Zaraz po obudzeniu – nerwowe przeglądanie wiadomości. Przesuwające się po facebookowych i twitterowych tablicach posty, z których wynikało, że przełom jest tuż. Opatrywane setkami, tysiącami lajków i komentarzy wpisy dowodzące, że rosyjska armia za chwilę boleśnie skonfrontuje się z rzeczywistością. Że Putin, na podobnej zasadzie (fantazja vs. rzeczywistość), przeszacował, zapędził się, zapamiętał. Popadł w szaleństwo. I działa wbrew woli oraz interesom kremlowskiej elity. Wbrew woli oraz interesom rosyjskiej biznesowej elity. Wbrew woli oraz interesom Chin. Dlatego właśnie jego dni są policzone, podobnie jak policzone są dni „specjalnej operacji wojskowej”. Jeszcze tylko trochę – i będzie po sprawie.
Pamiętacie? Na podstawie precyzyjnych wyliczeń eksperci przekonywali, że to nie potrwa – bo nie może potrwać – długo. A jeśli nawet – dodawali – nie parametry militarne okażą się decydujące, to bez wątpienia zadziałają czynniki ekonomiczne. Oto bowiem (pamiętacie?), począwszy od końca lutego 2022 r., jedna za drugą zaczęły się z Rosji wycofywać kolejne korporacje i firmy. Jeden za drugim kolejne kraje ogłaszały sankcje wymierzone w agresora. Żadna gospodarka nie wytrzyma tego rodzaju deprywacji i niechybnie zaraz runie – słyszeliśmy. Wraz z nią natomiast – nie może być inaczej – runie zbrodniczy reżim. O ile, naturalnie, świat nie pogrąży się najpierw w nuklearnej pożodze. Od której, jak zresztą słusznie oceniali ludzie zajmujący się szacowaniem tego typu zagrożeń, znaleźliśmy się bodaj najbliżej od czasów kryzysu kubańskiego.
Cóż, minęło półtora roku i – przynajmniej na razie – nie zanosi się na żadne spektakularne zakończenie. Media, nie tylko społecznościowe, niekiedy jeszcze wykazują żywsze zainteresowanie problematyką wojenną – zazwyczaj, kiedy wydarzy się coś dającego przerobić się na efektowny nagłówek (bo w sieci czyta się już dzisiaj prawie wyłącznie nagłówki) – ale emocje ewidentnie przygasły. A jeśli nawet gdzieś się periodycznie kondensują, to częściej np. przy okazji nawiedzających południe Europy upałów i pożarów niż przy okazji ukraińskiej ofensywy czy też dronów, którym udaje się omijać obronę przeciwlotniczą Moskwy.
Specyficzna to, ale i znana dobrze dynamika: najpierw uniesienie, a potem opadanie, powrót do codzienności, habituacja. Nie tylko przy okazji wojny w Ukrainie możemy ją w sobie – i dookoła siebie – obserwować, ale także np. przy okazji rozmaitych politycznych afer. Pamiętacie? Emocjonalna atmosfera zazwyczaj na początku sięga zenitu, żeby następnie przejść w stan całkowitego niemal uśpienia i zobojętnienia. Ileż to już było „definitywnych kompromitacji” tego czy tamtego polityka, tej czy tamtej ekipy, ile „końców demokracji”, ile „ostatecznych upadków”? No właśnie.
Co jest jednak złego w tym – można by odpowiedzieć – że tak bardzo pragniemy szybkich rozwiązań, momentalnych przesileń? To przecież zrozumiałe i jak najbardziej ludzkie. Otóż mam w tym względzie nieco odmienne zdanie. Nie mogę się mianowicie oprzeć wrażeniu, że efektem ubocznym tego naszego ciągłego zniecierpliwienia nie jest wyłącznie frustracja spowodowana tym, że różne sprawy, które chcielibyśmy natychmiast załatwić, i tak ciągną się latami. Efektem ubocznym – najpoważniejszym – jest raczej niezdolność do rozpoznawania, z czym faktycznie mamy do czynienia. I – co za tym idzie – niezdolność do adekwatnego działania.
A może w ogóle zachodzi tutaj specyficzny paradoks: pozbywając się infantylnej fantazji o możliwości natychmiastowego rozstrzygnięcia złożonych problemów moglibyśmy sprawniej, a zatem… szybciej je rozwiązywać? ©