Matka odchodzi

MAREK BIEŃCZYK, pisarz: Lecieliśmy samolotem i zdarzyły się silne turbulencje. Ludzie panikowali, a matka siedziała zadowolona. Spojrzała na mnie i spytała: „A co? Boisz się umrzeć?”.

15.10.2018

Czyta się kilka minut

 / MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”
/ MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Jakie masz pierwsze wspomnienie z matką?

MAREK BIEŃCZYK: Przypuszczam, pewności nie mam, że to była matka, w każdym razie kobieta, która sprząta. Mogę mieć nie więcej niż półtora roku, do pokoju wpada słońce i czuję uderzenie światła.

To jest przyjemne?

Tak, coś jak głęboki oddech. Uderzenie światła w twarz. I radośnie lśniąca podłoga obok, bo ktoś ją zmywa. Chyba też pies wylegujący się w cieple... To nie jest wspomnienie, a raczej pierwszy obraz; obraz, objaw czy objawienie.

Objaw?

Pierwszy objaw życia, nad którym wyobraźnia zacznie pracować. I pewnie pracuje do dzisiaj. Natomiast przed twoim pytaniem nigdy się nie zastanawiałem, jakie jest pierwsze wspomnienie z matką. Wspomnienia to nie moja specjalność.

Bo?

Bo nie lubię. Literatura wspomnieniowa mnie nie pociąga. Jeśli w „Kontenerze” pojawiają się jakieś fragmenty scen z przeszłości, to nie w celu wspomnieniowym. Książka raczej pcha się do przodu, niż idzie do tyłu.

Opisanie wspomnień jest drogą do pamiętnikarstwa?

To też. Wspomnienia są, że tak powiem, mało skuteczne literacko. Mogą być bardzo interesujące jako takie, lecz trzeba ogromnej pracy, aby przerobić je w ciekawą formę literacką. No, ale też nie lubię, a zwłaszcza nie umiem wspominać.

Wspominanie jest niemęskie?

Nie, nie o to chodzi. Powiedzmy, że nie lubię nostalgii. Jej mniej lub bardziej gorzkiej słodyczy. Słodycz w literaturze raczej słabo działa, to wiadomo, trzeba Prousta, by smakowała, ale też nie lubię w literaturze goryczy, w żadnej postaci. Mam pewnie rodzaj nerwicy antywspomnieniowej, bo wspominać to wyrażać – chcąc nie chcąc – zgodę na upływ czasu, szukać na siłę piękna, patrzeć na istnienie elegijnie, a z tym są kłopoty. Gdy ludzie nie mogą zasnąć, fajnymi wspomnieniami próbują zapełnić sobie głowę; nie umiem tego robić. A w tej książce dodatkowo wiąże się to z tym, że matka miała wewnętrzny szlaban na wspomnienia. Przy ojcu by się dało jakoś wspominać, ścielił wspomnienia jak łóżko po nocy.

Dlaczego nie chciała opowiadać o przeszłości?

Swoje przeżyła, pokolenie wojenne, wiadomo. Oczywiście, naciskałem, chciałem wiedzieć... Każdy chce wiedzieć.

I nic? Naprawdę kompletnie nic?

Trochę, po łebkach. Niewiele.

A zdjęcia matki z dzieciństwa uruchamiały Twoją wyobraźnię?

Zdjęć nie było; jedno jedyne, ale w dużej grupie. Konsekwentna nieobecność przeszłości. Sam zresztą nie robię nigdy zdjęć. Archiwalne fotografie są fantastycznym terenem do obserwacji, świetnie to pokazuje Wojtek Nowicki, ale też robią miazgę z przyszłości, która już czeka za rogiem na ich bohaterów, więc nadmiernie tego braku zdjęć nie żałuję.

Aż przytupuję z niecierpliwości, żeby ten antyprzeszłościowy i niefotograficzny wymiar książki podkreślić i rzucić przy okazji, że „Kontener” to książka jakby o matce i nie o matce. Nie da się powiedzieć oczywiście, że przeszłość tu nie ma znaczenia, bo ma ogromne, lecz żadnego w niej zasklepienia. Kilka dni temu przejeżdżałem przez południe Polski, tam, gdzie przed wojną jeszcze był jej dom, który od dłuższego czasu nie należy do rodziny. W jednym skrzydle zrobili sushi bar, w drugim – gabinet piękności. Wstąpiłem do baru, zjadłem futomaki, że tak powiem „na swoim”, a panie z gabinetu obok wychodziły piękniejsze. I pomyślałem, że matce by się to spodobało.

A Tobie?

Bardzo. Przeróbka w stronę tego, że coś się toczy, a nie zawraca.

Powiedziałeś, że to jest książka o matce i nie o matce. Ja bym dodała, że to jest książka o matce uniwersalnej, matce nas wszystkich.

No tak. Nawet nie umiałem napisać ani powiedzieć: mama. Tylko: matka. Książka miała być w dużej mierze o uniwersaliach. Składa się właściwie z kilku podksiążek, z kilku połączonych, lecz odrębnych tematów. Kiedy mówisz o matce uniwersalnej czy o uniwersalnych matce i ojcu, to wiem od ludzi, którzy są już po lekturze, że zupełnie inaczej czytają ją ci z doświadczeniem odejścia bliskich, a inaczej ci, którzy przez to nie przeszli.

Mało danych ujawniasz o matce, jest enigmatyczną bohaterką. Nawet nie wiemy, jak ma na imię i jak wygląda...

Była czystą elipsą, widziało się tylko cząstkę, a reszta była do domyślania się albo wyobrażania. Elipsa też jest ważną dla mnie figurą pisarską, by się tak wyrazić. W jakiejś mierze może to być spadkiem po tej podstawowej figurze egzystencji matki, tym kosmicznym niedomówieniu, ale też spadkiem po różnych lekturach. Albo też sposobem własnego przeżywania, który projektuję trochę na innych, może trochę doostrzyłem matce ten jej styl zachowania i niemówienia.

Co jest jeszcze spadkiem?

Bardzo lękała się o swoich. Ten jej lęk chyba przejąłem i teraz przenoszę na obecnych bliskich.

Z jednej strony matka miała w sobie ten lęk, z drugiej – jakoś specjalnie nie bała się śmierci. Poniżej przeciętnej, rzekłbym. Pamiętam, jak kiedyś lecieliśmy ­samolotem i zdarzyły się silne turbulencje. Ludzie wbijali dłonie w fotele tak mocno, że było widać białe kostki... A matka siedziała zadowolona. Spojrzała na mnie, ironicznie uśmiechnęła się i spytała: „A co? Boisz się umrzeć?”.

W pewnym sensie była człowiekiem wyzwolonym...

Miała przekonanie, że tak wszystko toczyło się w jej życiu, że może lepiej było się nie narodzić. Takie pokolenie. Coś tam jej chodziło po głowie czasem, że niekoniecznie życie, w jej przypadku, było darem. Oczywiście jak każdy, jednak śmierci musiała się choć trochę obawiać. Ale bardziej animalnie niż po ludzku, jeśli można to rozróżniać.

A Ty?

Myślę, że najbardziej boimy się bólu tych, którzy będą musieli przeżyć naszą śmierć. Gdy sobie to wyobrażam, ten przyszły ból wykracza wręcz poza jednostkowe istnienie i staje się bólem świata. Chodzi o to, że nie tylko X czy Y będzie cierpieć, ale że ten ból w przypadku X czy Y byłby tak szczególny, tak silny, tak bezbronny, tak bez żadnego zabezpieczenia, że odczuwam go jako kres świata, świata w ogóle: dla takiego bólu nie ma tu miejsca. Boli mnie zawczasu niewinność tego bólu. Ból zawsze jest jakoś niewinny, ale w tych konkretnych przypadkach byłby w mym przewidującym odczuciu niewinny podwójnie, i to jest nie do wytrzymania. Nie wiem, jak to powiedzieć, niewinny jak drzewo, jak kwiat.

„Kontener” to też opowieść o pisaniu wobec śmierci bliskich.

Bo też to jest tekst o literaturze. Od biedy można go tylko tak czytać. No i z drugiej strony ta książka jest opisem sytuacji umierania i wyobrażeń, które rodzą się w głowie świadka, ale też jest zaproszeniem do dzielenia się własnymi doznaniami związanymi z tym doświadczeniem, tworzeniem imaginarium tych, co towarzyszą umieraniu.

Encyklopedii umierania?

W tę stronę. Encyklopedii, zbioru, kontenera. Wspólnego magazynu. Bo tu nie ma dziennika żałobnego. To poza wszystkim innym rodzaj ekspedycji w imaginarium, próba egzystencjalnego rozpoznania języka czy figur dyskursu żałobnego.

„Kontener” jest intymny, ale nie intymistyczny. Konstrukcja, wielowątkowość, powtórzenia, autoironie, są tu symptomy, powiedzmy, literackie. Dosłowne doświadczenie bycia przy umieraniu bliskiego człowieka staje się początkiem opowieści o literaturze i naszej wyobraźni. Kiedy mówię o wymiarze futurystyczym tej książki, to wynika on i z tego, że nie bez zdziwienia zobaczyłem, iż zaczyna się wytwarzać pole wyobrażeń, których nie przewidywałem.

Np. widzisz matkę w totemie, w głowie czuwającej sowy.

Pojawia się i matka magiczna, i matka kosmiczna, i matka zwierzę, i jeszcze inaczej; figury na pewno odległe od skojarzeń żałobnych. Trochę mnie to dziwiło na początku, że przybiera postacie obce i że ta obcość jest dla mnie fascynująca.

Jeszcze matka ze snów.

Po raz pierwszy, nie licząc jednego wyjątku, wykorzystałem fragmenty snów. Ogólnie obca jest mi w literaturze oniryczność różnej maści, na przykład słabo przylegam do literatury surrealistycznej. Dadaistycznej prędzej, ale nie surrealistycznej. Nie pociąga mnie też freudowska interpretacja snów; zresztą mocno naciągana w przypadku jego pacjentów, tak żeby mu się zgadzało. Jednak tutaj zrozumiałem, że sny dla obcowania z odeszłymi są ważniejsze od wspomnień. Tylko w snach się prawdziwie z nimi obcuje; to są sny z małą dawką oniryczności, właściwie niewymagające interpretacji, bo tworzą sytuacje czyste i przejrzyste. Bezsłowne spotkanie oddechów choćby; nie wiem, czy bez snów o oddechach by to tak wyglądało, albo czy w ogóle książka by wystartowała.

Przejmowanie oddechu po zmarłym.

Tak, to był ważny sen, rozrósł się na całą książkę, oddech jest jej najważniejszym motywem, od Faulknera przez Canettiego, Celana i Bernharda po Barańczaka. Ale z kolei bez Faulknera i jego opowiadania to też mogło nie wystartować lub potoczyć się inaczej.

Wszystko zaczyna się od zdania o jętkach. I też nie wiem, czy gdybym tej sceny realnie nie doznał, to bym to pisał. Była – albo: ona również była – założycielska.

„Matka nie żyła od sześciu miesięcy, kiedy przyleciały efemerydy” – to zdanie tworzy refren książki. Efemerydy, czyli jętki, to owady, które w postaci larwalnej potrafią żyć w wodzie nawet kilka lat, a już przekształcone w dorosłego osobnika mają tylko jeden cel – złożyć jaja. Żyją burzliwie, lecz krótko, zaledwie kilka dni, a czasami tylko jeden – od świtu do zmroku.

To był niezwykły wieczór, kiedy te jętki przyleciały. Coś w powietrzu, rodzaj czystości czy przezroczystości, kiedy myśli wyzwalają się spod codziennego wiru. Chwila wprost metafizyczna, trudno to mniej gromko określić. Rok prawie ją w sobie nosiłem, zanim ją opisałem. Uzmysłowiła mi, że cały „Kontener” będzie opowieścią o tańcu z nieobecnością, tak jak my wtedy na brzegu rzeki tańczyliśmy niejako z jętkami.

Ale ciekawi mnie, dlaczego właśnie jętki rozpaliły Twoją wyobraźnię.

Oczywiście jętki, jako byty skrajnie krótkotrwałe, pasowały wyjątkowo. Wielu, Kochanowski choćby, uczyniło z nich poetycki symbol naszej kondycji. Ale nawet nie o to w tym spotkaniu z nimi nad brzegiem rzeki chodziło; ten ogrom wirującej materii porywał, wprawiał w drżenie, był przerażający i piękny zarazem. To trochę niestosowne, ale teraz to mi się kojarzy, przy zachowaniu wszelkich proporcji, ze słynną sceną z „Wojny i pokoju”, gdy ranny Bołkoński gapi się w niebo i doznaje metafizycznego wstrząsu. To doznanie pełne emocji, lecz zarazem poznawcze; nie ma w tym sprzeczności.

A oddech? Piszesz nie tylko o niknącym oddechu umierających, ale też o żywych, którzy nie potrafią dobrze oddychać.

Gdy zaczęły się pierwsze protesty związane z Trybunałem Konstytucyjnym pod Sejmem, wystąpiła profesor psycholog i powiedziała do zgromadzonych: „Oddychajcie głęboko, nie dajcie sobie odebrać oddechu, bo to się natychmiast przerzuca na ciało”. Ludzie reagują somatycznymi zaburzeniami na zakłócenia ich wewnętrznego porządku. Po wyborze Trumpa czytałem o podobnych reakcjach.

Ja zawsze źle oddychałem, dusiłem się, gdy miałem półtora roku, w ostatniej chwili mnie uratowano. Jako dziecko budziłem się często z poczuciem, że się duszę – ciało pamiętało i pamięta to dzisiaj, stąd pewne uwrażliwienie na kwestię oddechu.

Mam za sobą doświadczenie rodzenia i towarzyszenia w umieraniu bliskiego mi człowieka. Patrzyłam na pierwszy oddech moich dzieci – łapczywie silny, niebywale żywotny. I patrzyłam też na ten ostatni oddech ojca – do wewnątrz, niknący. Obrazy nie do zapomnienia.

Szmer w powietrzu, jakie to jest kruche, nieznaczne. Słuchasz czyjegoś oddechu, przerwa, szmer, przerwa, szmer, minimalne, niewidzialne poruszenie. Myślę, że można kontemplować czyjś oddech. Nie tylko swój, jak to czynią jogini, lecz kogoś obok. Osoby, którą kochamy, przede wszystkim, ale chyba nie tylko; taka kontemplacja jest bardzo szczególnym, bardzo głębinowym doświadczeniem. I wtedy każda nieregularna postać tego oddechu, u osoby chorej czy odchodzącej, jak opowiadasz, wywołuje w nas wstrząs.

Canetti ze wsłuchiwania się w oddech drugich uczynił wręcz moralny imperatyw; pisał o tym między pierwszą a drugą wojną światową, czyli między pierwszym i drugim w dziejach użyciem gazu w celach morderczych.

A Sándor Márai w „Dzienniku” opisuje zdarzenie, że na ulicy spotyka znajomego, któremu właśnie umarł ojciec. Ten znajomy jest oczywiście pogrążony w smutku, a jednocześnie w jego głosie słychać nutę wyzwolenia.

Pewnie takie poczucie wyzwolenia przychodzi zawsze, ale nie dlatego, że stajesz się nagle wolna, tylko dlatego, że coś się diametralnie zmienia. Wyzwolenie to fałszywe słowo na tę zmianę.

Ale może pytasz mnie teraz, czy śmierć wyzwala pisanie? To poniekąd oczywiste, zwykliśmy sądzić, że duża część literatury, na tym polega jej przedziwny paradoks, i to literatury niekoniecznie wprost żałobnej jak treny, powstaje po czyjejś śmierci; że czeka się niejako na czyjąś śmierć, by zacząć o życiu pisać, że literatura potrzebuje śmierci. Proust, Roland Barthes: w ich przypadku to oczekiwanie było silne; Barthes projektował wielkie dzieło, chciał pójść śladem Prousta. Miałem to w głowie, pamiętałem o tym. Teraz myślę raczej, że taka autoprojekcja jest mityczna i trochę trzeba ją zdemistyfikować. To nie śmierć matki sprawi, jak spodziewał się Barthes, że powstanie wielkie, czy nawet nie tak wielkie, dzieło. Wstrząs coś kreuje, lecz nie przeceniałbym jego siły kreacyjnej.

Choć oczywiście całe nasze życie po stracie zaczyna się inaczej profilować.

Jak?

To tak jak po długiej morskiej podróży: schodzisz na ląd i musisz zacząć się inaczej poruszać. Dwa dni po śmierci matki zadzwonił Piotr Mucharski z prośbą o tekst i ja go szybko napisałem; żyłem więc „normalnie”. Tyle że, jak by to ująć, bardziej intensywnie, czy skrajnie intensywnie – a o skrajności nigdy nie da się powiedzieć, czy jest bólem, czy rozkoszą. Jakby też bardziej zmysłowo, głębiej czegoś – materii życia – dotykając, a nie ślizgając się po powierzchni. Istnienie zostało niejako oczyszczone do kości.

Albert Camus pisał o absurdalnym poczuciu prostoty w relacji syna z matką; rozumiem to jako „filozoficzny” skrót prowadzący do istoty rzeczy, bez, mówiąc nieco żartem, Heideggera. Wszystko staje się widoczne jak na dłoni – inni ludzie, niebo, ruch, świat. Szachownica jest wtedy na moment oczyszczona, można od nowa stawiać pionki. Ale życie toczy się dalej i wszystko zaczyna się zaciemniać na powrót, znowu widzisz i czujesz we mgle. Tyle że przez tamtą chwilę masz poczucie albo złudzenie, że aczkolwiek wszystkie twoje demony zostały, to jednak odradzasz się wobec własnego sposobu myślenia. Nie to, że widzisz „świat jasno w zachwyceniu”, ale że dostępujesz własnej wyrazistości na jego wyrazistszym tle. Dlatego nawet nie odczuwam tej książki jako melancholijnej, i nie bardzo miałem ochotę ją kończyć, tylko pisać dalej, wrzucać do kontenera dalsze słowa, do końca.

W kontenerze, o którym piszesz, jest kupa przybywających i śmierdzących śmieci. Ta ich niepotrzebność i rozkład przywodzą na myśl nieznośną przemijalność życia.

Kontener też jest jednak przechowalnią, to może ważniejsze. Trochę tak, trochę tak. W żałobnym otoczeniu jest tu sporo witalności. W opowiadaniu Faulknera „Czerwone liście” jest postać Murzyna, niewolnika, który zbiegł. Nigdy nie mogłem zrozumieć, odkąd to czytałem, dlaczego, kiedy on daje się ukąsić żmii podczas ucieczki, mówi: „to dlatego, że ja chcę żyć”. Teraz nieco lepiej to pojmuję; dajesz się ukąsić dlatego, że tak bardzo chcesz żyć.

A w tej wielości, którą oferuje życie, co jest dla Ciebie najistotniejsze?

Dotyk drugiej osoby, spotkanie dłońmi. Ciepło.

Czyli bliskość poznania.

Bliskość pozaintelektualna, instynktowna, instynktowe schronienie, port. Można zapewne sobie wyobrazić coś bardziej intensywnego, mocniejsze przeżycia czy rozkoszniejsze doznania, ale gdybym miał mówić o głębi chwili, o tym, co najgłębsze, to chyba to, ten obraz złączonych dłoni bym przywołał. ©

MAREK BIEŃCZYK jest pisarzem, historykiem literatury, tłumaczem z języka francuskiego. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje jako historyk literatury w Instytucie Badań Literackich PAN. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką Nike za „Książkę twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „Melancholię”. Na początku października ukazała się w Wielkiej Literze jego nowa książka „Kontener”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2018