Miej górę lub rzekę

CECYLIA MALIK, artystka i aktywistka: Uplotłyśmy warkocz o długości rzeki Białki, kiedy mieli ją zabetonować. Wyszło sześć kilometrów. Potem zrobiliśmy z tego warkocza wodospad na wieży ratuszowej w Krakowie.

28.01.2019

Czyta się kilka minut

Ulice Krakowa, 26 lipca 2016 r. / GRAŻYNA MAKARA
Ulice Krakowa, 26 lipca 2016 r. / GRAŻYNA MAKARA

ADAM ROBIŃSKI: Byłaś podwórkowym dzieckiem?

CECYLIA MALIK: Oczywiście! Nas jest sześć sióstr, cztery w podobnym wieku. Miałyśmy opracowane mnóstwo podwórkowych zabaw, do których dołączały inne dzieciaki.

Opowiedz o tym podwórku.

Kiedy miałam pięć lat, przeprowadziliśmy się na Salwator, na Królowej Jadwigi. Koło naszej kamienicy było duże boisko, na którym zbierały się dzieci z paru domów. Rozkręcaliśmy zabawy trwające nawet do dwóch tygodni. W wielkie cmentarzysko dla zwierząt. Albo w czarownicę i niewolników na plantacji trawy nad Rudawą. Potem przenieśliśmy się do centrum Krakowa, na ulicę Smoleńsk. Nowe podwórko, tam centrum zabaw był kasztanowiec.

Stoi jeszcze?

Stoi. Kiedy miałam dziesięć lat, pokłóciłam się z resztą podwórka i ukryłam w jego koronie. Siedziałam na drzewie sama w bluzce i spódnicy w zieloną kratkę. To był mój ulubiony zestaw, bo nikt mnie w nim pośród liści nie widział. Stali pod drzewem, namawiali się na mnie, a ja wszystko słyszałam. Nagle zeskoczyłam. Szacunek reszty podwórka dla mojej techniki drzewołazki był duży. Szczyciłam się tym, że wchodzę najwyżej. Byłam chuda i lekka. Samych zabaw było więcej, z wojną podwórek na czele. Ale była też staruszka, która mieszkała w chatce na naszym podwórku. Całą bandą pomagaliśmy jej sprzątać, ogarniać dom. Poza tym mój tata, skrzypek, grał w Operze Krakowskiej i miał dużo wolnego czasu, więc zanim poszłyśmy do szkoły, nawet trzy razy w tygodniu woził nas w góry.

Trzy razy w tygodniu?!

Był przewodnikiem beskidzkim, góry to jego największa pasja. Tam poznał naszą mamę. Dziecięce wakacje zaczynały się dla nas jeszcze w czerwcu, trzy miesiące mieszkaliśmy w wynajętym domu. Trzy miesiące zabaw w plenerze.

Dokąd jeździliście?

Do Szczawy w Gorcach i do Poręby w Beskidzie Wyspowym. Dzika Ameryka, zwalone drzewa, pnie, wykroty. Na jabłonce w Zarytym koło Rabki zakładaliśmy cywilizacje. Na innej, w Łapszach Niżnych, mieliśmy okręt. Na pokręconym buku w Porębie tron. Była też siostra mamy, która miała dom pod Krakowem z wielkim sadem czereśniowym. Na tych czereśniach zakładaliśmy bazy, a babcia Róża, która nas odwiedzała, strasznie nam imponowała, bo łaziła po nich, mimo że były niebezpiecznie suche. Jedzenie czereśni prosto z drzewa jest dla mnie, dorosłej Cecylii Malik, największą przyjemnością. Z kolei placki akacjowe kojarzą mi się z mamą i ekscytującym czasem, gdy kończyła się szkoła i zaraz miało zacząć się prawdziwe życie.

Był takim moment dorastania, gdy przestałaś zwracać uwagę na otoczenie, na przyrodę?

Zawsze najważniejsze było dla mnie, aby nie tkwić w potrzasku miasta. Pod tym kątem szukałam mieszkań. Chciałam mieć możliwość szybkiego wyrwania się. Lubię miasto, lubię ludzi, ale potrzebuję też przestrzeni. Na Salwatorze tę przestrzeń otwiera Wisła, Błonia i wzgórze św. Bronisławy. Jak jadę do innego miasta, też najpierw szukam rzeki. W ogóle uważam, że trzeba mieć blisko górę lub rzekę, żeby życie w jakiejś przestrzeni miało sens. Więc przyroda chyba zawsze była dla mnie bardzo ważna, choć może nie zawsze o tym myślałam.

Kiedy sobie o tym przypomniałaś?

Na czwartym roku studiów byłam w ciąży i pod jej koniec musiałam siedzieć w domu. Koleżanka pożyczyła mi „Barona drzewołaza” Itala Calvina. Zachwyciłam się. Nie mogłam wyjść z podziwu, jak świetnie Calvino zna się na chodzeniu po drzewach. Od dzieciństwa wiedziałam, jak to się robi na buku, a jak na kasztanowcu, jak się wchodzi na wierzbę, a jak na brzozę. Calvino nie dość, że same drzewa opisał w niesamowicie zmysłowy sposób, tak że czuć przyjemność obcowania z nimi, to jeszcze perfekcyjnie znał technikę wspinaczki.

Przyznam szczerze, że zaczynając swój projekt „365 drzew”, wcale nie myślałam o ochronie przyrody.

To po co wlazłaś na to pierwsze drzewo, zrobiłaś zdjęcie, a potem powtarzałaś tę czynność codziennie przez rok?

Zbiegło się kilka spraw. Pracowałam w krakowskich Bunkrze Sztuki przy Plantach. Z Anią Bargiel prowadziłyśmy warsztaty dla dzieci, poświęcone ulubionym bohaterom literackim. Chciałam opowiedzieć o Cosimie z „Barona drzewołaza”, ale brakowało mi ilustracji. Uznałam, że wejdę na drzewo i poproszę swoje dzieci, Antka i Urszulkę, żeby mi zrobiły zdjęcie. Już w koronie pomyślałam, że chcę to robić codziennie, bo to dobry pomysł na fotograficzny pamiętnik. Poza tym pokazując dzieciom na warsztatach panią Cecylię na drzewie, powiedziałam im jeszcze, że ulubionych bohaterów trzeba naśladować...

Co to było za drzewo, to pierwsze?

Lipa pod kopcem Kościuszki. To zresztą był w moim życiu trudny moment. Kryzys w związku, dużo działo się zawodowo, miałam ochotę po prostu...

Uciec, jak Cosimo?

Uciec ze swojej codzienności, zrobić coś ze swoim ciałem. Nie potrafiłam wysiedzieć w pracowni. Potraktowałam te drzewa jak eksperyment, nie miałam pojęcia, co z niego wyjdzie. W tym samym czasie zapisałam się na Facebooka, który okazał się dobrym medium do pokazywania tych zdjęć. Codziennie jedno, z lokalizacją, opisem gatunku i datą. Najpierw kibicowały mi siostry i przyjaciele, potem znajomi znajomych, potem dostawałam sygnały, że ludzie w Anglii sprawdzają na moich zdjęciach, jaka jest w Krakowie pogoda. Poczułam się zobligowana. O godzinie 22 przychodziły esemesy: „Cecylia, gdzie zdjęcie?”. Niektóre wychodziły bardzo efektowne, inne na zasadzie zaliczenia.

Widziałem zdjęcie zrobione na bałtyckiej plaży, wierzba nie wyższa od Ciebie, ledwo Cię utrzymuje.

Po pierwsze, trzeba było znaleźć drzewo, na które da się wejść. Po drugie, z fajnym otoczeniem, światło też było ważne. Był też potrzebny ktoś, kto zrobi zdjęcie, kiedy będę już na górze. Zależało mi na kadrach, schodziłam, oglądałam, tłumaczyłam dzieciom, bo to one też często fotografowały, że nogi mamy mają być w środku, a nie z lewej. Ale najważniejsze, że publikując te zdjęcia na Facebooku szybko zaczęłam poznawać aktywistów miejskich i ekologów, którym ten projekt bardzo się spodobał. W lipcu, gdy moja akcja zbliżała się do końca, Adam Wajrak dał mi lajka i napisał: „Zdjęcia są słabe, ale fajnie, że Cecylia rozpoznaje gatunki drzew”.

Papiery masz na bycie artystką. Ale dziś jesteś chyba bardziej aktywistką niż malarką?

Wiesz co, za granicą ludzie nie mają tego dylematu: sztuka czy aktywizm. Rozumieją to bez słów. W Polsce dopiero od niedawna widać, że jedno i drugie może iść w parze. W 2016 r. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie pokazało wystawę „Robiąc użytek”. O postsztuce i tym, że coraz częściej strategie artystyczne wykorzystywane są do innych celów. Już drugi rok biorę też udział w „Forum przyszłości kultury” w warszawskim Teatrze Powszechnym, razem z dużą grupą artystów, którzy również na serio zajmują się aktywizmem. Jest nas coraz więcej. Parę lat temu dla kuratorów sztuki to był duży problem. Ale dziś w polskiej sztuce aktywizm stał się modny, a działania takie jak moje coraz bardziej akceptowalne.

Po „365 drzewach” stałaś się panią od drzew. Musiałaś się jakoś dokształcać?

Zaczęło się od protestu w obronie Zakrzówka przed zabudową. Plany zagospodarowania przestrzennego, studium przestrzenne Krakowa, sprawy formalne to były dla mnie zupełnie nowe sprawy. Ale akcje, które współorganizuję, zazwyczaj są mądre i często kończą się sukcesem, bo nie robię ich sama, tylko dołączam do grupy ekspertów. To, co zrobiliśmy w 2011 r. na Zakrzówku, a więc Modraszek Kolektyw, było tak naprawdę kampanią medialną dla Zielonego Zakrzówka, który dbał o sprawy formalne. Mieliśmy też ze sobą Mariusza Waszkiewicza, który doskonale znał prawo dotyczące ochrony przyrody.

Po Zakrzówku przerzuciłaś się na rzeki. Spłynęłaś sześcioma krakowskimi ciekami.

Byłam trochę zmęczona aktywizmem i chciałam wrócić do bycia po prostu artystką. Szukałam tematu na autorski projekt. Kazimierz Walasz, ornitolog i największy znawca krakowskiej przyrody, który był szczęśliwy po tym, co zrobiliśmy na Zakrzówku, zaczął mi opowiadać o krakowskich rzekach, o tym, że są dzikimi korytarzami ekologicznymi. Strategia, którą przyjęłam, była czysto artystyczna. Pomyślałam, że rzeki trzeba sfilmować, bo płyną, są w ruchu. Zaprosiłam do współpracy operatora Piotra Pawlusa i dźwiękowca Piotra Madeja, a męża poprosiłam o zrobienie łódeczki. Najpierw spłynęliśmy w niej z Walaszem, był moim przewodnikiem, wiele się od niego dowiedziałam. Między innymi tego, jaką dewastacją jest regulowanie i betonowanie rzek. Robiłam te filmy przez rok. Postanowiłam pokazać „6 rzek” na Festiwalu ArtBoom, pod mostem. Razem z przyjaciółkami Małgorzatą Nieciecką-Mac i Martyną Niedośpiał namówiłyśmy krakowian na gromadne pływanie po Wiśle. Był 2012 rok, tak narodziła się Wodna Masa Krytyczna. Dziś jest dużą miejską imprezą, której już wiele osób wcale nie kojarzy ze mną. Ale co roku pływam podczas niej na czymś pięknym, na tratwie lub rybie, które robimy z mężem.

Widziałem jesiotra.

Wokół Wodnej Masy Krytycznej wytworzyła się kapitalna grupa przyjaciół. Najfajniejsza ekipa w moim życiu, moja piaskownica, prawdziwa podwórkowa banda. Gocha Nieciecka, Martyna Niedośpiał, Kuba Wesołowski, Bartolomeo Koczenasz i Piotrek Dziurdzia. Wodną masę trudno jest zrobić do końca legalnie. Za Wisłę, drogę wodną, bulwary odpowiada wiele urzędów. Korzystamy z prawa, że każdy może pływać na byle czym, byle miał skończone 17 lat i kapok. Trochę udajemy, że spotkaliśmy się tam przypadkowo. Na bazie tego kolektywu zrobiliśmy kilka skutecznych protestów. Dowiadujemy się, że obwodnica Krakowa ma przeciąć las łęgowy, robimy pikietę i przedstawienie edukacyjne dla radnych. Albo bronimy drzew przy placu Inwalidów. Ale też skutkiem „6 rzek” było to, że wylądowałam u prof. Romana Żurka, najlepszego hydrologa w Polsce. Poszłam do niego na Polską Akademię Nauk z pytaniem, czy do Wisły mogłyby wrócić jesiotry.

Mogłyby?

Popatrzył na mnie jak na świruskę i powiedział do kolegi: „Jakieś NGO-sy do mnie przyszły”. Ale zaraz włączył komputer i pokazał coś strasznego. Zdjęcia planu przeciwpowodziowego dla Górnej Wisły. Betonowanie rzek. Koparki w nurtach. Rzeka, która zniknęła, został po niej tylko betonowy rów. To się zbiegło w czasie z planem regulacji Białki. Białka jest rzeką mojego dzieciństwa. Moi rodzice mają teraz bacówkę w Łapszach na Spiszu, jesteśmy tam w każdy weekend. Przełom Białki jest moim ulubionym miejscem na ziemi. I nagle dowiaduję się, że górale chcą znieść Naturę 2000 i regulować Białkę. Bunkier Sztuki proponował mi wtedy wystawę, więc zrobiliśmy w jej ramach akcję w obronie Białki, a jedną ścianę galerii przekazaliśmy prof. Żurkowi na pokazanie, co Polacy robią ze swoimi rzekami. To była zupełnie nowa sytuacja, instytucja kultury udziela głosu naukowcowi.


KSZTAŁT WODY: Koniec z wypoczynkiem nad dzikimi rzekami? Pod rządami PiS gospodarka wodna w Polsce ma przekroczyć ekologiczny Rubikon.


Był chętny?

Naukowcy cierpią, bo mają środki na badania i ogromną wiedzę, ale nie mają jak się nią podzielić ze społeczeństwem. Ja z kolei wymarzyłam sobie, by tam na miejscu zrobić piękną instalację land-artową. Warkocz długości rzeki. Na wakacjach w Rumunii trafiłyśmy z siostrą do cygańskiej wioski, gdzie dziewczynki wplatały sobie we włosy pocięte obrusy. Przedłużały sobie włosy wstążkami. Nauczyły nas tego, moja córka chodziła potem przez cały rok do szkoły w cygańskich warkoczach. Błękitnych, różowych, czerwonych. I plotąc jej te warkocze pomyślałam, że możemy pleść warkocz o długości Białki. Wyszło sześć kilometrów, cała ciężarówka. Potem zrobiliśmy z tego warkocza wodospad na wieży ratuszowej w Krakowie. To był ukłon w stronę Krzysztofa Wodiczki, jednego z moich ulubionych artystów, który użył kiedyś tej wieży do projekcji. Wtedy mówiła głosem wykluczonych, bezdomnych. Ja chciałam, by udzieliła głosu przyrodzie, której nie słyszymy.

Akcja „Matki Polki na wyrębie”, podczas której fotografowałaś się z synkiem przy piersi na pniaku po świeżo ściętym drzewie, była wyrazem bezsilności?

Wyrazem niezgody na „lex Szyszko”. Stała się klamrą do tego mojego wspinania. Jako kobieta byłam w zupełnie innym miejscu. Wtedy zwinna, wysportowana, teraz dojrzała z dzieckiem na rękach. Przez miesiąc fotografowałam się na krakowskich wyrębach, potem dołączyły koleżanki. Kilkanaście matek ładuje się z wózkami na wykroty.

Cecylia Malik, „Matka Polka na wyrębie”, 2017 r. / PIOTR DZIURDZIA

Miałyście dużo naśladowczyń w całej Polsce.

Zawiozłyśmy to nasze grupowe zdjęcie z apelem do prezydenta Dudy i premier Szydło. Razem z Anią Grajewską, współorganizatorką „Matek Polek na wyrębie”, wymyśliłyśmy też, żeby pojechać do papieża i poskarżyć na polski rząd, który z Bogiem na ustach dewastuje przyrodę. Zdjęcie Franciszka z raportem, który przygotowały dla nas organizacje ekologiczne, też obiegło media. Wtedy poprosiłam dziewczyny, byśmy dołączyły do koalicji Ratujmy Rzeki. Powstała dwa lata temu, kiedy polski rząd przegłosował budowę drogi wodnej E40, zaporę na Wiśle w Siarzewie, przekop mierzei. Wszystkie te rzeczy, które w przeciwieństwie do „lex Szyszko” czy Puszczy Białowieskiej są bardzo mało medialne. I mało polityczne.

Bo rzeki regulować chce każda ekipa, która dochodzi do władzy.

A to nikogo nie interesuje, więc aktywizm na tym polu jest bardzo trudny. Ale ekolodzy, przyrodnicy, wszyscy oni spotykają się nad rzekami. Rzeki są tak bogatymi siedliskami, korytarzami ekologicznymi. W koalicji Ratujmy Rzeki jest już około 40 organizacji ekologicznych. A my robimy dla niej to, co umiemy najlepiej, czyli happeningi.

I po tym wszystkim nagle publikujesz książkę dla dzieci – „Drzewołazki”. Z poczucia obowiązku wobec własnych?

Wszystkie dotychczasowe akcje były dla dzieci. Dzieci wszystko rozumieją niemal automatycznie, to dorosłym trzeba tłumaczyć. Czym ja się zajmuję? Robię bajki! Pływam łódeczką, plotę warkocze, chodzę po drzewach. Kiedy robiliśmy protest w sprawie Białki, przyszło dużo górali wściekłych na nas, że wtrącamy się w ich sprawy. Ale były też lokalne dzieciaki, z którymi wcześniej spotkaliśmy się w szkole. Machały do nas zza dorosłych i wołały: „Pani Cecylio, jesteśmy z panią!”. Uznałam, że muszę podzielić się z nimi tym, co mam najcenniejsze.

Musiałaś wrócić na swoje podwórko?

U mnie w dzieciństwie nie było czegoś takiego jak drzewo. Z okna widziałam albo wielką osikę, albo jesion. Ulicę zdobił rząd topoli. W nowym ogródku rósł grab. Mieć wierzbę a kasztanowca za oknem to są przecież zupełnie dwa różne światy! Chciałam więc zachęcić dzieci przede wszystkim do rozpoznawania gatunków drzew, jako zachętę do wchodzenia na nie. Topola jest krucha, jodła nie. Musisz to wiedzieć, zanim zaczniesz. A sama historia opisana w „Drzewołazkach” wydarzyła się naprawdę.

Właśnie miałem pytać, czy ten jesion jest prawdziwym drzewem.

W 2016 r. budowaliśmy z kolektywem Niedzielni na jednym z wrocławskich podwórek domek na jesionie. Zaprosiliśmy do pomocy okoliczne dzieciaki. Potem włączyli się rodzice. Domek miał być obudowany kolorowymi deseczkami, dzieci je malowały. Czekały na nas od 9 rano, do domów szły o 23. Opowiedziałam im o „365 drzewach”, więc zaczęły się wspinać. Wcześniej na tym podwórku nic się nie działo. Starsze panie chodziły tam z pieskami na kupę. I my codziennie rano trafialiśmy na kupy tam, gdzie mieliśmy pracować. Trzeba je było codziennie zbierać. To był podstawowy konflikt interesów: kupy kontra dzieci. I to same dzieci wymyśliły, że trzeba przeciwko tym kupom zorganizować protest. Zrobiły transparenty, my mieliśmy megafon. Chciały robić ulotki, babciom wręczać woreczki. Bardzo konstruktywnie podeszły do sprawy.

Jesteś zadowolona z tego, jak Twoje własne dzieci patrzą na przyrodę?

Wczoraj powiedziałam Urszulce, która jest w drugiej klasie liceum, że mam wywiad i muszę znaleźć jakieś drzewo, na które będziemy się wspinać. A ona na to: „No przecież tutaj, pod kopcem, na Dworskim, czasem się tam z Antkiem wspinamy”. Nie miałam pojęcia, że moje dzieci się razem wspinają. Kiedy były małe, wszystko robiliśmy razem. Wakacje w górach, na kajakach, w naszej bacówce. Potem przyszedł moment dorastania, a ja dałam im spokój. A teraz widzę, że one same z siebie coraz bardziej interesują się przyrodą. Antek jest hokeistą, Urszulka tańczy i maluje, ale kiedy zapytasz o najpiękniejsze miejsce, usłyszysz, że w Łapszach na hali. W wakacje ciągną znajomych na Zakrzówek.

Twój najmłodszy syn urodził się 16 lat po pierwszym dziecku. To tak, jakbyś wychowywała dwa pokolenia.

Kiedy szukaliśmy z mężem mieszkania, zastanawialiśmy się, gdzie oni będą wychodzić. Mamy koło domu boisko szkolne, które jest po zajęciach otwarte dla wszystkich dzieci. Antek na nie chodził. Przyjaciółka Urszulki, Marysia, ma ogródek. Więc oboje namiastkę wspólnej przestrzeni do zabawy mieli. Ale jak będzie z najmłodszym, Ignacym, tego nie wiem. Ulica jest niebezpieczna, pełno na niej samochodów. Trudno powiedzieć małemu dziecku, żeby samo poszło się bawić.

Jeszcze do niedawna zieleń miejska należała do drogowców. Teraz mamy w Krakowie Zarząd Zieleni Miejskiej. W budżetach pojawiły się spore pieniądze na utrzymanie zieleni. Jako aktywiści zaczęliśmy walczyć o pieniądze na wykupy terenów zielonych. To jest zupełnie nowy proces. Wcześniej miasta traktowały swoją własność jako coś, co można sprzedać i zarobić. Coś się zaczyna dziać.

To co, pójdziemy się wspiąć na jakieś drzewo?

Chodźmy, pokażę ci fajny dąb w parku Jordana. W sam raz dla dwóch osób. ©

CECYLIA MALIK (ur. 1975) jest absolwentką krakowskiej ASP, artystką i aktywistką na rzecz ochrony przyrody. Autorka albumu „365 drzew” i książki dla dzieci „Drzewołazki”, członkini koalicji Ratujmy Rzeki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2019