Milczeć jest trudniej

Indie nie istnieją. To wytwór chorej wyobraźni tych, którzy ich obsesyjnie pragną. A mówi to wszystko ona, Arundhati Roy. Najbardziej znana współczesna pisarka indyjska, która samą siebie nazywa indyjską patriotką.

12.11.2018

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

Sfatygowane głośniki charczały z oddali jazzem, a przy stoliku obok pięciu anglojęzycznych turystów uzgadniało głośno przebieg ostatniej nocy, który – sądząc po detalach – w pewnym momencie wymknął im się spod kontroli. Właściwie to bardziej więc nasłuchiwałem, niż słuchałem Arundhati Roy, albowiem jej muślinowy, niemal dziecinny głos chwilami całkowicie ginął w gastronomicznym unisono. Jeśli w ogóle istnieje stereotypowe wyobrażenie tego, jak powinien zwracać się do słuchaczy literacki demiurg, to głos autorki „Boga rzeczy małych”, pierwszej indyjskiej powieści nagrodzonej prestiżową Booker Award, i subtelna, nieśmiała intonacja przeczą takiemu stereotypowi.

Arundhati Roy trudno byłoby zaliczyć do grona pisarzy lubiących opowiadać o sobie i swej twórczości, a już na pewno nie do tych, którzy uwielbiają słuchać samych siebie. Inna sprawa, że zagraniczni publicyści i recenzenci utrudniają jej samoakceptację, próbując narzucić piszącej po angielsku autorce rolę ambasadora kanonu kultury zachodniej pośrodku ­chaosu współczesnych Indii. Jednego byłem więc pewny już po kilku minutach spotkania: jeśli chcesz zirytować Arundhati Roy, wypowiedz przy niej choćby raz słowo „zachodni”.

– Nie byłam wcześniej w tej części Europy – zaczęła rozmowę sadowiąc się na krześle – i w sumie niewiele o was wiem, poza tym, że przez dekady byliście politycznie i kulturowo odcięci od Europy Zachodniej.

– Może nie wiesz, ale dla mnie to akurat zaleta – dodała ostrzegawczo.

Rewolucja pozorantów

Niechęć Roy do utożsamiania jej z kulturą tzw. Zachodu po części może wynikać również z problemów, z jakimi pisarka styka się na co dzień w ojczyźnie rządzonej od czterech lat coraz twardszą ręką premiera Narendry Modiego. Jego Indyjska Partia Ludowa (Bharatiya Janata Party; BJP) stała się matecznikiem wielkoindyjskich nacjonalistów, z programem zawierającym z grubsza to samo polityczne menu, które serwują elektoratowi populiści z innych krajów: silne państwo, wielkie inwestycje finansowane hojnie z publicznej kasy, nieufność wobec elit, nade wszystko zaś duma narodowa, którą rządzący mniej lub bardziej dyskretnie podsycają resentymentami wobec obcych.

Wrogiem tych nowych Indii jest wszystko, co choćby w szczątkowy sposób nawiązuje do epoki angielskiego panowania. Nowe Indie, projektowane przez Modiego, przynajmniej w teorii są projektem egalitarnym. W którym momencie zrobiło się więc nie po drodze z władzą córce ubogiego hindusa, która 16 pierwszych lat życia spędziła w małej wsi na południu Indii, a po przeprowadzce do Delhi zarabiała na życie sprzedając znalezione na ulicy butelki? Nie ulega bowiem wątpliwości, że dla „wszech-indusów” Arundhati Roy jest dziś ikoną oporu przeciwko rewolucji BJP, a literacka i publicystyczna krytyka stosunków społecznych oraz gospodarczych w kraju – dowodem na zaprzedanie duszy Zachodowi. Cokolwiek ten „Zachód” miałby znaczyć.

– Rewolucja? – w odpowiedzi pisarka posyła mi zdziwione, a właściwie już gniewne spojrzenie. – Jeśli patrząc na Indie widzisz chaos i ciągłe zmiany, to znaczy, że dostrzegasz jedynie folklor, który kochają turyści. W rzeczywistości chaos mamy jedynie na ulicach. Indie tkwią nadal w żelaznym uścisku systemu kastowego, który stanowi szkielet państwa, porządku publicznego, społeczeństwa, religijności, nawet wyobrażeń estetycznych. Tu nie było i nadal nie ma żadnego postępu. Rząd chwali się, że indyjskie uniwersytety co roku opuszcza po ­kilkadziesiąt tysięcy absolwentów medycyny, ale nie przyzna, że większość młodych lekarzy nadal odmawia leczenia pacjentów z kasty dalitów, zwanych także niedotykalnymi. Gdy trzeba przeprowadzić sekcję zwłok, nagle okazuje się, że nikt nie potrafi. A oczywiście chodzi tylko o przekonanie, że przedstawiciele wyższych kast nie mogą mieć kontaktu z wydzielinami ludzkich zwłok!

Na dźwięk ostatniego słowa, tym razem rzuconego gniewnie w salę, Anglicy przy sąsiednim stoliku na moment przestają licytować się na litry wypitego wczoraj piwa. Arundhati Roy, jakby zawstydzona, szybko schyla się do torebki, wyjmuje telefon i przerzuca palcem zdjęcia w galerii.

– Przeczytaj, to krótkie – zachęca, podsuwając pod nos fotografię notki z anglojęzycznej gazety indyjskiej, poświęconej morderstwu rodziny na prowincji. – Zwróć uwagę na styl tej narracji. O zabitej rodzinie piszą jak o zwierzętach hodowlanych, które trafiły do rzeźni. A wiesz czemu? Bo to byli muzułmanie. Takie wzmianki w naszej prasie są już regułą, nie wyjątkiem.

Grzegorz Jankowicz, Katarzyna Janowska i Arundhati Roy. Conrad Festival 2018 / Fot. Edyta Dufaj / Conrad Festival

Bo te nowe Indie, które się śnią politykom BJP, mają być monoetniczne. W kraju, w którym aż 23 języki mają status urzędowego, a ludność na co dzień używa ponad dwustu, osnową nowego społeczeństwa ma być hindutva, czyli hinduskość, koncept teoretycznie areligijny, w rzeczywistości stawiający jednak w centrum życia kraju wszystko, co wiąże się z kulturą i historią hindusów – najliczniejszej indyjskiej grupy wyznaniowej. Hindutvę wymyślił Vinayak Damodar Savarkar, XX-wieczny pisarz, prawnik i działacz na rzecz niepodległości kraju, sam wprawdzie niewierzący, jednak do cna przesiąknięty przekonaniem, że istotą indyjskości jest właśnie to, co najbliższe tradycji i kulturze dominującego wyznania. Dla Savarkara różnice między muzułmanami i hindusami były tak duże, że doprowadziły go do przekonania, iż zamieszkujący subkontynent indyjski wyznawcy Proroka powinni mieć możność stworzenia własnego państwa, co potem pomogło w narodzinach Pakistanu. Ale to przeszłość. Współcześni wyznawcy hindutvy, jak mówi Roy, skłonni są jednak raczej odbierać muzułmanom prawa, niż je dawać. Uchwalone niedawno przepisy, które praktycznie zamykają im drogę do pozyskania indyjskiego obywatelstwa, nie wzięły się przecież z ideologicznej próżni.

– Modi i jego świta uczynili hipokryzję podstawowym narzędziem polityki. Kiedy mówią o jednoczeniu, mają na myśli wykluczanie, gdy nawołują do postępu, zaciągają kolejny hamulec. Miliony Indusów to rozumieją i trzymają się od tych głupców z daleka. Niestety, mówimy o kraju, w którym setki milionów ludzi nadal wegetuje na granicy bezpieczeństwa biologicznego, gotowi desperacko zaufać każdemu, kto obieca mi choć minimalną poprawę losu.

Lekcja słuchania

Kariera Arundhati Roy paradoksalnie mogłaby stanowić doskonały dowód na to, że Indie zmierzają w dobrym kierunku. Jej książki przetłumaczono na ponad 40 języków, a sprzedaż zapewniła autorce finansową niezależność. Lista zaproszeń na festiwale literackie wydłużyła się do tego stopnia, że pisarka większość musi odrzucać. Jeśli sponsorem wydarzenia jest jakaś duża korporacja, czyni to, jak zapewnia, z perwersyjną rozkoszą, bo wielki biznes jej zdaniem robi z twórcą to samo, co robi z przyrodą, czyli zatruwa, bezwzględnie eksploatuje i porzuca.

– Ale moja historia dowodzi raczej tego, że w Indiach o wszystkim decyduje nadal system kastowy – oponuje Roy. – Ojciec był wprawdzie hindusem, ale matka wychowała się w rodzinie chrześcijańskiej. Kiedy od niego odeszła, bo od rodziny wolał alkohol, znalazłam się poza ramami systemu kastowego. Gdyby nie ten w gruncie rzeczy szczęśliwy zbieg okoliczności, wszystko, co było potem, czyli studia architektoniczne, praca w filmie i wreszcie literatura, byłoby znacznie trudniejsze albo wręcz niewykonalne.

Może to nie najszczęśliwszy moment na pytania o trudne dzieciństwo, bo kelner właśnie podał nam obiad, lepszego jednak nie będzie. Arundhati sprawia jednak wrażenie zahartowanej do opowiadania na ten temat. Znad talerza z sałatką z polędwicą wołową („tylko proszę, nie pytaj mnie, jak to możliwe, że Induska je wołowinę”) Roy snuje więc opowieść o dzieciństwie w Kerali na południu Indii, o rodzinie zdominowanej przez silne kobiety, którym los nie pozwolił zdecydować, czy naprawdę chcą być silne, i wreszcie o wiejskiej ciszy, w której młoda Arundhati nauczyła się słuchać.

– Jeżeli nigdy nie widziałeś indyjskiej wsi w nocy, nie uwierzysz, jak tam potrafi być wtedy cicho i ciemno – zapewnia. – Lubiłam leżeć w łóżku z zamkniętymi oczami i wyłapywać najmniejszy szum.

Dorosła Arundhati wciąż wyłapuje dźwięki, obrazy i wrażenia, z których komponuje potem opowieści. Rozmazane wieczorne odbicia twarzy przechodniów na lśniących od nowości karoseriach przejeżdżających obok aut. Odgłos bosych stóp grzęznących w monsunowym błocie. Arabeski gałęzi uschłych drzew na tle popołudniowego nieba. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zanim powieści Roy wydarzą się na kartach książki, wcześniej dzieją się w jej życiu.

– Nie jestem dokumentalistką, mimo że opisuję rzeczywistość, która niestety istnieje – odpowiada pisarka. – Moje książki mają wymiar publicystyczny, a może i polityczny, ale nie zgadzam się na degradowanie ich wyłącznie do głosu w sporze politycznym. Literatura jest zbyt piękna, by być tylko narzędziem.

Szkopuł w tym, że to pozaliteracka aktywność pisarki narzuca jej twórczości tak zaangażowany kontekst. Oprócz „Boga rzeczy małych” z 1997 r. i wydanego 20 lat później „Ministerstwa niezrównanego szczęścia” Roy ma na koncie kilkanaście mocnych esejów, w których na pierwszy plan wychodzą sprawy społeczne: traktowanie kobiet, relacje kastowe, stosunek do mniejszości seksualnych i innych wyznań, a także korupcja, przestępczość i bieda. Jest wreszcie jej obecność w mediach, której nie da się nie zauważyć. Pozywano ją już za nawoływanie do buntu, a za obrazę sądu trafiła nawet na 24 godziny do Tihar, największego więzienia w Azji. W walce z korporacjami, które niszczą środowisko, przyjęła zaproszenie od maoistowskich partyzantów, którzy dla części indyjskich elit patrzących krzywo na BJP są już zwykłymi terrorystami.

– Co tam robiłam? – Roy odkłada widelec. – To, co powinnam. Czy wygodniej byłoby mi pozostać wrażliwą panią od ładnych książek? Nie. Trudniej jest milczeć, gdy się widzi to, co ja.

Kretynizm, nie totalitaryzm

– Mimo wszystko nie czuję zagrożenia – zapewnia. – Dla komfortu psychicznego nie czytam wprawdzie tego, co wypisują na mój temat w internecie, ale nie jestem w stanie odgrodzić się od tego całkowicie. Wiem, że chcieliby mnie przywiązać do rakiety i wystrzelić w stronę Pakistanu, że są tacy, którzy fantazjują o podrzynaniu mi gardła i gwałceniu. Ale nadal mieszkam tam, gdzie mieszkam, nie muszę się ukrywać, nie korzystam z ochrony. Myślę, że władzy nie zależy na eskalacji, bo robiąc mi krzywdę, bardziej sobie zaszkodzi, niż pomoże. Realnym zagrożeniem mogą być polityczni fanatycy oszołomieni rządową propagandą. Dlatego czasem, kiedy czuję, że kolejnym wystąpieniem czy publikacją wkurzyłam ich wyjątkowo mocno, pozwalam sobie na chwilę milczenia. Jeśli oni uważają to za dowód mojej słabości, niech będzie, że wygrali. Nie interesuje mnie ich zdanie. Partnerami w dyskusji są dla mnie moi rodacy, nie politycy.

Poza tym, jak przyznaje Roy, to także kwestia bilansu strat i zysków. Status literackiej gwiazdy na politycznym wygnaniu z pewnością zapewniłby jej w miarę miękkie lądowanie w Londynie, Paryżu lub na którymś z prestiżowych uniwersytetów amerykańskiej Ivy League. Ale czy równie łatwo dałoby się dostroić do nowych realiów częstotliwość pisarskiego próbkowania, skalibrowaną w naturalny sposób pod rytm drgań indyjskiej rzeczywistości?

– Wiem, że nie chcę tego sprawdzać – mówi Roy. – Moje pisanie to ciągły protest przeciwko pewnym realiom, mimo że właśnie je uważam za niejako naturalny stan świata. Mogę nie zgadzać się na uliczną biedę, ale nic nie poradzę na to, że kiedy mówię „ulica”, przed oczyma nie staje mi nowojorska Piąta Aleja, lecz wiejska dróżka gdzieś w Kerali, na uboczu której walają się sterty śmieci rozgrzebywane przez bezpańskie psy.

Być może nadejdzie moment, gdy trzeba będzie wybierać. Na razie władze w Delhi nie chcą jednak dopisywać do życiorysu Arundhati Roy dysydenckiego akapitu, jakby w obawie, że pomogą tym w jej literackiej karierze albo podkreślą trafność jej diagnoz: – Gdyby byli mądrzejsi, wiedzieliby, że na emigracji kogoś takiego jak ja spotka prędzej czy później uwiąd. Ale oni naprawdę nie są mądrzy. Czasem pytają mnie, jak to jest być twórcą w kraju rodzącego się totalitaryzmu. Odpowiadam wówczas, że polityczny ustrój Indii to dziś nie totalitaryzm, lecz kretynizm.

Oczywiście, próbują. Dyktatury ciemniaków, jak mówi Roy, zachwycona świeżo poznanym terminem Stefana Kisielewskiego, na całym świecie łączy dwuznaczny stosunek do twórców i intelektualistów, którymi autorytarna władza z jednej strony gardzi za oderwanie od rzeczywistości i których słusznie uważa za element potencjalnie niebezpieczny dla swych politycznych knowań, z drugiej jednak strony nie potrafi oprzeć się ich urokowi. Działacze BJP, w większości wywodzący się z ludu, rozumieją, jak ważną rolę w komunikacji pełni pozornie ludyczne, beztroskie, wiecznie roztańczone Bollywood, które w rzeczywistości stanowi wielki pas transmisyjny wartości. Większość twórców indyjskiej fabryki snów wciąż stara się grać z władzą w taki sposób, by zapewnić ją o politycznej neutralności i zejść z linii potencjalnego konfliktu. Ze środowiskiem filmowym Roy ma nadal dobry kontakt, jej mąż jest reżyserem, a ona sama ma na koncie kilka scenariuszy, w tym obraz „In Which Annie Gives it Those Ones” z 1989 r., w którym debiutowało dzisiejsze bożyszcze Bollywood, sam Shahrukh Khan (pisarka zagrała nawet w tym filmie epizodzik).

– Nie sądzę, by decydenci Bollywood dali się władzy ogłupić, obawiam się natomiast, że mogą dać się przekupić – kwituje Roy. – Ci ludzie zbyt twardo stąpają po ziemi, by nie rozumieć, że Indie, o których mówi Modi, nigdy nie istniały i nigdy nie powstaną. Istotą Indii zawsze była wielość i kontrast. Jeżeli coś jest jednością i jednolitością, przestaje być Indiami. ©℗

ARUNDHATI ROY (ur. 1961) należy obok Salmana Rushdiego do najbardziej znanych współczesnych pisarzy indyjskich. Wydała dwie głośne powieści i osiem książek publicystycznych, w których motywem przewodnim są nierówności społeczne. Po polsku ukazały się dotąd: „Bóg rzeczy małych”, „Ministerstwo niezrównanego szczęścia”, „Indie rozdarte” oraz „Algebra bezgranicznej sprawiedliwości”. Mieszka w Delhi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2018