Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tu i ówdzie znad tafli wody wystają jeszcze korony drzew – ostatnie przypominają, że pół wieku temu na miejscu sztucznego jeziora rósł przepastny las deszczowy. Prócz nich wokół zbiornika Wolta w Ghanie zmieniło się wszystko.
Przede wszystkim po uruchomieniu tamy przybyli ludzie. W krótkim czasie powstało ponad tysiąc osad rybackich (dziś z jeziora utrzymuje się ok. 400 tys. osób). Odżyły wsie położone wzdłuż dróg prowadzących do przystani promowych. Na południe regionu zaczęli przyjeżdżać turyści. Zaszły też złe zmiany: nad Woltą do przymusowej pracy wykorzystuje się dzieci; zaogniły się relacje między ludźmi – od czasu do czasu słychać nawet głosy wzywające do niepodległości regionu. Nikt jednak nie nazywa tu ostatnich kilku dekad „kryzysem”. Powstała po prostu nowa rzeczywistość. I choć nie jest to przełożenie jeden do jednego, historia z Ghany świetnie pokazuje istotę masowej migracji: to, koniec końców, zjawisko lokalne, którego skala sprawia, że nadchodzi nieuchronna zmiana.
Szkoda, że wielu polityków nie chce tego dostrzegać. Viktora Orbána i jemu podobnych – którzy przedstawiają migracje jako niekończący się kryzys zagrażający wszystkiemu – trzeba potępiać. Fransa Timmermansa, wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej – który w minionym tygodniu ogłosił, że kryzys migracyjny w Europie się skończył (jakby dało się to zadekretować) – można od biedy zrozumieć: jego wypowiedź była polemiką właśnie z premierem Węgier. Kłopot w tym, że kiedyś, gdy świat nie będzie już pamiętał nazwisk obecnych polityków, kolejne pokolenia będą się mierzyły ze skutkami ich zaniedbań – w tym w samej narracji o kryzysie.
Bo choć dane, do których odwoływał się Timmermans – spadek liczby migrantów i uchodźców, którzy przybyli do Europy przez Morze Śródziemne, do ok. 117 tys. (2018 r.; to 89 proc. mniej niż w 2015 r., uznawanym za apogeum kryzysu) – są niezaprzeczalne, a chaos, który utrzymywał się dotąd w krajach południowej Europy, powoli mija, to w Libii tysiące ludzi znajdują się w nieformalnych centrach zatrzymań, przez ogarnięty wojną Jemen wiedzie szlak z Afryki nad Zatokę Perską, temat migracji z Ameryki Łacińskiej wpływa zaś na sytuację w Stanach Zjednoczonych.
Czy więc stan, który – w skali świata – jest permanentny, wciąż należy nazywać „kryzysem”? Czy utrzymywanie, że jesteśmy w sytuacji awaryjnej, która wymaga nadzwyczajnych działań, a czasem wręcz zawieszania zasad (tym de facto jest współpraca Unii z państwami Sahelu, które powstrzymują migrantów z Afryki subsaharyjskiej), nie tworzy w nas mylnego obrazu przyszłego świata? Coś już o nim przecież wiemy: do 2050 r. ludność Afryki się podwoi; do obecnych ok. 250 mln migrantów same skutki zmiany klimatu dodadzą ok. 200 mln kolejnych. Masowe migracje – jeśli będą zarządzane przez społeczność międzynarodową tak źle, jak dotąd – mogą storpedować wzrost gospodarczy państw, które – jak Etiopia – w ostatnich latach dźwigały się po dekadach biedy. Z kolei w państwach wysokorozwiniętych (a należy do nich Polska) będą odpowiadać za 82-procentowy wzrost populacji. Przeobrażenia demograficzne, społeczne i religijne będą dużo gwałtowniejsze i dotyczyć będą większej liczby ludzi. Trochę tak, jakby w okolicy każdego z nas powstało nagle wielkie jezioro – i zmieniło się wszystko.
A to też nie będzie koniec. Tak jak w samej Ghanie, której pokojowy rozwój od czasu uruchomienia zbiornika Wolta sprawił, że spadła śmiertelność noworodków i wzrosła liczba dzieci. Efekt? Coraz więcej Ghańczyków myśli o migracji. To historia bez końca.
Czytaj także: Dwa słońca o zachodzie: reportaż Grażyny Makary i Marcina Żyły znad jeziora Wolta