Miasto pokochane

Jeszcze niedawno były kompleksy, wietnamskie budki, pęd do kariery, przestrzeń nielubiana i niczyja. A jest nowa miłość. Warszawa raz jeszcze wstaje do życia, obudzona przez młodych.

23.04.2013

Czyta się kilka minut

Klubokawiarnia Warszawa Powiśle, 2011 r. / Fot. Wojciech Artyniew / FORUM
Klubokawiarnia Warszawa Powiśle, 2011 r. / Fot. Wojciech Artyniew / FORUM

Osiem lat temu Maria Peszek pierwsza powiedziała, że kocha. Jej litania do miasta-miejsca okazała się wyznaniem, modlitwą, inwokacją, na którą zachwytem zareagowali przede wszystkim dwudziesto-, trzydziestolatkowie. Niewyrażone wcześniej zbiorowe uczucie, rosnące wobec tej niejednoznacznej przestrzeni – poruszającej, niepokojącej, bolesnej i polepionej z różności – miało dopiero wybuchnąć.

Ze światła poczęte

Moje miasto

Z deszczu wyżęte

Moje miasto

Z puzzli, domów, samochodów i wind

Mieszkańców, mętów, przekrętów

Psów, sklepów, dyskotek i kin

Szpitali, cmentarzy i gliniarzy

Bazarów, browarów i kiosków

Hipermarketów, gadżetów

Pseudofacetów i superkobitek

Moje miasto przestrzeni rozbitek

Moje miasto na rogatkach niejasne

W centrum wyjaśnione, marmurowe

Bankomatowe moje miasto z wyobraźnią

Wykute, mostami zasnute

Moje miasto we mgle ginące

W słońcu się rozciągające

Moje miasto martwe w nocy

O świcie tramwajami rozwożące znowu życie

Miasto moje

W Tobie moje niepokoje


Choć Peszek nie śpiewała wyłącznie o Warszawie, nigdzie chyba jej utwór nie był odbierany tak emocjonalnie jak w stolicy. W mieście, nad którym trzeba zapłakać, by je pokochać. I którego nowa, wspaniała legenda wyrasta ze smutku, z lamentu nad światem utraconym.

Premiera „Miasto manii” była – widać to dziś – symboliczną cezurą. Po 60 latach od zrujnowania, po czasie arbitralnej powojennej odbudowy, Warszawa stała się znów obiektem miłości i czułości. Z miasta transformacyjnej bezduszności i ambicjonalnej gorączki, wielkiej polityki i interesów, na powrót staje się miejscem do życia, przebywania, współistnienia z innymi. A także obiektem uwielbienia – figurą, do której zwracają się artyści i twórcy, którą zgłębiają mieszkańcy. Warszawa ma fanów, wielbicieli, wręcz wyznawców. Kochanie jej stało się kwestią mody, ale – co ważniejsze – istotnym elementem tożsamości, patriotyzmu. To, że żyje się w mieście-Feniksie, naznaczonym nie tylko tragedią, ale także odrodzeniem i wielkimi zmianami, daje cenny mandat obywatelom dynamicznej, ruchomej nowoczesności.


RECYKLING MITU


Paszport warszawski jest powodem do dumy, wyrastającej nie tyle z samego historycznego kontekstu, co w efekcie rosnącej świadomości. Rzecz jasna najsilniejszym punktem odniesienia dla młodych mieszkańców i twórców jest legenda życia okupacyjnego, Powstania Warszawskiego i wojennych zniszczeń. Ten etap dziejów jest przedmiotem drobiazgowych studiów, a jednocześnie materią romantycznego mitu, pisanego na nowo czy też adaptowanego do współczesnych wzruszeń. Warszawa jawi się jako miasto, w którym młodzi stawiali opór okupantom, nosili się z klasą nawet w wojennej pożodze, żyli honorowo i pięknie, wreszcie – złożyli ulicom i murom najwyższą ofiarę.

Ogromną rolę w ożywieniu tej opowieści odgrywa Muzeum Powstania Warszawskiego, jedna z najczęściej odwiedzanych, ale też najaktywniejszych tu instytucji kultury. Organizowane przez muzeum spektakle, koncerty, wydawane książki czy płyty stworzyły rodzaj identyfikacyjnego kręgosłupa dla młodych mieszkańców. Historia walczącej Warszawy stanowi przedmiot fascynacji, rozwijanej o wątki późniejsze – odbudowę, odradzanie się życia. Księgarniane półki pełne są historycznych opracowań, reportaży, wspomnień i biografii, albumów, monografii miejsc, a także współczesnych powieści osadzonych w przeszłości miasta. By wymienić kilka najnowszych: wydana przez Dom Spotkań z Historią seria „Ostańce” Magdaleny Stopy i Jana Brykczyńskiego, przedstawiająca ocalałe z pożogi kamienice i losy ich mieszkańców, bestsellerowa „Morfina” Szczepana Twardocha, zabierająca czytelników do Warszawy 1939 r., „Stacja Muranów” Beaty Chomątowskiej, opowieść o dzielnicy wyrosłej w miejscu getta, czy „Cwaniary” Sylwii Chutnik, będące ukłonem wobec otoczonych nowym kultem książek Tyrmanda czy Wiecha.

Miłosne wyznania składają Warszawie nie tylko pisarze. Oprócz nagrań Marii Peszek pojawiły się inne, silniej związane z historią. Fenomenem okazały się utwory Lao Che, choćby „Tramwajem jadę na wojnę”, z tekstami zawierającymi fragmenty utworów Baczyńskiego. Z okazji 63. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego jazzową płytę „Umiera piękno” nagrała Aga Zaryan. Kilkudziesięciu młodych muzyków, w tym Novika, Mika Urbaniak czy Maria Sadowska, uczestniczyło w nagraniach dwóch albumów „Cafe Fogg” z nowymi interpretacjami piosenek Mieczysława Fogga, jednego z najbardziej warszawskich artystów. Mieszkający we Wrocławiu producent L.U.C wykorzystał archiwalne nagrania Polskiego Radia i głosy wojennej Warszawy do stworzenia albumów: „39/89 Zrozumieć Polskę” oraz „Warsaw War I Saw”. Janek Młynarski stworzył band, z którym dawał koncerty rodem z dawnej Warszawy. Do historycznych ran stolicy od lat 90. regularnie odwołują się raperzy, oni też – w przeciwieństwie do jednorazowych projektów różnych muzyków – najwierniej i na bieżąco tworzą zapis pamięci miasta. Osobnym zjawiskiem jest Pablopavo i zespół, z którego się wywodzi – Vavamuffin. Najnowszym, szczególnym albumem jest „Nowa Warszawa” Stanisławy Celińskiej. Aktorka przez całe życie związana z tym miastem nagrała poruszające interpretacje najważniejszych poświęconych mu utworów, nakładając mapę własnych przeżyć na konkretne ulice i miejsca.

Dla filmu – fabularnego, dokumentalnego czy telewizyjnego – Warszawa jest niewyczerpaną inspiracją, pozwalającą jednocześnie umacniać romantyczny mit i krytycznie go opracowywać. Światową rangę legendzie warszawskiej nadał Roman Polański kręcąc „Pianistę”. Urokowi miasta ulegli producenci BBC, którzy wspólnie z Polakami realizowali historyczny miniserial „Szpiedzy w Warszawie” z Marcinem Dorocińskim. Serialowy „Czas honoru” potęgował zachwyt nad epoką wielkich ideałów, niezłomnych postaw, kwiecistych sukienek i lśniących oficerek. Niekonwencjonalny przebój sprzed kilku lat – „Rewers” Borysa Lankosza – łączył grozę powojennego terroru i socjalistycznej zabudowy z czarnym humorem. Zaś niedawna premiera „Baczyńskiego” przyniosła poetycką impresję o przerwanym nagle młodzieńczym pięknie – jednym z najsilniejszych elementów mitu Warszawy. Animacja „Warszawa 1935”, choć przez część krytyków przyjęta z rozczarowaniem, zrobiła kasowy rekord. Oferowała bowiem podróż w przeszłość – do miasta utraconej wspaniałości, klasy i splendoru, jakie pragnęlibyśmy odzyskać. Rusza realizacja dwóch kolejnych filmów: Xawery Żuławski ekranizuje „Złego” Leopolda Tyrmanda, książkę czytaną z ekscytacją przez dzieci XXI w., a Jan Komasa, rocznik 1981, zaczyna zdjęcia do wyczekiwanego filmu o Powstaniu Warszawskim – pierwszego wielkiego obrazu poświęconego temu tematowi od czasów „Kanału” Wajdy.


HANDLOWE WIDMO


Dzisiejsza miłość do Warszawy zbudowana jest na utracie i pragnieniu odtworzenia miasta mitycznego, zapisanego w wytworach kultury. To podstawa, ale nie jedyny powód wiosny uczuć. W przeciwieństwie do starszych pokoleń, pamiętających zburzenie, lata odbudowy czy socjalistyczną siermiężność, młodzi nie są obciążeni trudnymi wspomnieniami. Mówiąc wprost: łatwiej im kochać. Dramatyczna przeszłość staje się ważnym, a nie traumatycznym, punktem odniesienia. Z własnych doświadczeń znają miasto odnowione – nie tylko rozbudzone do demokratycznej i wolnorynkowej rzeczywistości, ale też przeżywające renesans europejskiego znaczenia. Ich Warszawa opowiada historię ze szczęśliwym zakończeniem.

To sprawa zupełnie świeża, bo ledwie kilka lat temu w słowie „Warszawa” zaklęte były także: brzydota, przypadkowość, anonimowość, obcość. Niechęć do tego miasta stanowiła nieodłączną część relacji z nim. Wyrażali ją nie tylko przyjezdni, ale także my – tutejsi. Cofnijmy się o krok, do socjalistycznej szarzyzny przerobionej nagle na bazar. Centrum stolicy było przez blisko dwie dekady targowiskiem: najpierw na chodnikach łóżka polowe i cinkciarze, potem wokół Pałacu Kultury i Nauki blaszane „szczęki”, wreszcie obskurne hale. Wszędzie tandeta, od staników po sztuczne futra, sprowadzana z zagranicy – a to najważniejsze – konfekcja dająca namiastkę luksusu, połączenia ze światem zewnętrznym, a więc – jak myśleliśmy – lepszym. W latach 90. liczyło się jedynie Śródmieście, które opanowali handlarze.

Te pierwsze lata, zgiełk szybkich i niecierpliwych transakcji, obnażonych, dokonywanych na oczach obojętnych świadków, naznaczyły charakter miasta. Warszawa miała być sferą biznesu, obiegu pieniądza. Z chałupniczych interesów prędko rosły fortuny. Między straganami i tablicami reklamowymi zaczęli przemykać samozwańczy biznesmeni, pięły się pierwsze biurowce. Na dworcach i przystankach przybywało żebraków i bezdomnych. Wyglądało na to, że wszystko kręci się wokół forsy, sukcesu, kariery – tego, kto je miał, a kto nie.

Taka Warszawa w większym stopniu istniała dla interesów niż dla ludzi. Jej centrum stało się miejscem pozbawionym czasu, wypraszającym tych, którzy nie chcieli niczego załatwiać, a po prostu być. Nie było ławek, przestrzeń publiczna zaczęła służyć do przemykania w pośpiechu. Bazarowe widmo krążyło długo, aż do zlikwidowania hal targowych kilka lat temu. Trwają tam zresztą uporczywi rozbitkowie – kilka tanich jadłodajni przy dworcu kolei podmiejskiej, sprzedawcy sznurówek i rękawiczek. W środku miasta pozostała przestrzeń, która – choć oswobodzona z handlowej okupacji – wciąż jest nią skażona. Od czasu do czasu wielki parking przed PKiN staje się chwilowym adresem dla masowych imprez, migawką zbiorowego życia, ale nie ma wątpliwości, że to ziemia niczyja, czy może niezabliźniona nadal rana po architektonicznej przemocy lat powojennych. Na przełomie XX i XXI w., im bardziej Śródmieście stawało się punktem przesiadkowym, strefą szybkich spotkań i transakcji, tym wyraźniejsza stawała się potrzeba odzyskiwania innych przestrzeni dla mieszkańców. Nowe życie Warszawy zaczęło kiełkować w dzielnicach: w przeciwieństwie czy w odruchu obronnym wobec wibrującego, osieroconego środka – Żoliborz, Mokotów, Muranów, Saska Kępa, Ochota, Powiśle, Praga zaczęły na nowo nabierać osobnego charakteru. To tam odrodziła się dbałość o miejskie życie, o relacje i znajomość otoczenia, wreszcie – o kulturę, która ma wymiar konkretny i osobisty. Kulturę niepochodzącą od instytucji, niebędącą implantem, ale wyrastającą z lokalności. Stąd wzięły się kafejki i klubokawiarnie – dziś o niebo ważniejsze niż dawniejsze puby czy kluby, bo będące reinkarnacją domów kultury, miniośrodkami życia społecznego i artystycznego. Coraz ważniejszymi w codzienności wypełnionej kontaktem wirtualnym – to do nich idzie się, żeby pobyć i porozmawiać naprawdę. Warszawa jest pełna takich niewielkich, rozproszonych lokali, samorodnych przyczółków serdeczności stanowiących niepozorny, a chyba najważniejszy społeczny krwiobieg wielkiego miasta.


RENESANS NA PERYFERIACH


Miejsca te są też reakcją na zanik przestrzeni wspólnych, spowodowany rozrostem centrów handlowych, wysysających usługowo-kulturalne życie z głównych arterii. Podczas gdy tłumy lgną do świątyń handlu i sieciowych kawiarni, konsumpcyjni opozycjoniści rozchodzą się do swych małych adresów – wyliczonych obok, w tekście Beaty Chomątowskiej. Życie kulturalne podzielone między dzielnice okazało się sposobem na ich ponowne zasiedlanie, jeśli nawet nie dosłownie, to poprzez ożywianie. Pierwszym wyrazistym przykładem przemiany była Praga, gdzie powstało kilka nowych obszarów życia: ulica Ząbkowska z nowymi knajpkami, Fabryka Trzciny – centrum koncertowe i teatralne, klubowe podwórko przy ulicy 11 Listopada czy kamienice przy Inżynierskiej i fabryka Koneser, zagospodarowane przez artystów i kluby. Wbrew zapowiedziom, nie nastąpiła spektakularna przemiana całej dzielnicy, ale „przeklęta” Praga wróciła na mapę miasta jako atrakcyjne miejsce spotkań. Udrożniono kanały komunikacyjne pomiędzy nią a Śródmieściem, młodzi lubią tam imprezować, a pofabryczne lokale skusiły twórców i inwestorów. Wkrótce wybuchać zaczęły inne lokalne miłości, np. w pulsujących młodością kafejkach Powiśla, na obsiadanych w ciepłe dni nadwiślańskich schodach czy wzdłuż Francuskiej – głównej ulicy Saskiej Kępy. W końcu ta fala dotarła także do Śródmieścia. Większość tych lokali zakładają i prowadzą ludzie młodzi. Ci, którzy – w mniej czy bardziej świadomy historycznego kontekstu sposób – odbudowują Warszawę bawiącą się, rozgadaną, stylową i modną. Jak ta przedwojenna.


BUŁKA PARYSKA


Młode pokolenie przywozi kosmopolityczne doświadczenia i buduje miejsca na podobieństwo najmodniejszych, wielkomiejskich adresów Berlina, Amsterdamu czy Paryża. Od kilku lat Warszawa przechodzi więc podwójną metamorfozę: jednocześnie wraca do korzeni i wpisuje się w europejskie trendy. Widać to wyraźnie w charakterze i tytulaturze nowo powstających miejsc. W latach 90. stołeczne kluby i puby miały anglojęzyczne nazwy, teraz furorę robi niepodważalna „tutejszość”. Praska Kicia Kocia zaprasza na tradycyjnie wyrabianą oranżadę i wyroby lokalnych browarników. Na Powiślu Sam, Lody Na Patyku i Piaskownica przypomniały świat zabaw dorosłym już dzieciom urodzonym w ostatnich latach PRL-u. Tymczasem stworzona w dawnym sklepie spożywczym śródmiejska Charlotte rozpętała modę na francuskie pieczywo i pite od rana wina musujące, przypominając, że Warszawa była kiedyś nazywana – niechby i na wyrost – Paryżem Wschodu. Wyprawa po świeżą bagietkę stała się porannym zwyczajem wielu warszawiaków – tych samych, którzy chwilę wcześniej przyswoili sobie tradycję jadania sushi na lunch. Na wypełnionym lokalami Nowym Świecie widać, że miasto osiągnęło równowagę pomiędzy miejscowym charakterem a światowymi ambicjami, więc po golonce z kapustą łatwo przenieść się obok na filiżankę caramel macchiato. Zakochanie w Warszawie jest znów możliwe, ponieważ młodzi nie widzą powodu, by uciekać od przeszłości, polskiego charakteru, ani się ich wstydzić. To miasto jest symbolem przemiany spełnionej. Dwie dekady transformacyjnego wysiłku zasypały największe cywilizacyjne różnice, globalizacja upodobniła nas do innych, a wizyty w światowych metropoliach pozwoliły dostrzec zalety polskiej rzeczywistości. Warszawa nie jest już adresem, z którego koniecznie chce się wyjechać do Nowego Jorku czy Hongkongu. Świat jest tu, gdzie my.  


PAULINA WILK jest reportażystką i publicystką, autorką m.in. książki „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” oraz dyrektorem literackim Big Book Festival w Warszawie. Stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicystka, reportażystka i pisarka. Za debiut książkowy „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011) otrzymała w 2012 r. nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Jej książka była też nominowana do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Angelus oraz… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17-18/2013