Matka Polka albo żadna

Rząd niemal zlikwidował adopcje zagraniczne. Dla dobra małoletnich – twierdzą urzędnicy. Prześledziliśmy losy dzieci, którym zablokowano drogę do rodzin. Oto jak władza jedną decyzją wpłynęła na ich życie.

21.01.2019

Czyta się kilka minut

 / JOANNA RUSINEK
/ JOANNA RUSINEK

Od tej historii wszystko się zaczęło. Rok 2013, dwie siostry, trzylatka i pięciolatka, trafiają do adopcji zagranicznej. Sprawą zajmuje się jedna z trzech posiadających wówczas licencję na przysposobienia międzynarodowe placówek: Krajowy Ośrodek Adopcyjny Towarzystwa Przyjaciół Dzieci.

W 2015 r. przyjeżdża do Polski małżeństwo z USA. Para zakwalifikowana przez EAC, amerykańską agencję posiadająca akredytację strony polskiej. Nasz sąd zgadza się na adopcję. Dzieci wylatują za ocean. Ale na amerykańskim lotnisku nowi rodzice oddają starszą z dziewczynek innemu małżeństwu (ci pierwsi będą tłumaczyć, że o tym fakcie – wynikającym z trudności, jakie mieli mieć z dzieckiem już w Polsce – powiadomili EAC).

Sierpień 2016 r. Rodzice, którzy przejęli na lotnisku starszą z dziewczynek, przywożą ją do szpitala. Lekarze stwierdzają, że dziecko było wykorzystywane seksualnie. Para trafia do aresztu, później wychodzi za kaucją. Do dziś nie ma pewności: czy dziecko, na co wskazywać miał stopień zabliźnienia się ran, było krzywdzone w Polsce, czy już w USA. Wrzesień 2016: amerykańska policja przekazuje informację o sprawie ośrodkowi TPD. Dopiero teraz polska strona dowiaduje się o rozdzieleniu dziewczynek. Ośrodek nie powiadamia o policyjnym raporcie urzędników. Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej (kieruje nim już wówczas Elżbieta Rafalska) dowiaduje się o sprawie 8 grudnia. Od amerykańskiego konsula.

Burza wybucha w styczniu 2017 r. „Ośrodek zawalił, straciliśmy do niego zaufanie” – mówi TVN24 wiceminister Bartosz Marczuk. „Nie mamy sobie nic do zarzucenia” – mówią w TPD, dodając, że zawiniła amerykańska agencja, a ośrodek nie miał obowiązku przekazywać informacji o śledztwie urzędnikom. Dramat staje się impulsem do rewolucji. MRPiPS odbiera prawo do adopcji zagranicznych dwóm z trzech zajmujących się nimi ośrodkom, w tym TPD. Od tej pory na stałe prawo to będzie mieć tylko warszawski Katolicki Ośrodek Adopcyjny.

Resort decyduje o radykalnym ograniczeniu zagranicznych przysposobień, motywując to „głębokim przekonaniem o możliwości znalezienia w Polsce właściwego, stabilnego zastępczego środowiska rodzinnego dla wielu dzieci”. W 2017 r. za granicę trafia jeszcze 152 małoletnich, a więc o połowę mniej niż w latach poprzednich. W roku 2018 już 39, co oznacza, że władza niemal wygasiła adopcje zagraniczne.

Co w zamian? Czy rzeczywiście dzieci, którym odmówiono wyjazdu, znalazły „rodzinne” i „stabilne” środowisko?

HISTORIA I: „Ciociu, zabierz mnie do ministerstwa”

Rozmawiamy przez telefon: 11-letnia Amelia przeszła za dużo, by roztrząsać przy niej minione zdarzenia. S., jej opiekunka prawna, wraz z mężem od lat pełni rolę rodziny zastępczej. – Rezolutna, zdolna, ogólnie zdrowa dziewczynka z długimi blond włosami – opowiada o Amelce. – W oczach „świderek”: widać temperament. Lubi śpiewać i rysować.

– W szkole ma też problemy – dodaje S. – Nie dogaduje się z dziećmi. Odrzuca je, bo sama boi się odrzucenia. Tak jak wiele dzieci bez stabilnych więzi.

Początek jest jak tysiące podobnych. W domu pijaństwo, brak poczucia bezpieczeństwa. W 2011 r. Amelia trafia do domu dziecka. Ma trzy latka. Gdy kończy sześć, ląduje w rodzinie zastępczej. Z końcem 2016 r. dziewczynka po raz pierwszy słyszy o możliwości przysposobienia. Rusza procedura, taka jak zawsze: lokalny ośrodek gromadzi dokumenty dziecka i szuka dlań rodziców wśród zarejestrowanych u siebie kandydatów. Jeśli w ciągu 30 dni nie będzie chętnych, dokumenty trafiają do wszystkich wojewódzkich rejestrów. A jeśli w całej Polsce nie znajdą się kandydaci, papiery dziecka idą do Centralnego Banku Danych. Tu – wobec braku innych opcji – dziecko może dostać kwalifikację do adopcji zagranicznej.

Tak też się dzieje w przypadku Amelii. W Polsce od lat nie brakuje co prawda kandydatów na rodziców, ale większość chce dzieci małych i zdrowych... To ważny kontekst sporu o adopcje zagraniczne: nigdy nie przeprowadzało się ich zamiast krajowych. Chodziło o dzieci w Polsce niechciane.

Wrzesień 2017 r. Amelka ma już kwalifikację do adopcji zagranicznej (to rodzaj „zielonego światła” do szukania rodziny – stąd do zgody ministerstwa na kontynuowanie procedury daleka droga). Po jakimś czasie się udaje: para z Włoch jest po czterdziestce, na adopcję czekają od 2011 r. On „skończył studia w zakresie literatury, ale od dawna pracuje w policji, pomagając dzieciom z ulicy, zaniedbanym. Od kilku lat jest trenerem psa o imieniu Roxy” – pisze we wrześniu 2017 r. Elżbieta Różańska, psycholog będąca polską przedstawicielką włoskiej organizacji In cammino per la famiglia, pośredniczącej w przysposobieniach. „Amelka jest przeszczęśliwa, że nowi rodzice (tak o nich mówi) mają psa” – odpowiadają m.in. opiekunowie.

– Amelka powiedziała w szkole, że ma nowych rodziców – wspomina dzisiaj S. – Koleżankom, nauczycielkom, księdzu, pani woźnej. Zaczęła się uczyć włoskiego, wyszukując słówka w internecie. Bunt i agresja osłabły.

Ale sprawa się przedłuża. W listopadzie 2017 r. S. pisze list do KOA i resortu rodziny: „W ramach buntu nie chce chodzić do szkoły. Nie panuje nad emocjami (...) Dłuższe oczekiwanie z pewnością pogłębi zaburzenia”. I dodaje: „Proszę o danie szansy Amelce na życie w rodzinie »takiej już na zawsze« (tak mówi dziewczynka)”.

S. dziś wspomina: – Zdarzało się jej mówić: „Ciociu, zabierz mnie do ministerstwa, ja im powiem, co o tym myślę”. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego to tyle trwa.

W marcu 2018 r. przychodzi decyzja. Odmowna. – Gdy usłyszała, co się stało, zaczęła przeklinać – zapamiętała S. – „Co oni sobie, k..., myślą w tym ministerstwie!” – krzyczała, a ja nawet nie wiedziałam, że potrafi tak mówić. Potem znowu były spadki nastrojów, agresja. Do innego naszego podopiecznego, młodszego chłopca krzyczała: „Zobaczysz, ja cię w nocy zabiję”. Baliśmy się. Myśleliśmy, że będzie trzeba w nocy czuwać. Dopiero z czasem Amelka zaczęła się uspokajać.

– Dziecko chciało adopcji, była rodzina. Za byli rodzice zastępczy, niebędący przecież stroną w tej sprawie. Skąd więc ta decyzja? – pytam Elżbietę Różańską.

– Nie wiem – ucina. – Uzasadnienie było takie, jak w każdej odmowie: przysposobienie „nie leży w najlepszym interesie dziecka”. I kropka.

Piecza bardzo zastępcza

– Staraliśmy się o dobro dzieci niezależnie od opcji sprawującej władzę. Proszę więc, byśmy trzymali się z dala od polityki – zastrzega Zofia Dłutek, dyrektorka KOA w Warszawie. Rozmawiamy w siedzibie placówki, która jako jedyna przeprowadza dziś adopcje zagraniczne. Przeprowadza, a więc łączy dziecko z kandydatami na rodziców, gdy to pierwsze dostało już owo „zielone światło”, czyli kwalifikację.

– Wszystkie rządy podchodziły negatywnie do przysposobień międzynarodowych – twierdzi dyrektorka ośrodka. – Tyle że ten wcielił swoje przekonania w życie.

– Jakie to przekonania? – pytam.

– Że jak to, wysyłać polskie dzieci z Polski? Wynaradawiać? Żyje nam się lepiej, mamy 500 plus, jesteśmy rozwiniętym krajem, mamy kandydatów czekających na adopcję. A za granicę wysyłają dzieci kraje biedne – streszcza obiegowy pogląd dyrektorka KOA. I dodaje: – Musimy zrozumieć jedno: dziecku, które przeszło przez horror, jego kraj nie kojarzy się z Bożym Narodzeniem i choinką, tylko z wódką, wrzaskiem i przemocą. Dla niego liczy się nie to, do jakiego kraju trafi, ale czy będzie je miał kto przytulić. Przez lata szukaliśmy rodzin dla dzieci, których nikt w Polsce nie chciał. A jak się udawało, to jakbyśmy Pana Boga za nogi chwycili!


Czytaj także: Życie w poczekalni - raport "Tygodnika" o adopcjach


– Ta zmiana to ideologia?

– To zmiana niekorzystna, ale nie nazwałabym tego ideologią. W Konwencji Haskiej, którą przyjęliśmy i my, i kraje Zachodu, jest napisane, że „kraj pochodzenia” powinien w pierwszej kolejności zapewnić „odpowiednią rodzinę” u siebie. A jeśli nie jest w stanie, dopiero wtedy dziecko powinno trafić do adopcji zagranicznej. Problem w tym, że o ile do 2017 roku „odpowiednią rodzinę” rozumiano jako biologiczną lub adopcyjną, obecny rząd włączył w nią też pieczę zastępczą. Kluczowe jest pytanie: czy polska piecza zastępcza da dziecku to, co rodzina adopcyjna? – pyta retorycznie Zofia Dłutek.

Polska piecza podlega przeobrażeniom. Na lepsze: w tzw. domach dziecka nie wolno już umieszczać najmłodszych, a starsi coraz rzadziej są koszarowani w instytucjach-molochach; na korzyść zmieniły się też proporcje, bo w rodzinach zastępczych jest więcej dzieci niż w placówkach. Ale jest to też system trawiony problemami: w sferze, która jest z definicji czymś tymczasowym, dzieci – jak wykazał raport NIK – tkwią latami, w dodatku przerzucane nierzadko z miejsca na miejsce (jak chłopiec, który w ciągu 4,5 lat zdążył „zaliczyć” 9 domów, na koniec wymagał pomocy psychiatrycznej). Poza tym w niektórych regionach dramatycznie brakuje rodziców zastępczych.

Ale kluczowy problem tkwi gdzie indziej. – Nie chodzi tylko o to, że opiekunowie, nawet najwspanialsi, nie są po prostu dla dziecka mamą i tatą – mówi Elżbieta Różańska, która jako psycholog przez lata pracowała w domach dziecka i ośrodkach wychowawczych. – Także o to, że dzieci w rodzinie adopcyjnej są nie tylko córkami i synami, ale też wnukami, siostrzeńcami, kuzynami. Zawsze będą do tej rodziny należeć, nawet po stracie rodziców. W pieczy zastępczej dzieci przebywają do tzw. usamodzielnienia. Potem zaczynają zwykle życie bez oparcia bliskich albo wracają do swoich biologicznych rodzin, tych samych, z których wcześniej je zabrano.

– Oczywiście bywa, że dzieciom jest w rodzinach zastępczych dobrze – mówi S., opiekunka Amelki. – Ale nawet wtedy czekają... Amelka pyta, czy może do mnie mówić „mamo”. Pozwalam, ale wiem, że i tak jestem dla niej „ciocią”.

Jak na tym tle wyglądają przysposobienia zagraniczne? To tysiące historii, zapewne różnych. Ale w polskim środowisku adopcyjnym i zastępczym trudno usłyszeć inną opinię: adopcja i piecza zastępcza to dwa różne światy.

– To były w większości historie z happy endem, choć czasami umiarkowanym – mówi Halina Balewska-Jurczak ze stowarzyszenia La Cicogna, z siedzibą w Turynie, za pośrednictwem którego przed 2017 r. adoptowano łącznie ok. 650 dzieci. – Dlaczego umiarkowanym? Bo na życie w nowej rodzinie musiały mieć przecież wpływ zranienia, choroby i traumy z „poprzedniego” życia. Ale jednego jestem pewna: w porównaniu z pieczą zastępczą adopcja zagraniczna to los wygrany na loterii. Każdą sfinalizowaną procedurę traktowałam jak uratowanie dziecka.

HISTORIA II: „Dwa zmarnowane lata”

– Mam pytanie do minister Rafalskiej: czy chciałaby przebywać w tak „stabilnym” i „rodzinnym” środowisku jak rodzina zastępcza? Albo placówka? – mówi na początek Magdalena Szymczyńska, dyrektorka Zakładu Pielęgnacyjno-Opiekuńczego dla dzieci do lat 4 w Częstochowie.

Leży tu 23 dzieci. Przyjeżdżają, bo potrzebują opieki lekarskiej. Na rodziców biologicznych liczyć nie mogą. Przypadki? Np. tata ugodził nożem mamę. Albo mama w szpitalu dowiedziała się o wodogłowiu syna... Wspólny mianownik dla większości: pijąca w ciąży matka, dziecko trafia do Zakładu prosto ze szpitala z podejrzeniem zespołu FAS. – Czasami tak głębokiego, że nie potrafią ssać, połykać. W przyszłości będą miały upośledzenia, problemy emocjonalne. Ich szansa na adopcję krajową jest zerowa – mówi dyrektor Szymczyńska.

Siedzimy w sekretariacie, na ścianie wielkoformatowe fotografie. Z jednej patrzy drobna dziewczynka o ciemnych, kędzierzawych włosach. Z drugiej uśmiecha się blond chłopiec. Mieli szczęście: są dwojgiem spośród 45, które w ciągu dekady wyjechały z tutejszego Zakładu za granicę. Ale od stycznia 2017 r. żadne tutejsze dziecko do adopcji zagranicznej nie trafiło.

Rozmawiamy o trzyletniej Natalii, która będzie nam towarzyszyć – przyniesiona na rękach przez jedną z pań – podczas rozmowy. Kto sam nie obserwował, jak wyglądają fazy rozwojowe dziecka, pewnie niczego nie zauważy. Zwłaszcza że Natalka, drobna, z krótko ciętymi lokami, będzie skakać na kolanach dyrektor Szymczyńskiej, dokona próby połknięcia leżącego w zasięgu jej ręki cukierka wraz z papierkiem, uśmiechnie się do każdego dorosłego w zasięgu jej wzroku. Wulkan.

Tyle że waga jej ciała to bardziej waga dziecka półrocznego. Podobnie mowa – Natalka gaworzy monosylabami. Iloraz rozwojowy poniżej normy. Twarz – tak by powiedzieli lekarze – dysmorficzna. Szeroko rozstawione oczy, szeroki nos, wąskie usta. Urodziła się w lutym 2016 r. Matka piła w ciąży. Pierwsze dwa miesiące spędza w szpitalu, potem trafia do pogotowia opiekuńczego. W maju 2016 r. zostaje zgłoszona do adopcji. Ale w Polsce nie udaje się znaleźć rodziców. Nie dla „takiego dziecka”.

W sierpniu 2016 r. Natalka dostaje kwalifikację do adopcji zagranicznej. A już miesiąc później KOA znajduje rodzinę z USA. Procedura przedłuża się, przychodzi wspomniany styczeń 2017 r. To oznacza nie tylko decyzję o ograniczeniu przysposobień, ale też o powtórnej kwalifikacji dzieci. – Musieliśmy zebrać raz jeszcze dokumenty, poszukać rodziny polskiej, wysłać informacje do banku danych. I czekać – słyszę od Anny Wójcik, kierowniczki sosnowieckiej filii Wojewódzkiego Ośrodka Adopcyjnego, który szukał rodziny dla Natalii.

Decyzja przychodzi dopiero w czerwcu 2018 r. Odmowna. Po odwołaniu jest kolejna odmowa. Gdy dziecko jest już w Zakładzie, ośrodek adopcyjny postanawia – w związku ze zmianą sytuacji dziecka – walczyć po raz trzeci. Znowu szuka rodziny w kraju. Znowu bezskutecznie.

– Czekamy – mówi Anna Wójcik. – Dostaliśmy decyzję o ponownej kwalifikacji. KOA będzie teraz, powtórnie, szukał rodziny. A potem decyzja ministerstwa...

– Wciąż liczymy na dobre zakończenie – dodaje Magdalena Szymczyńska. – Ale nawet jeśli to nastąpi, to zmarnowano dziewczynce dwa lata życia. Robimy tu, co w naszej mocy. Mamy nawet sześć pań na zmianie. Przywiązujemy się do dzieci, przytulamy je. Ale nigdy nie zastąpimy rodziny. Każdy miesiąc w placówce to kolejne zaburzenia dziecka.

– Co jeśli dostaniecie kolejną odmowę, a Natalia skończy cztery lata? – pytam.

– Kolejna placówka – nie ma wątpliwości dyrektor Szymczyńska. – To niepojęte, że na skutek jednego dramatu zdemolowano coś, co dobrze działało.

Włosi bliscy rezygnacji

Te dwie historie to nie odosobnione przypadki. Wiele podobnych opowiadają w ośrodkach adopcyjnych (wśród kilkunastu zebranych opinii nie usłyszałem ani jednej popierającej wprowadzone w 2017 r. zmiany).

Anna Wójcik przytacza losy 11-letniego chłopca. Mieszka w domu dziecka, jego przyrodnia siostra znalazła rodzinę za granicą, on był o krok od adopcji krajowej. – Ale kandydaci na rodziców nie poradzili sobie z nim już na etapie wstępnych kontaktów – opowiada Wójcik. – Nie unieśli buntu, agresji, wszystkiego, czego można się spodziewać po dziecku przez lata odrzucanym, które testuje każdego nowego dorosłego w swoim otoczeniu, bo nie czuje się pewnie. Na to kolejne odtrącenie chłopiec zareagował, wyrywając sobie włosy z głowy i brwi... Zgłosiliśmy go do adopcji zagranicznej. W lipcu tego roku przyszła z ministerstwa odmowa, a po wystosowaniu odwołania kolejna. Mimo opinii z wysłuchania dziecka, w której chłopiec deklarował „chęć posiadania rodziny. Bardzo chciałby trafić do adopcji zagranicznej (...) Największym marzeniem chłopca jest tata grający w piłkę nożną”.

Historia kolejna: dwóch sióstr, czternasto- i dwunastolatki. – Między dziewczynkami nie było silnej więzi, więc ośrodek adopcyjny dopuszczał ich rozdzielenie – opowiada Balewska-Jurczak, która ma za sobą także pracę w pogotowiu opiekuńczym i ośrodku adopcyjnym. – Ministerstwo się na to nie zgodziło, mimo że były rodziny dla obu dziewczynek. A na końcu dzieci zostały i tak rozdzielone, trafiając do dwóch różnych domów dziecka.

Ile może być podobnych historii? Nawet kilkaset, bo o tyle dzieci mniej otrzymało zgodę na adopcję zagraniczną w ciągu ostatnich dwóch lat. Chodzi o odmowy bądź to na etapie kwalifikacji, bądź decyzji ministerstwa, a więc już po zakwalifikowaniu rodziny z zagranicy do konkretnego dziecka przez Katolicki Ośrodek Adopcyjny.

– Sytuacja jest bardzo trudna, bo nie ma żadnej pewności co do wydania przez ministerstwo zgody na kontynuowanie procesu adopcji dla dzieci, które już zostały zaproponowane konkretnej rodzinie i uzyskały pozytywną opinię kwalifikacyjną – słyszę od Małgorzaty Mendez z KOA. – Dzieci są coraz starsze, przeżywają kolejne doświadczenie odrzucenia. Tracą zaufanie do osób, z którymi rozmawiały o przysposobieniu, a potem ich marzenie o wyjeździe się nie spełniło. Dzisiaj trudno nawet powiedzieć, czy zagraniczni kandydaci na rodziców, którzy zgłosili się po konkretne dzieci, a następnie usłyszeli o braku możliwości kontynuowania procedury, będą chcieli czekać. Poza tym zgromadzone dokumenty ulegają przedawnieniu, kandydatom przybywa lat, w dodatku tracą zaufanie do polskich procedur, i z prośbą o adopcję zwracają się do innych krajów. Już słyszymy od przedstawicieli zagranicznych organizacji, że koszt emocjonalny dla kandydatów na rodziców stał się zbyt duży.

Potwierdza to w rozmowie z „TP” Anna Waszczyńska, prezes stowarzyszenia La Cicogna (Włochy to dominujący kierunek naszych adopcji zagranicznych): – O ile jeszcze w 2017 r. sfinalizowaliśmy przysposobienia 17 dzieci, to już w ubiegłym żadna z procedur nie została dokończona. W dodatku mamy w tej chwili polsko-włoski klincz na szczeblu rządowym. Tutejsza komisja przy Prezydium Rady Ministrów wydała zalecenie, by żadna włoska akredytowana organizacja adopcyjna działająca na terenie Polski nie przyjmowała już pełnomocnictw od kandydatów na rodziców, skoro i tak prawie wszystkie te procedury kończą się odmowami ze strony polskiego ministerstwa. To wszystko oznacza, że prędzej czy później będziemy musieli zamknąć działalność.

Ministerstwo (nie) odpowiada

Co na to wszystko ministerstwo?

Resort nadesłał uzasadnienie zmian, a w nim wyimki z krajowych i międzynarodowych aktów prawnych, które traktują adopcję międzynarodową jako swego rodzaju ostateczność (w żadnym jednak nie ma mowy o prymacie pieczy zastępczej nad adopcją). „Oferowane dzisiaj efektywne narzędzia wsparcia i troska, jaką rząd polski otacza rodziny wychowujące dzieci, w tym rodziny zastępcze, dają gwarancję zabezpieczenia dobrostanu większości dzieci” – pisze biuro prasowe MRPiPS.

Poprosiłem o rozmowę z przedstawicielem resortu, by zapytać, jak to uzasadnienie ma się do losów konkretnych dzieci. Bez skutku. Zadałem więc pytania mailem:

Jakie są źródła „głębokiego przekonania” o możliwości „znalezienia w Polsce właściwego, stabilnego środowiska rodzinnego”? Czy zmiana była konsultowana z ekspertami: psychologami, pedagogami? A jeśli tak, to czy można poznać ich nazwiska?

Czy ministerstwo monitoruje szczegółowo losy dzieci, którym odmówiono adopcji? Czy podejmując decyzje, resort brał pod uwagę głos dzieci?

Na odpowiedzi czekałem trzy tygodnie. Bezskutecznie. ©℗

Imiona dzieci zostały zmienione.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2019