Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tyle centymetrów długości ma fujara słowackich górali, a ściślej: jej główna tuba z trzema otworami palcowymi, jak czytamy w detalicznym opisie na liście niematerialnego dziedzictwa kulturowego ludzkości UNESCO: potężny ów instrument stanowi jej niewątpliwą ozdobę, obok tradycji koronkarskich z Cypru, konnych połowów krewetek w belgijskiej Oostduinkerke, języka gwizdanego z Wysp Kanaryjskich, izopolifonii ludowej z Albanii, a także diety śródziemnomorskiej. Nieuważnego czytelnika może dziwić, cóż pokaźny kawał drewna robi na liście obiektów niematerialnych – jednak opieką otoczony został raczej zwyczaj używania tychże instrumentów, umiejętność wydobywania „głębokiego mruczącego dźwięku” przez pokolenia górali. Lub – gdyby ich zabrakło – pracowników wydziału turystyki powiatu popradzkiego.
Zawsze traktowałem listy dziedzictwa jako zeświecczoną listę pokładową nowej arki Noego – rodzaj katalogu, jaki na wszelki wypadek sobie szykujemy, gdyby tym razem ludzką ręką sprawiony potop zmusił nas do ewakuacji na stacje orbitalne. Taka smętna rekapitulacja tego, co będzie żal za sobą zostawiać – bo katedrę w Sienie z jej kapitalną „Rzezią niewiniątek” na posadzce trudno będzie dosłownie zabrać ze sobą. Budowle ocaleją jeno w postaci pocztówek, upchniemy je pospiesznie w wielkie pudełko po butach, na wzór tego, jakie trzymamy na półce z widoczkami wakacyjnymi. Z dziedzictwem niematerialnym poszłoby łatwiej, starczy zadbać, by na pokładzie zmieściła się para nosicieli tradycji dęcia w fujarę czy tkania koronek, co się nam na nowej planecie niewątpliwie przyda w długie galaktyczne noce.
Francja już zdążyła sobie zapewnić ocalenie „znakowania w tradycji ciesielskiej”. Ale dobrze ponacinane tajemnymi znakami belki dachowe to za mało, żeby Francuz mógł w pełni zadomowić się w świecie – jak pisze w tym numerze znawca smaku magdalenek Marek Bieńczyk – sednem jego tożsamości jest sztuka jedzenia, czyli niepojęte dla barbarzyńców ceregiele poprzedzające ten moment, kiedy człek wreszcie wbije widelec w kawałek pieczystego. Dlatego też, naglony poczuciem zbliżającego się końca świata – a może tylko końca własnej popularności w sondażach – Emmanuel Macron obiecał niedawno poprzeć starania piekarzy, by na listę niematerialnego dziedzictwa wpisać bagietkę.
W pierwszym odruchu chciałem się zaśmiać, że im się od gorąca w piekarni w głowach poprzewracało – cóż bardziej materialnego od ciepłej podłużnej buły? Jak jednak z sensem wyjaśnił szef ich stowarzyszenia, nie chodzi o samą bagietkę jako konkretny obiekt, bo pod tą nazwą supermarkety sprzedają codziennie miliony odgrzanych na miejscu zamrożonych wypieków, „które produkują nawet w Rumunii czy jeszcze gdzieś indziej”. Sam, kiedy widzę, jak pani w Żabce wkłada do podgrzewacza blachę bladych bułek-zombie, które wylądują w koszu „chrupiące prosto z pieca”, to z całym szacunkiem dla Rumunii też myślę, że w miejscu produkcji tego czegoś muszą pracować wampiry.
Zarówno szef piekarzy, jak i prezydent, gdy mówią „dziedzictwo”, mają na myśli 180 tysięcy miejsc pracy w 33 tysiącach ciągle jeszcze istniejących rzemieślniczych piekarni. Skoro branża zdycha pod naporem tańszego, dostępnego całą dobę (i nie schnącego po godzinie) chleba z sieciówek, to młodzi się nie garną do nauki rzemiosła, a zatem perspektywa zwinięcia interesu jeszcze się przybliża. Rozmowa obu panów odbyła się przy okazji małej dorocznej uroczystości, kiedy piekarze przynoszą do Pałacu Elizejskiego ogromną galette des rois, czyli „królewski placek” – wypiek z ciasta francuskiego z nadzieniem migdałowym, tradycyjnie zjadany na Święto Epifanii. Pan domu – w tym przypadku prezydent – dokonuje uroczystego podziału na części, po jednej dla każdego domownika. Od czasów średniowiecznych ukrywa się w cieście ziarno bobu – kto je wylosuje, zostaje na ten dzień królem... W Wersalu był nawet zwyczaj, że gdy dama dworu zdobyła to wyróżnienie, jako jednodniowa królowa miała prawo żądać od faktycznego monarchy „łask i faworów” – aż Ludwik XIV zakazał tego bezeceństwa.
Służby prasowe podkreślały z naciskiem, że w galette ofiarowanej Macronowi nie było ziarenka, bo w Pałacu Elizejskim nie mieszka żaden król, co jest oczywistą bujdą, zważywszy, ile z dawnej monarchii przetrwało w pozornie egalitarnym francuskim ustroju. I tyle z tego wszystkiego zostało: niby-król z gębą pełną frazesów o równości nie uratuje dziedzictwa ginącego rzemiosła, którego już nikt nie potrzebuje. A prawdziwa bagietka – cóż, poczytamy sobie o niej na liście UNESCO. I opowiemy wnukom, choćby językiem gwizdanym. ©℗
O masie migdałowej frangipane, która stanowi nadzienie królewskiego placka, pisałem już tu dwukrotnie, jest bardzo praktyczna do słodkich tart, zwłaszcza pasuje do gruszek, kto ciekaw, niech zajrzy do archiwum, warto ją robić. Dziś inny pomysł na to, jak upiec gruszki i zrecyklingować resztki świątecznych ciastek, o ile komuś zostały. Na dno niedużych foremek (ok. 10 cm średnicy) kruszymy cienką warstwą korzenne herbatniki speculoos – albo jakiekolwiek aromatyczne ciasto, ja np. użyłem ostatnio zeschłej końcówki świątecznego piernika, z genialnym skutkiem. Wykładamy twardą gruszkę pokrojoną w cienkie plasterki, tak by przykryła cały spód. Mieszamy 250 g ricotty z 1 jajkiem, dodajemy łyżkę cukru pudru i trochę wanilii (nie zaszkodzi też pieprz albo szczypta zmielonych goździków), i kładziemy dwucentymetrową warstwę tej masy na wierzch. Pieczemy w 180 stopniach, około 20 minut, aż wierzch się dobrze zrumieni. Warto odczekać po wyjęciu, aż wypiek się zestali, a ciasteczkowy spód dobrze się przegryzie z sokiem z gruszek.