Michel Houellebecq „Unicestwianie”: Pan Nicuś i śmierć

Od Michela Houellebecqa oczekuje się wieści, w jakim punkcie istnienia ludzkość zachodnia znajdzie się w nieodległej przyszłości. Żaden pisarz tak nie ma. No to jak nas teraz zdiagnozował?

21.02.2022

Czyta się kilka minut

Michel Houellebecq, festiwal filmowy w San Sebastián. Hiszpania,  25 września 2019 r. / CARLOS R. ALVAREZ / WIREIMAGE / GETTY IMAGES / CARLOS R. ALVAREZ / WIREIMAGE / GETTY IMAGES
Michel Houellebecq, festiwal filmowy w San Sebastián. Hiszpania, 25 września 2019 r. / CARLOS R. ALVAREZ / WIREIMAGE / GETTY IMAGES / CARLOS R. ALVAREZ / WIREIMAGE / GETTY IMAGES

Na paryskim placu Lachambaudie stoi kościół pw. Notre-Dame-de-la-Nativité, architektonicznie nieatrakcyjny i wewnątrz, wiadomo, pusty. Ciekawiej wygląda na szerokim planie, gdy widać otaczające go nowoczesne budynki. Jakby odwrotność dziedzińca Luwru: tam szklana piramida na tle starych murów, tu fragment dawnych czasów zachowany w nowej cząstce miasta. Obok rozciąga się gigantyczne ministerstwo finansów, którego jedno skrzydło wpuszczone jest postmodernistycznie w rzekę. To w nim rozgrywa się częściowo akcja najnowszej powieści Michela Houellebecqa „Anéantir” („Unicestwienie”); jej główny bohater, Paul Raison, doradca ministra, niekiedy do kościoła zagląda i, choć niewierzący, zapala przed ołtarzem świeczki. Za chwilę okaże się, że jest śmiertelnie chory.

Co to będzie, co to będzie

Patrząc na fotografię osaczonej przez XXI wiek świątyni da się pomyśleć, że przedstawia ona symbolicznie podstawową dla Houellebecqa kwestię, która w „Anéantir” najmocniej dochodzi do głosu: jak duchowo rozwiązać kwestię śmierci. I, rzucając okiem wstecz, można nabrać podejrzenia, że obsesja śmierci jest faktycznym motorem tego pisarstwa, a cała reszta – polityka, nauka, wizjonerstwo cywilizacyjne i antropologiczne – festiwalem zasłon, barwnym widowiskiem aktualności i profecji. Teraz kostucha całkiem wychynęła zza fasady Pałacu Elizyjskiego. Albo inaczej: Houellebecq dotąd tak starannie i umiejętnie opakowywał traumę, że stał się pisarzem „od naszej rzeczywistości”, natomiast w „Anéantir” pozwala już otwarcie przeświecać tanatycznemu natręctwu i ilustruje poniekąd formułę Montaigne’a: „jako filozofować znaczy uczyć się umierać”.

Pod tę ostatnią granicę Houellebecq wielokrotnie podprowadzał swoich bohaterów dryfujących w stronę nicości na równi z Francją; Houellebecqowska łódź Charona to pojemny wehikuł, cały lotniskowiec. Teraz ustawił kolejne alter ego (ego eksperymentalne) na samej granicznej linii. Końcowych kilkadziesiąt stron powieści coraz bardziej zawęża się, odpadają z niej kolejne warstwy: polityczna, społeczna, obyczajowa, i zostajemy razem z Paulem i jego żoną w obliczu ostateczności.

Oczywiście ci, którzy powieść mają zamiar przeczytać po polsku (po włosku i niemiecku już jest), powinni przeskoczyć ten tekst, lecz nie da się przeoczyć faktu, że ukazanie się nowej książki ­Houellebecqa jest od lat wydarzeniem nie tyle literackim, ile społecznym. Nie ma w tej chwili nie tylko we Francji autora, którego kolejne dzieło wywołuje wszędzie dziesiątki artykułów, spoilowanie na całego. Mniejsza o wonne kadzidła rozpalane przez wydawcę i autora, pieszczenie się z tajemnicą do ostatniej chwili. Wyświechtane już porównanie pisarza do sejsmografu, wyczuwającego zawczasu tektonikę społeczeństwa francuskiego, wykształciło model recepcji: Houellebecq diagnozuje, my natychmiast reagujemy na diagnozę. Oczekuje się wieści, w jakim punkcie istnienia ludzkość zachodnia znajdzie się w nieodległej przyszłości, a takiego oczekiwania nie ma co przedłużać, Nostradamusowi nie mówi się „moment, chwila”. Francja czeka i Europa też.

Jest to sytuacja osobliwa, nie wyczekuje się tak nowej książki Johna M. ­Coetzeego czy innych wybitności. Ale też nikt inny nie wypracował modelu powieści, który łapie czytelników z różnych stron naraz, upraszczając prozę, nie wypuszczając jej przy tym z kulturowej obręczy, pisząc nisko i wysoko zarazem, tworząc pop-powieści interpretowane przez filozofów. I który wyzwala, niczym dokument naukowy, lekturę wprost socjologiczną – stąd tyle mowy o Balzacu, o ujawnianiu struktur społecznych jako źródła cierpień i o postaciach przedstawianych jak najbardziej wyczerpująco, łącznie z miejscem urodzenia, edukacją, zawodem rodziców itd. Potrzeba Houellebecqa pokazuje, jaki typ przekazu – w dużej mierze uniewinniającego jednostkę i oskarżającego społeczeństwo – publiczność chce czytać, co ją uwodzi.

Istotny jest fakt, że wiele jego książek rozgrywa się w bliskiej przyszłości, w „teraz” przerzuconym do przodu; to założycielski pomysł jego sukcesu. Mało kogo obchodzi żywotnie, co stanie się w roku 2100, lecz mały wykrok pociąga wielu, gdyż pozwala dojrzeć, jak z dzisiejszego skłębienia wynurza się kształt na bliskim horyzoncie, rzeczywistość nam znana, lecz podrasowana; choć na minusie, to czytelna. Tym bardziej że do wyobraźni bardziej trafia dystopia niż utopia, a najlepiej dystopia miękka, realistyczna, z zachowanym podkładem teraźniejszości.

I, co w końcu budujące, tylko literatura – a nie Bill Gates, ani nawet Giorgio Agamben czy Slavoj Žižek – mogłaby przez medium postaci powieściowych takie prorocze rozpoznanie stworzyć. To dla powieści honor, ale też szkopuł, kiedy czyta się ją nieliteracko, zbierając z wierzchu śmietankę postawionych hipotez.

Najgorsza i najlepsza

Tym razem Houellebecq napisał małą sagę rodzinną. Potencjalny serial, bo powieść ciągnie się przez 700 stron i mimo paru ziewnięć nie pozwala odpuścić, aby zobaczyć, co stało się dalej z ojcem, braćmi, siostrą i szwagrem. Powieść jest aż nadepicka, posuwa się powoli, autor celebruje czas, dokłada szczegółów do zwykłych czynności.

Mniej w niej szokowania i obrazoburstwa, ale powieść okazuje się, jak nigdy wcześniej, cokolwiek niezborna, stylistycznie uproszczona i mocno watowana; ten Houellebecq nie najlepiej podrabia Houellebecqa. Wątek terrorystyczno-fantastyczny porzucony w połowie drogi, dialogi sztuczne, opisy nieraz płaskie, przytoczone obficie sny głównego bohatera nudne i zbędne, kiedy już po pierwszym śnie pojęliśmy, jaką walkę w sobie toczy (sny w prozie sprawdzają się rzadko, a w takiej ilości wcale). Niemało krytyków mówi wręcz o najgorszej (niektórzy, co bardziej głusi, też o najlepszej) powieści Houellebecqa; z czysto literackiego punktu istotnie nie ma czym się zachwycać.

W zamian może na koniec z wrażliwszych oczu wydobyć łzy, przez chwilę pozostawić w zadumie, przejąć niektórymi sformułowaniami dotyczącymi ogólnego stanu rzeczy i jakby ostatecznym wypowiedzeniem credo. „Serotonina”, powieść przedostatnia i lepsza, irytowała ­copy-paste poprzednich książek pisarza. „Anéantir”, powieść gorsza, również niewolna od przepisywania siebie i starych numerów, oparta na odwiecznym scenariuszu made in Houellebecq, zapewne bardziej dotyka. Może dlatego, że mocniej jest w niej obecny, jak ktoś napisał – wykorzystując sformułowanie pisarza o „resztkowym chrześcijaństwie” – „resztkowy humanizm”, nostalgiczna pożywka.

Nowe normalności

Mamy 2026/2027 rok, czas na kolejne wybory prezydenckie. Pomysł na powieść zrodził się przed pandemią, której skutki pisarz przeskakuje sprytnie i bez słowa. Dziś już widać, że jej wpływ na gospodarkę zaburzałby poważnie nakreślony przez niego obraz ekonomicznej prosperity, jaka miałaby wkrótce zapanować.

Oto bowiem w roku 2027 Francji gospodarczo wiedzie się świetnie pod rządami ustępującego po drugiej kadencji prezydenta, nader inteligentnego liberała. Musi to być Macron czy ktoś à la. Co znaczy, że pisarz założył zwycięstwo prawdziwego Macrona w najbliższych wyborach. Świetny minister finansów i gospodarki Bruno Juge (czyli wyidealizowany minister Bruno Le Maire, przyjaciel ­Houellebecqa zresztą) trzyma dzielnie ster, koniunktura jest dobra, Citroën nie ustępuje w niczym Mercedesowi i Francja wygrywa z konkurencją światową.

Całą resztę dotyka powolna entropia. Dyrektywy europejskie nie mają znaczenia, UE stała się już tylko parawanem, system rządzenia tkwi w stanie nieważkości. Jeszcze skuteczny w konkretach ekonomicznych, lecz bez duchowych fundamentów, zawieszony w teraz, które będzie siebie kopiować aż do ostatecznego wycieńczenia się; wszystko zmierza do, cytuję, „wielkiego kolapsu”. Politykę kształtują sondaże i spin doktorzy, internet rozdaje podrzucane karty, media to mierzwa. Ludzie to samotne, smutne wyspy, życie społeczne toczy się w ogłupiającym nastroju pseudoludycznym. Francja wydaje się truposzem, tyle że całkiem żywym. Podobnie jak schyłkowa Grecja, „której duch przegnił i zastygł w formie” i której „naród już nie żył, ale jeszcze działał jak mechanizm puszczony w ruch”, tak „Francja przestała żyć, Francja już tylko działa”. Z której strony jest ten cytat? Ze 123., pod datą 5 września 1943 r. W „Szkicach piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego.

Sytuacja polityczna jest zatem całkiem wyrazista, scenę zajęły różne odmiany prawicy, w tym zieloni; minimalny udział lewicy zbywa się jednym kpiącym zdaniem. De facto Houellebecq przedstawia obecny stan rzeczy, francuskiej lewicy, mocniejszej niż u nas, ale rozproszonej, nie udaje się nawet wyłonić wspólnego kandydata na prezydenta i walka o fotel rozegra się za dwa miesiące po prawej stronie. Czy to między Macronem a Le Pen (Zemmour traci jednak poparcie), czy, co całkiem prawdopodobne (i czego Houellebecq nie przewidział), między Macronem a zdobywającą popularność przedstawicielką proeuropejskiej prawicy konserwatywnej Valérie Pécresse.

Pięć lat później natomiast nie będzie już prawicy skrajnej, czy raczej należałoby powiedzieć, że jej skrajność weszła do społecznego krwiobiegu i stała się normalnością. Ale „macronia”, czyli republika prawicowo-liberalna, trzyma się mocno i wybory 2027 wygra w miarę przekonująco, mając za przeciwnika młodego i zdolnego przedstawiciela bardzo silnej partii lepenowskiej. Ten ogląd „macronii” zgadza się z dzisiejszą, dość powszechną opinią o drodze Macrona podczas pierwszej prezydentury: nadzwyczaj inteligentny kosmita, który przybył spoza partyjnego układu i miał wykreować nieznany dotąd pejzaż polityczny, ostatecznie osadził się na znanych pozycjach. I w niczym nie zatrzymał społecznej degrengolady, która dla Houelle­becqa zaczęła się wraz z hasłami wolnościowymi w 1968 r.

Sam Paul jest jeszcze „macronistą”; co prawda odchodzący prezydent wyznacza na zastępcę marionetkę z nadzieją, że on sam powróci na stanowisko po pięcioletniej karencji, lecz minister Juge przy pomocy Paula wspiera marionetkę w kampanii. Wiedząc, że za jej rządów to on będzie faktycznie sprawował władzę. Siostra Paula i jej mąż głosują na lepenistów; są bezrobotnymi praktykującymi katolikami i mają powiązania z ruchami „tożsamościowymi”; Brat Paula, konserwator zabytków i chodzące nieszczęście, związał się z jędzą dziennikarką, która, chcąc go poniżyć, odmawia mu potomstwa i daje się sztucznie zapłodnić; na dawcę nasienia wybiera czarnego ­Kalifornijczyka. To jedyna zołza w powieści, wszystkich innych stać na gesty miłosierdzia i współczucia. Jest w nich coś z pierwszych chrześcijan, tyle że tłumnie wyległych z katakumb. Dostrzegają to nawet macroniści, którzy po cichu wyznają zazdrość wobec „ludowej” wiary kontrastującej z duchową pustką, w której sami zalegli. „Rekonkwista” chrześcijańska jeszcze nie nadeszła, lecz jej zapach da się już wyczuć. Wedle sławetnej formuły André Malraux „wiek XXI będzie religijny albo go nie będzie”.

Paul ma w rodzinie nie tylko katolików; jego żona Prudence, z którą żyje w separacji, choć w tym samym mieszkaniu, należy do jednej z wielu religijnych sekt. Sam Paul przeżywa duchowe przeobrażenie; niepewne, słabo określone. Powrót do dzieciństwa, błąkanie się wokół kościoła, dystans wobec własnej politycznej pozycji, ale też powrót do literatury. W dniu wyborów w ostatniej chwili postanawia nie oddawać głosu i oddala się w ten sposób od życia, które prowadzi. Twierdzi się, że to jest „najbardziej polityczna” powieść Houellebecqa, tyle tu najwyższych sfer władzy. Ale równie dobrze można powiedzieć, że „najmniej polityczna” w tym sensie, że jej bohater robi salto mortale, skok w głąb siebie, dokonuje exodusu ze skażonego plemienia rządzącej elity, której jedynym celem jest utrzymanie władzy i przetrwanie.

Pożarci przez przyszłość

Można zatem łatwo narysować linię społecznego podziału, jaki Houellebecq wytycza na bliską przyszłość. Z jednej strony macroniści nihiliści, zdolne bestie, lecz znużone i wątpiące w siebie, z drugiej zagubiony lud, który odgrzebuje korzenie, aby odbudować tożsamość. Houellebecq, odwieczny dekadent i, by użyć tytułu powieści Maksa Wolskiego, zawodowy pan Nicuś, kuglarz i treser nicości, przeprowadza szczególną obronę wartości fundujących minima moralia. Szczególną z paru względów i nie całkiem katolicką.

Dlatego choćby, że odwraca tradycyjną hierarchię wiekową kształtującą istnienie zbiorowe; wyższą wartość przyznaje się w powieści życiu gasnącemu niż wschodzącemu. Adoruje się starca, a nie dziecko. Można to czytać jako pośrednią krytykę porzucenia starców podczas pierwszej fali pandemii, ale też jako wyraz trwałej infantofobii. Taejmnicza organizacja terorystyczna, która pojawia się w paru momentach książki, wykonuje kilka antyliberalnych akcji: zatopienie statków z emigrantami; zatopienie chińskich transportowców; zniszczenie duńskiej fabryki magazynującej męskie nasienie.

Przeciwstawienie starzec – infant tworzy drugą i o wiele bardziej interesującą oś podziału. Kulminacją fabularną jest porwanie na prośbę rodziny przez humanitarną bojówkę sparaliżowanego ojca Paula z ośrodka-umieralni dla starców, gdzie dokonuje się rozłożona w czasie eutanazja. Co prawda w dzisiejszej Francji rodzina mogłaby spokojnie ojca wypisać i trudno pojąć, po co ta cała spektakularna akcja, lecz uznajmy jej rolę symboliczną: ze śmierci narzuconej i bezwolnej wydźwignąć się na śmierć własną. Houelle­becq przemyca tu ostro krytyczny stosunek do eutanazji, znany z wypowiedzi publicystycznych. Przy dostępie do morfiny i niedocenionych możliwościach hipnozy eutanazja jest dlań niepojęta. „Zwolennicy eutanazji – pisał w liście do „Le Figaro” – zachłystują się słowami »współczucie« i »godność«, przekręcając ich znaczenie do tego stopnia, że nie powinni mieć prawa ich używać”.

Lekceważący stosunek do starości i moralna gotowość na stosowanie eutanazji niszczy sens życia: ponad przeszłość i teraźniejszość, realne osiągnięcia, których dzisiejsi starcy byli autorami, stawia się hipotetyczną przyszłość, którą mają zbudować dzisiejsze dzieci. Takie pognębienie starości i postawę proprzyszłościową, wadliwie progresywną, nazywa się w powieści po imieniu: to zachodni nihilizm w wydaniu mocniejszym niż Nietzcheańskie rozpoznania. Kiedy dorzucimy do tego przekonanie Paula, że idealizacja dzieci przez kulturę zachodnią fałszuje autentyczny i tak dobrze opisany przez powieść XIX-wieczną obraz relacji rodzinnych, opartych na logice kapitalistycznego zysku, dotrzemy do głębokiego gardła książki. Ma to być opowieść o powolnym zamieraniu bez przyszłości na horyzoncie i bez ułudy postępu oraz bez nadziei, tego „błędu chrześcijaństwa”.

Po literaturze

Słowo „nihilizm” skojarzone ze społeczeństwem ponowoczesnym musi nas zastanowić, zbyt często je słyszymy z ust naszych polityków u władzy i hierarchów jako oficjalne narzędzie antyliberalnej krucjatki. We Francji wzbiera ono w myśli niekoniecznie skrajnej prawicy. W książce „Po literaturze”, która wyszła jesienią, Alain Finkielkraut, ateista anty­poprawnościowy, wspomina o „nihilizmie współczującym”. Ma na myśli dyskryminacyjne i niszczące działania w imię wszelkiego rodzaju równości i walki z alienacją. „Nie oszczędzając żadnej domeny życia, pasja demokratyczna oczyszcza naszą cywilizację z wszystkiego, co stanowiło jej wartość”. Ostatnim przykładem mogłaby być istotna pozycja sygnalistów, wprowadzana, jak się dzisiaj dowiaduję, do naszych instytucji naukowych (i pewnie wszelakich): usunięcie procederów nierównościowych, mobbingu itd. wymaga powszechnego kapowania; konflikt moralny niby nie tak wielki, ale jednak – i tak źle, i tak niedobrze – tragiczny.

„Pasja demokratyczna”, stały obiekt Houellebecqowskiej kpiny jako źródła nowego nihilizmu, wyzwala w powieści gesty obronne. Dla Paula takim gestem byłoby nie tylko nadawanie wartości temu, co stare i dokonane. Także brak ciągoty do prokreacji, a w każdym razie akceptacja bezdzietności, by nie mnożyć istnień, które wydane zostałyby procesowi destrukcji w tym społeczeństwie, na tym świecie.

W dystopii znaleźć można jednak drzwi do małej, smutnej idylli. ­Kruchej, lecz jakoś pełnej. I pod piórem ­Houellebecqa nieco ckliwej. Miłość/miło­sierdzie, seks, lektury, morfina, takie są do niej klamki. Ojcem Paula wywiezionym z umieralni opiekują się najczulej dwie kobiety. Może jeszcze czytać, jeśli przewraca mu się strony, no i jego ciało stać nadal na erekcję. Paul, odmawiając operacji, która zniekształciłaby mu twarz, godzi się na powolną śmierć. Jednak wtedy odżywa jego związek z żoną, powraca bliskość ciał, tkliwość i troska, do chwili śmierci nie pozostanie sam i na swój sposób będzie spełniony.

Tak, trzeba sobie wyobrazić Paula szczęśliwym. „Choćbym też chodził w dolinie cienia śmierci, nie będę bał się złego”. Żadnych złudzeń, podobnie jak nie miał ich przenikliwy Blaise ­Pascal, do którego Paul będzie teraz z podziwem wracał. Ale też zdolność do odczuwania piękna w pejzażu. I w beletrystyce. Po drugiej stronie niż Pascal pojawi się Conan Doyle, pisarz dla Paula nadzwyczajny, Szeherezada dla umierającego, mistrz opowieści, która, ona jedna spośród dzieł, nie muzyka, nie poezja, może przynieść pocieszenie.

Pascal od odwagi i Conan Doyle od porządnej powieści. Ale czym jest taka powieść? Dotykamy tu kwestii, która jest i estetyczna, i obyczajowa, i polityczna. Nie sposób nie postawić pytania: jaka jest w nadchodzącej Francji rola kobiet? Te najważniejsze to Marie Magdaleny, łagodne i empatyczne. Dobrze gotują. Küche, Kirche... Kopulation. A jeszcze lepiej Fellacja, dar dla leniwych mężczyzn, hojnie przez Houellebecqa w większości powieści rozdawany. Nic dziwnego, że świtają równania: powieść tradycyjna = powieść konserwatywna, reakcyjna = powieść sentymentalna, ergo patriarchalna = powieść nie na dzisiejsze czasy = koniec wielkiej powieści w starym stylu.

Te stwierdzenia nie miałyby może znaczenia, gdyby nie stała za nimi wyraźnie zauważalna zmiana. Mianowicie ilościowa eksplozja nowej prozy, zwłaszcza kobiecej, w tym stuleciu. Będącej z gruntu przeciwieństwem „wielkiej powieści”. W Polsce proza ta na ogół jest bardziej artystyczna i ciekawsza językowo od francuskiej; nie ma wątpliwości, że dokonuje się tu estetyczny przełom. We Francji dość często ta proza zamienia się w gołe świadectwo, nieraz oskarżycielskie, rozliczeniowe, albo w ufryzowaną na powieść autobiografię. W każdym razie i tu i tu sposób kreacji jest zupełnie inny niż w przypadku prozy „klasycznej”. Bardziej żywiołowy, mniej konstrukcyjny, fragmentaryczny, bez troski o „epicki oddech”, bez wznoszenia wielkiej budowli, która uniesie przez kilkaset stron długą, wielowarstwową opowieść.

Z konserwatywnego punktu widzenia byłaby to inwazja literatury „po literaturze”. Odchodzenie od wielkiej powieści i zastępowanie jej prozą mało powieściową czy, gorzej, doraźnymi książkami jednorazowego użytku, zwiastuje ogólną, dotykającą wielu poziomów życia rewolucję kulturalną, która we Francji miałaby się dokonywać.

Choroba wieku

W tym świetle powieść Houllebecqa brzmiałaby jak smutnego łabędzia śpiew. Wyjątkowo pieczołowite przygotowanie przez pisarza grafiki, okładki, zszycie jak dawniej, a nie sklejenie stron (tak, żeby łatwiej byłoby przekładać strony dla sparaliżowanych starców), dodatkowo wzmaga poczucie nostalgii, jaka towarzyszy przedmiotom odchodzącym w przeszłość. Kto wie, czy nie jest to powieść ostatnia. Gorące podziękowanie dla kilku lekarzy, którzy udzielili mu konsultacji, pisarz zamyka autoironicznym stwierdzeniem: „Udało mi się jakimś cudem dojść do pozytywnego wniosku; czas zatem kończyć”.

Przyjmijmy, że to nie żart. Co zostanie z powieści Houellebecqa? Z tych wielkich inscenizacji w iluś tam wariantach (teatr mój widzę ogromny) upadającego świata? Z tej sprawności łączenia wątków, z pozdrowień wysyłanych w przeszłość (ach, to zakończenie stylizowane, jak sądzę, na finał „Szkoły uczuć” ­Flauberta). „Anéantir” łączy z poprzednimi książkami podobna, Schopenhauer­owska koncepcja tragizmu, na którą pisarz sam się powołuje. Nie chodzi o tragiczność wydarzeń stworzonych przez wyjątkowe okoliczności czy podłych ludzi, lecz tragizm, który wynika z samego istnienia, co zakłada raczej, że ludzie są w miarę mili i dobrej woli (w „Anéantir” łajdaków gdzieś wyniosło), choć życie im się wymyka. Podejrzewam, że w przyszłości bardziej niż doraźna diagnoza zostanie z tych powieści rys „schopenhauer­owski”, uniwersalny (i oczywiście fellacja), lecz żadna postać nie ustanowi swojego imienia pomnikiem, żadnej Anny Kareniny, żadnego Rastignaca czy nawet Elizabeth Costello.

Balzac, pisząc kolejne tomy, zapominał, że jest tym Balzakiem od specjalnych powieściowych misji; tyle jeszcze było wokół materii do opisania. W ­„Anéantir” Houellebecq nie zapomina, kim ma być. Bardziej stara się stworzyć rozległą powieść, utrzymać warsztat, niż wniknąć głębiej w opisywaną rzeczywistość. Za dużo epickości, za mało miąższu. Analiza polityczna jest powierzchniowa, kliszowa, bohaterowie obli, niewciągający, wątki sensacyjne doczepione na siłę, żeby nie rozczarować czytelnika, filozofowanie o śmierci nie porywa. „Choroba wieku”, mal de siècle, bardziej przemawiała i fajniej pokazywała pazury w pierwszych powieściach, kiedy Houelle­becq (rocznik 1956) jeszcze nie wiedział, kim jest jako pisarz, a zwłaszcza w debiutanckim „Poszerzeniu pola walki”.

Jednak „Anéantir” wzrusza mnie trochę wysiłkiem, żeby to wszystko zmontować, żeby to się trzymało (no i się trzyma), poprowadzić do końca, dać opowieści niedzisiejszy wolny rytm i, by tak rzec, godność. I nawet bardziej porusza mnie niż śmieszy wyczuwalna w tekście kreacja siebie na wielkiego powieściopisarza, który zaczernia właściwą dla jego sławy liczbę stron. Obawiam się wszak, że minie ileś tam lat, i tak siedząc na tronie, ­Houellebecq zostanie ze swoimi dwórkami i waletami epickości jak ­Himilsbach z przysłowiowym angielskim. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Pan Nicuś i śmierć