemu dotychczasowemu wysiłkowi – długiej drabinie, po której wspinaliśmy się do upragnionego Zachodu. Dla nich też, rzekomo, Polska jest w budowie. Dla nich ten nowy wspaniały świat ściśle regulowany konsumpcyjnymi schematami, rządzony wskaźnikami dobrobytu, skupiony na tworzeniu efektownych pozorów. I rzeczywistość wolności rozumianej głównie jako prawo do bogacenia się i polepszania standardów życia. Dla nich społeczeństwo atomów, które tracą zdolność współistnienia, a kontakt nawiązują poprzez transakcje wzajemnych korzyści lub konflikty nieutulonych krzywd.

Ze stawiania dzieci w pępku świata – w mediach czy sporach – nie wynika nic, poza unikaniem poważnej rozmowy o przyszłości. Jednym z najbardziej nieobecnych w Polsce tematów jest to, jak wyobrażamy sobie dalej nasze życie i co miałoby być sensem dla naszych dzieci, także w wymiarze pokoleniowym i narodowym. Czy poza konsumowaniem owoców demokratycznego sukcesu i skoku cywilizacyjnego zaoferujemy im jakiś głębszy wymiar wolności?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicystka, reportażystka i pisarka. Za debiut książkowy „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011) otrzymała w 2012 r. nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Jej książka była też nominowana do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Angelus oraz… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 52-53/2012