Matka Boska Falowcowa

SALCIA HAŁAS, pisarka: Jestem w stanie rozpoznać za granicą polskiego mężczyznę. Ma w oczach strach i niepewność. I agresję, która się z nich rodzi.

06.11.2017

Czyta się kilka minut

Salcia Hałas, laureatka Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii proza za debiutancką powieść „Pieczeń dla Amfy”, Gdynia, 6 września 2017 r. / RENATA DĄBROWSKA / AGENCJA GAZETA
Salcia Hałas, laureatka Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii proza za debiutancką powieść „Pieczeń dla Amfy”, Gdynia, 6 września 2017 r. / RENATA DĄBROWSKA / AGENCJA GAZETA

MICHAŁ SOWIŃSKI: Zacznijmy od pogody. W Twojej powieści „Pieczeń dla Amfy” prawie cały czas wieje, pada i jest zimno.

SALCIA HAŁAS: Wykonuję zawód ogrodniczki, więc jestem bardzo wrażliwa na pogodę i bacznie ją obserwuję. W przerwach w pracy zerkam na niebo i przeklinam, kiedy zaczyna siąpić. Mieszkam nad morzem, mam więc obsesję na punkcie wiatru i wilgoci.

Wydałaś pierwszą powieść i od razu dostałaś tegoroczną Nagrodę Literacką Gdynia za najlepszą prozę.

Pisałam od zawsze. Już jako dzieciak tworzyłam bajki. Po skończeniu filologii polskiej chciałam zająć się tym zawodowo – miałam już nawet gotową książkę i podpisane umowy, ale mój wydawca ogłosił upadłość. A pieniądze były mi potrzebne… Bardzo nie chciałam być nauczycielką, więc szukałam, gdzie tylko się dało. Nikt nie chciał mnie zatrudnić po polonistyce – ani w szmateksie, ani w monopolowym, nawet w kiosku. Potem pojawił się pomysł z ogrodnictwem i tak zostało. Po jakimś czasie, gdy już udało mi się ustabilizować moją sytuację życiową, wrócił pomysł, żeby pisać. Lubię swoją pracę – powietrze, zieleń, otwarte niebo… Jednak grzebanie cały czas w ziemi bywa nudne, potrzeba czasem odmiany. Czegoś mi brakowało, więc zaczęłam popołudniami pisać. A co do pokaźności – lubię książki o porządnej objętości. Książka musi mieć przynajmniej 350 stron!

Mieszkałaś w Falowcu, najdłuższym bloku mieszkalnym w Polsce na gdańskim osiedlu Przymorze.

Tak, przez trzy lata, miałam 17 metrów kwadratowych i kuchnię w szafie. Piękne miejsce, bo na dziesiątym piętrze. Widok był niesamowity.

Falowiec różni się od innych bloków, w których mieszkałaś?

To bardzo anonimowe miejsce, bo żyje tam kilka tysięcy ludzi. Ma się poczucie mieszkania w mrowisku. A jednocześnie widok Falowca w jesiennej mgle jest jedyny w swoim rodzaju. W tej mgle on naprawdę faluje. I jest to widok absolutnie magiczny. Można się zgubić w tym labiryncie, co też wielokrotnie mi się przytrafiało.

Twoje bohaterki pod wpływem „pani świrolog”, opłacanej przez unijne pieniądze, decydują się wymyślić bajkę. Po co?

Żeby oswoić rzeczywistość, która miałaby w ten sposób stać się choć odrobinę znośniejsza. I żeby mieć poczucie sprawczości. I żeby się w bajce przejrzeć jak w lusterku. I żeby było magicznie i romantycznie. I żeby świat stał się lepszym i piękniejszym miejscem.

Dlaczego to się nie udaje?

Bo ich wyobraźnia jest bardzo mocno ograniczona tym, co je otacza. Następuje zderzenie marzeń i oczekiwań z wpędzającą w depresję szarą codziennością.

Trochę pesymistycznie.

Nie, raczej realistycznie. Moje bohaterki nie są ani nieszczęśliwe, ani szczęśliwe. Mogłoby im być lepiej w życiu, ale mogłoby też być gorzej. Na pewno jednak brakuje im czegoś ważnego.

Czego?

Kluczowy jest tu już dawno i nie przeze mnie zdiagnozowany kryzys męskości. Od czasu, gdy siła ­fizyczna przestała być kluczowym atutem na rynku pracy czy w ogóle w życiu, stereotypowy model męskości popadł w kryzys. Teraz ważniejsze są tzw. miękkie kompetencje, w których zdecydowanie lepiej sprawdzają się kobiety. Mówiąc inaczej – moje bohaterki mają problem ze swoimi związkami.

Jednak Elwirka i Maria Mania to bardzo silne kobiety, które mogą być wzorem radzenia sobie w życiu.

Cały czas spotykam kobiety, które wiedzą, czego chcą. Są też bardziej niż mężczyźni świadome swoich potrzeb. A nie są to wcale potrzeby wygórowane – spacer od czasu do czasu, odrobina romantyzmu i bliskości, trochę rzetelności. Kobiety w ogóle dużo mocniej obrywają od życia, podczas gdy mężczyźni często się z niego chyłkiem wycofują, pozostawiając je z problemami.

Skąd brałaś materiał do powieści? Podsłuchiwałaś ludzi z Falowca?

Przede wszystkim dużo w tej powieści jest ze mnie samej. Ale to prawda – podsłuchiwałam ludzi, zarówno znajomych, jak i przypadkowo spotkane osoby: w tramwaju, przychodni, na osiedlu. Wiele z tych opowieści było gotowych do użycia, inne nieco zmieniałam i przerabiałam. Bardzo mało wymyśliłam od zera.

Opowieści to jedno, ale to, co rzuca się w oczy od razu, to język, którym mówią zarówno twoje bohaterki, jak i narratorka. Skąd go wzięłaś? To też podsłuchane?

Tak, to wszystko jest zassane z rzeczywistości. Nie potrafiłabym czegoś takiego wymyślić czy wystylizować. Tak naprawdę to język, którym mówię na co dzień – osobniczy idiolekt, jak powiedziałby językoznawca. Zlepek tego, co wyniosłam ze szkoły i studiów, czyli wysokie rejestry, ale też inne elementy, które mi się napatoczyły po drodze, czyli język osiedla, język tych, którzy całe dnie spędzają pod Żabką. Uwielbiam słuchać ludzi, przejmować ich pojedyncze słowa, całe wyrażenia czy nawet gramatykę. Ostatnio niestety pracuję sama… To znaczy z psem, ale jak wiadomo, choć można mówić do psa, to pies sam mówi niewiele.

Filologiczny bagaż nie ciążył Ci podczas pisania?

Wręcz przeciwnie – uskrzydlał mnie! Uwielbiam Leśmiana, polszczyznę tekstów średniowiecznych i księdza Bakę – prekursora polskiego hip-hopu. W „Pieczeni dla Amfy” pojawiają się konstrukcje i zwroty, którymi nasiąkłam czytając lektury.

Nie chodzi mi jednak o erudycyjne popisy, ale pokazanie, że ludzie mieszkający na blokowiskach, też często mówią takim językiem. Nie każdemu udało się w życiu zrealizować swoje marzenia, niektórzy nie dali rady, z wielu powodów musieli zrezygnować z tego, co kochają. Ale język i sposób myślenia o świecie zostaje. To słychać.

Każde osiedle ma swój idiom?

Są różnice, ludzie przejmują od siebie zwroty i wyrażenia. To wynika z tego, że społeczności osiedlowe są bardzo mocno ze sobą zżyte i w pewnym sensie stanowią zamknięty obieg komunikacyjny.

Ponoć kluczowe dla Twojego pisania były esemesy.

Zaczynałam od tej formy – wysyłałam fragmenty prozy, robiłam notatki w telefonie. A mój aparat jest archaiczny, niełatwo się na nim pisze. Wpłynęło to na sposób pisania – na krótkość i zwięzłość wypowiedzi. Często piszę esemesy w pracy, a że nie chce mi się ściągać ogrodniczych rękawiczek, więc ciężko mi idzie. Trzeba wtedy budować krótkie i treściwe komunikaty.

Da się opisać świat przez esemesy?

Ja na pewno inaczej nie umiem. Świat już dawno przestał być dla mnie spójny i ciągły. Do tego skomplikował się na tyle, że ogólna, całościowa narracja nie wydaje mi się możliwa. Docierają do mnie słabo przystające do siebie kawałki. Próbowałam nawet pisać inaczej, ale mi nie wychodzi. Chyba jak każdy marzę, żeby napisać porywający kryminał i na nim dobrze zarobić. Ale niestety…

Kiedyś rzeczywistość była mniej inwazyjna – łatwiej było zbudować swój mały, uporządkowany świat, w którym wszystko miało swoje miejsce. Dziś rzeczywistość wsącza się w twoje życie – czy tego chcesz czy nie.

W Twoim przypadku to jednak świadomy wybór – w pracy cały czas masz słuchawkę z radiem w uchu.

To prawda, ale bierze się to przede wszystkim z powodu samotności i potrzeby obcowania z mową innych ludzi. Dlatego publicystyka, a nie muzyka. Wpływa to na pewno na moje pisanie – grzebanie w ziemi w przedziwny sposób przenika mi się z informacjami ze świata i polityką.

Na końcu Twojej powieści pojawia się Bóg Rzeczy Małych, który naprawia cieknący kran. Czyli jest nadzieja?

Miałam w swoim życiu okres, w którym nieustannie psuły mi się rzeczy – nałożyło się to na ogólnie kiepski stan psychiczny. Mam nawet teorię, że psułam te rzeczy osobiście moim zaburzonym z nieszczęścia polem elektrycznym. Myślałam wtedy o Bogu – że o ile istnieje, to musi cierpieć na straszliwą depresję. Do tego doszła moje umiłowanie demonologii i nieśmiała wiara w różne byty plączące się po piątym wymiarze. Z tego zrodził mi się Bóg Rzeczy Małych. Nie oczekuje się od niego cudów, ale małego cudziku od czasu do czasu.

Inna postać z piątego wymiaru to Dziewczynka Zombie. Kim ona jest?

To wcielenie wszystkiego, co wyparliśmy, a co powraca do nas po latach. Ona czegoś chce, ale nie wiemy dokładnie czego. To tajemnica nieprzepracowanego dzieciństwa. Mężczyźni też mają swoich chłopców zombie, ale rzadziej ich widzą.


Czytaj także: Michał Sowiński o "Pieczeni dla Amfy" Salci Hałas


Dziewczynki wychowuje się tak, że potem są na nie skazane. Permanentne poczucie winy, ciągłe wątpliwości, zaniżona samoocena – dziewczynka zombie nie bierze się z niczego. Od dziewczynek wymaga się znacznie więcej, za to daje się im zdecydowanie mniej w zamian. Są wzorce kulturowe, w które jesteśmy wpychane, a kto się w nich nie potrafi odnaleźć, ten potem musi się męczyć. Weźmy choćby przykład z kłótniami w internecie. Kobiety są dużo bardziej skrupulatne, po kilka razy sprawdzają fakty, bo boją się, żeby nie walnąć gafy. Mężczyźni piszą, co im się wydaje słuszne, potem ewentualnie okazuje się, że nie mieli racji. Potem jeszcze przychodzą wyrzuty sumienia – czy aby na pewno nikogo nie uraziłam? Nie zrozum mnie źle – tak powinno się zachowywać, bo należy być wrażliwym, empatycznym i troszczyć się o innych. Ale ten model wychowania nie powinien dotyczyć tylko dziewczynek, ale wszystkich.

Ten upadek modelu męskości to polska specyfika czy raczej ogólnoświatowy trend?

Lokalne uwarunkowania na pewno nie są bez znaczenia, ale trend wydaje mi się globalny. To głębokie zmiany społeczne, które wynikają z przemian ekonomicznych i politycznych. Ale jestem w stanie za granicą rozpoznać polskiego mężczyznę. Już pomijam niesławne skarpety w sandałach czy reklamówkę w ręku, chodzi mi bardziej o strach i niepewność w oczach. I agresję, która się z nich rodzi.

Obserwujesz to na co dzień?

Tak. Wyróżniam się wyglądem na ulicy, przez co przyciągam spojrzenia, które coraz częściej są pełne czystej, bezinteresownej nienawiści. Jestem pewna, że gdyby tylko zmienił się kontekst społeczny czy polityczny, ci faceci staliby się realnym zagrożeniem, szczególnie dla kobiet. Ostatnio w lesie na Grabówku [dzielnica Gdyni – red.] spotkałam członków Obrony Terytorialnej. To już nie był seksizm – oni patrzyli na mnie jak na przedstawiciela innego gatunku, jak na przedmiot. Zdecydowanie, to prosta konsekwencja. Słabość i strach budzą nienawiść, chęć dominacji.

Stąd ten olbrzymi ładunek feminizmu w Twojej książce?

Nie przepadam za słowem „feminizm”, bo kojarzy mi się z czymś mocno przeteoretyzowanym, nie lubię się też jednoznacznie przyporządkowywać do żadnego „izmu”. Zawsze byłam fanką oddolnej, codziennej pracy i uwrażliwiania społecznego. Moja mama była bardzo silną kobietą, a jej związek z moim ojcem, choć oczywiście niepozbawiony wad, zbudowany był na równości i szacunku.

W powieści na Falowcu pojawia się zaciek czy też grzyb, który przez część ludzi interpretowany jest jako objawienie się Matki Boskiej. Jednak kult ten jest bardzo specyficzny, związany przede wszystkim z kobietami i kobiecością.

Chciałam przy okazji odebrać ortodoksyjnym i konserwatywnym katolikom monopol na Matkę Boską. Zawsze lubiłam tę postać, bo jej los uosabia w pewnym sensie los wszystkich kobiet. Była bardzo młodą dziewczyną w ciąży, potem musiała uciekać na ośle przez pustynię – to przecież był koszmar! Jej syn okazał się prorokiem, który dobrowolnie dał się zabić – a ona musiała na to wszystko patrzeć, nie mając właściwie nic do gadania. Mimo że otacza się ją czcią, to jednak zawsze umieszcza się ją o pół stopnia niżej od mężczyzn. Do tego zredukowano ją wyłącznie do bycia matką, praktycznie nie występuje jako autonomiczna postać. Łatwo mi się z nią identyfikować i Kościół nie zdołał mi tej postaci obrzydzić. Dlatego do Matki Boskiej Falowcowej garną się niemalże wyłącznie kobiety, którym jest w życiu bardzo ciężko. Chcą, aby ktoś im choć odrobinę ulżył. Kwestie teologiczne schodzą na drugi plan.

Może zamiast feminizmu chodzi Ci o „dziewuchizm”?

O, to zdecydowanie lepsze. Pisząc „Pieczeń…” z pewnością myślałam o emancypacyjnym potencjale, jaki może nieść ta opowieść. To trochę jak z tym rzekomym objawieniem się Maryi – dzięki niemu wiele kobiet zobaczyło, że nie są same, że mogą się spotkać i opowiedzieć o swoich troskach. To naprawdę bardzo dużo, bo to może być początek dużo większych zmian w ich życiu. ©

SALCIA HAŁAS od czternastu lat zajmuje się ogrodami. Jest też wolontariuszką w świetlicy środowiskowej. Za debiutancką powieść „Pieczeń dla Amfy” otrzymała Nagrodę Literacką Gdynia 2017.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2017