Mężczyźni spod znaku Saturna

Jak (symbolicznie) zabić ojca - o tym przede wszystkim pisze Jacek Dehnel. Bo też powieściowy Francisco Goya posiada wszelkie cechy rodzica toksycznego - jest apodyktyczny w słowach, nieprzejednany w czynach i niezachwiany w sądach.

10.05.2011

Czyta się kilka minut

Czy Francisco José Goya y Lucientes jest autorem "Czarnych obrazów"? Czy tę mroczną, przenikniętą skrywanymi fobiami serię malowideł stworzył raczej jego syn Javier? Od kilku lat spierają się o to znawcy twórczości autora "Okropności wojny", kładąc na papier kolejne hipotezy, dowody, supozycje, argumenty pro i contra. Dla najnowszej książki Jacka Dehnela konfrontacja ta ma znaczenie o tyle, o ile pamiętać będziemy, że sprawę niepewnego lub, nazwijmy rzecz ściślej, kwestionowanego autorstwa uczynił kołem zamachowym swojej najnowszej narracji.

"Saturn" jest więc współczesną wariacją na temat życia Goi i jego rodziny, jednak skrupulatne badanie zgodności Dehnelowej opowieści z faktami nie wydaje mi się konieczne. Lepiej smakować tę wyśmienitą prozę, dać się uwieść zmysłowemu niemal językowi; lepiej delektować się staranną kompozycją; lepiej wreszcie zagłębić się w skomplikowaną przestrzeń interakcji, generowanych przez główne postaci powieści. Innymi słowy, w przypadku "Saturna" warto poskromić faktograficzną dociekliwość na rzecz źródłowej przyjemności lektury.

Narrację "Saturna" tworzą naprzemienne monologi trzech mężczyzn z rodziny Goya - Francisca, Javiera i jego syna (a więc wnuka królewskiego malarza) Mariano. Nie są to jednak monologi od siebie odseparowane, łączą je nie tylko komentarze do opisywanych wydarzeń, ale też zdecydowanie formułowane stanowiska wobec wyborów, postaw życiowych czy zachowań pozostałych bohaterów. Mężczyźni wzajemnie się oceniają (najczęściej krytycznie), demonstrując nieustannie swoją autonomię. Kłopot w tym, że dwaj z nich - Javier i Mariano - pozostają pod przemożnym wpływem wielkiego Goi. To on, saturniczny, rubaszny samiec alfa, pożera ich niezależność, wyciskając nieusuwalne znamię swojego geniuszu. O tym jednak za moment.

Monologi trójki mężczyzn poprzetykane są dodatkowo ekfrazami, w których Jacek Dehnel nie tylko opisuje cykl "Czarnych obrazów", ale też daje autorskie mini-eseje na temat sztuki. Mogłyby te mikrologiczne teksty stanowić osobny, błyskotliwy zbiór, ozdobiony tak sugestywnymi fragmentami, jak chociażby "Pies", będący - jak cały zresztą "Saturn" - językowym popisem autora "Balzakianów". Subtelne frazy wcześniejszych powieści zastąpił jednak Dehnel odmianą mowy, w której buzują emocje, przelewają się wewnętrzne soki, spotykają dosadne epitety i nieoczywiste porównania, a w oczy kłują sprośne wulgaryzmy. To język męskiej, samczej dominacji, język machismo, naznaczony niezachwianą pewnością własnej - by tak rzec - celności deskryptywnej.

Prym wiedzie tutaj, rzecz oczywista, Francisco, choć i dwaj pozostali panowie niewiele mu ustępują. Oto, co znajdujemy na przykład w jednej z kwestii wypowiadanych przez Goyę-ojca: "Bo i jest kogo kształcić, nie to, co ta dupa Javier, który do niczego się nie potrafi zabrać, leży tylko jak larwa, jak kawał tłustego mięsa w brytfannie, w zakrzepłych sokach, nie chce mu się do mnie przyjechać, nie chce mu się przenieść przez Pireneje tego spasionego tyłka, a ja, staruch, muszę jeździć w tę i z powrotem jak młody szczygiełek, bo inaczej nie zobaczę mojego ślicznego Marianito". To zdanie symptomatyczne, pokazuje bowiem wprawę, z jaką autor "Rynku w Smyrnie" balansuje pomiędzy poetyką kompulsywnej augmentywy i czułej, delikatnej deminutywy.

Najnowszym tekstem prozatorskim Dehnela rządzi zasada trójdzielności. Powieść biograficzna, esej i elementy rozprawy naukowej to gatunki, które pisarz zapętlił w niedający się rozsupłać powieściowy węzeł. Dalej - narracja rozpisana jest na trzy głosy, wreszcie - bohaterowie obdarowani zostali trzema, znanymi od starożytności, temperamentami: sangwinicznym (Francisco), melancholijnym (Javier) i cholerycznym (Mariano). Starcie tych trzech "humorów" jest właściwą tkanką "Saturna", przy czym batalia idzie o wyzwolenie się spod ojcowskiej hegemonii. Jak (symbolicznie) zabić ojca - o tym przede wszystkim jest nowa powieść Dehnela. Bo też pokazywany przez niego Francisco Goya posiada wszelkie cechy rodzica toksycznego - jest apodyktyczny w słowach, nieprzejednany w czynach i niezachwiany w sądach.

Jednak w tym pewnym siebie, aroganckim szowiniście jest coś skrajnie pociągającego. To artystyczny geniusz, sprawiający, że Goya obsesyjnie, z podziwu godną pracowitością, zapełnia kolejne płótna. Nie ma czasu na zbędne myślenie, jedyną jego powinnością jest czyn, zmierzający do przyszpilenia kawałka rzeczywistości. A potem burdel, Pepa (żona Józefa), wyprawa na polowanie, godziwa wieczerza i - ewentualnie - soczysty list do Zapatera, z którym twórcę "Praczek" połączyło wieloletnie homoseksualne (jak sugeruje autor) uczucie. I tak na zmianę, i tak ciągle. Jak wyjść z cienia kogoś takiego, kogoś, kto doświadcza świata tak intensywnie, że potrafi malować rzeczy wyprzedzające epokę? Goya, ten nienasycony Saturn, obarczył syna i wnuka ciężarem, spod którego podnieść się było nie sposób.

Nic dziwnego, że Javier był melancholikiem, nazywanym Kluską (przez Mariano), czy skulidupą (przez Francisco). Trzydzieści lat zmagań z ojcem skutecznie oddzieliło go od świata, zmieniło w "skorupkę, w której nie zostało już nic żywego". Javier nie myśli o pigmentach, nie kręcą go "popołudnia byków", nie zajmują go ciemnookie hiszpańskie piękności. Javier w dwudziestym piątym roku życia poczuł, że nie jest człowiekiem, a drewnianą marionetką. "Nitki przywiązane do moich ramion, łokci, dłoni, kolan i stóp, do moich powiek i warg - powiada syn genialnego Goi - zostały odcięte i leżą na podłodze, jak długie martwe pasma włosów". To jeden z klasycznych obrazów melancholijnych - ciało pokawałkowane, obce, odseparowane od "ja", które u melancholików jest zawsze "gdzie indziej".

Melancholijne passusy u Dehnela podobają mi się szczególnie. Jak pięknie pisarz kryptonimuje melancholię, nazywając ją "twardą pestką świata, która zostanie z gnijącego w słońcu owocu" czy "czarną żółcią mieszkającą i żłobiącą korytarze jak kornik w miękkim drewnie". Śledziennik Javier weźmie jednak w końcu odwet za lata cierpień. Najpierw symbolicznie, malując ciemny, groźny, straszliwy cykl "Las Pinturas negras", później bardziej wymiernie - sprzedając malowidła zmarłego ojca.

Gdzieś pomiędzy tymi dwiema skrajnościami (rozbuchanym Francisco i wycofanym ze świata Javierem) sytuuje się Mariano. Kuty na cztery nogi, lubiący blichtr i szlacheckie tytuły, potrafi przeliczyć talent dziadka na pieniądze - w stosownej chwili usuwa sygnaturę Javiera z "Czarnych malowideł", by cena godna była sławy i talentu wielkiego Francisco. Jednak nawet on - materialista w rozumieniu heideggerowskim (wszystkich i wszystko traktuje jak materiał) - nie potrafi uwolnić się spod jarzma rodzinnych zależności. Swojemu synowi daje imię Javier, choć przecież tak bardzo związany był z dziadkiem, a ojcowskimi "chorobami" gardził.

To imię jest znakiem nieświadomych, niewytłumaczalnych, atawistycznych związków rodzinnych, znakiem - w istocie - poplątanych zależności, którym podlegamy wszyscy na skutek genetycznie przekazywanej konstelacji chromosomów. Rodzaju i stopnia tej determinacji często sobie nie uświadamiamy, jej istnienie jest jednak bezsporne. Podobnie jak bezsporne jest bliskie sąsiedztwo wielkości i upadku, geniuszu i głupoty, ekstazy i melancholii, w końcu - życia i śmierci.

"Saturn" Jacka Dehnela jest powieścią także o tym nierozerwalnym związku światła i ciemności, tajemniczej koegzystencji wzniosłości i karnawału, nieznośnej lekkości bytu i dojmującego ciężaru istnienia. Miał rację Jean Starobinski, który w szkicu o Goi pisał tak: "Demaskując ciemności, Goya powołuje do życia chmarę bestialskich stworzeń. Szukając źródła zwraca się ku pierwocinom życia. Tam jest ów punkt, gdzie krzyżują się gatunki, to osobliwe zlewisko, gdzie barwy życia mieszają się z cieniami zła. Cóż zatem dziwnego, że figury potępione przez rozum nabierają szalonej witalności? I że obrazy prapoczątków są skażone grozą? Tak pojawia się przerażający i groteskowy obraz żarłocznego początku - Saturn".

Tak, o tym swoistym "zmieszaniu sfer" i pierwocinach życia, ginących w ciemnych namiętnościach - o tym również jest "Saturn" Jacka Dehnela. Mocna, jędrna, zaskakująco dobra proza.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 5/2011