Maść na Brukselę

Prof. JERZY WILKIN: Dzień, w którym polska wieś uświadomi sobie, że pieniądze z Unii powoli się kończą, może być początkiem końca Polski w zjednoczonej Europie.

06.08.2018

Czyta się kilka minut

Marta i Ryszard Kuchtowie, Sokołów / GRAŻYNA MAKARA
Marta i Ryszard Kuchtowie, Sokołów / GRAŻYNA MAKARA

MAREK RABIJ: Co to jest wieś?

Prof. JERZY WILKIN: Łatwiej powiedzieć, gdzie ona jest.

Poproszę.

W znaczeniu administracyjnym rozciąga się zaraz za tabliczką wyznaczającą granicę miasta. Czyli tam, gdzie żyje obecnie około 39 proc. mieszkańców Polski. I tylko taki podział wieś–miasto nadal jest klarowny, bo współczesna wiejskość stała się, powiedziałbym, stopniowalna. Nie da się wrzucić do wspólnego worka małych, typowo rolniczych osad gdzieś na Roztoczu i tego, co nazywamy zintegrowanymi obszarami wiejskimi, czyli miejscowości na peryferiach aglomeracji, które coraz częściej przejmują funkcję wielkomiejskich sypialni, bo ich mieszkańcy codziennie jadą do pracy w pobliskich biurach, a na zakupy jeżdżą do tych samych centrów handlowych, co tak zwani miastowi.

Oczywiście, wymieniam tu jedynie skrajnie różne wydania współczesnej polskiej wiejskości, a między nimi można wyodrębnić jeszcze inne, choćby wsie leżące z dala od miast, ale od dawna „zderuralizowane”, jak mawiają badacze, czyli utrzymujące się z czegoś innego niż praca na roli. Żeby było jeszcze trudniej, nawet granice pomiędzy tymi podgrupami ulegają ciągłym przesunięciom. Przykładowo: ci, którzy z miasta przenoszą się na wieś, zmieniają profesję i stają się rolnikami, uprawiają jednak rolnictwo po swojemu, bo w modnym, wręcz miejskim, ekologicznym wydaniu, które prędzej czy później zaczyna mieć wpływ na sposób gospodarowania sąsiadów, a nawet system ich wartości.

Wracając zatem do pańskiego pierwszego pytania, powiedziałbym, że wieś to dziś przede wszystkim obszar szybkich zmian. Głębszych i szerszych od tych, które zachodzą w miastach.

Czy tylko ja mam wrażenie, że w polskiej polityce mówi się o zupełnie innej wsi?

Mam podobne. Politycy wolą widzieć własne wizje wsi niż samą wieś.

Tak łatwiej?

Wygodniej, bo dzięki temu mogą pozostać w kręgu oswojonych wartości i definicji. Lewica i centrum najczęściej mówią więc o wsi w kontekście zapóźnień, które ta część Polski musi nadgonić – w domyśle nadrabiając także dystans do Polski miejskiej, która ten modernizacyjny wysiłek ma już za sobą i teraz musi rzekomo utrzymywać zacofaną sąsiadkę. Prawica z kolei stawia na piedestał wiejski konserwatyzm, umiejętność pozostania sobą w obliczu zmian, również w kontrze do miasta, które tego podobno nie potrafi. Niech pan zwróci uwagę, że na polskiej scenie politycznej nie ma już żadnej liczącej się partii o pochodzeniu i programie typowo wiejskim.

Dlaczego? Ano dlatego, że w dyskursie politycznym wieś od lat nie jest podmiotem, lecz przedmiotem. Odgrywa rolę w programach politycznych, ale nie stanowi ich celu.

Zaraz, mówimy przecież o 39 proc. Polaków!

Do potencjału politycznego wsi dojdziemy. Na razie proszę zwrócić uwagę na to, że oba te tradycyjne polityczne wyobrażenia wsi mają się nijak do tego, jaka wieś jest naprawdę, bo bazują na założeniu, że ona nie zmniejsza dystansu rozwojowego do obszarów wiejskich w lepiej rozwiniętych krajach, albo robi to wolniej od miast, które szybciej doszlusowują do standardów świata rozwiniętego. Tak było, owszem, w latach 90., kiedy w następstwie decyzji władz o likwidacji właściwie wszystkich programów wiejskich, które przeszkadzały Warszawie w skutecznej walce z inflacją, wieś wpadła w biedę i stagnację. Tyle że to było prawie 30 lat temu. Współczesna wieś rozwija się w tempie szybszym od miast.

Ale różnice nadal są widoczne gołym okiem.

To zależy, na co pan spojrzy. Ja jestem ekonomistą, interesuje mnie przede wszystkim jakość życia i, upraszczając nieco, zaryzykuję tezę, że to wsi żyje się dziś lepiej. Średni dochód na osobę w wiejskim gospodarstwie domowym sięga już 75 proc. przeciętnego dochodu w mieście. Porównanie z małymi miastami poniżej 20 tys. mieszkańców wypada jeszcze bardziej na korzyść wsi, która wtedy dysponuje równowartością aż 86 proc. dochodów miejskich. A trzeba dodać do tego jeszcze dostęp do własnej żywności, ulgi podatkowe dla rolników i hojne unijne programy rozwoju obszarów wiejskich. Wszystkie badania porównawcze siły nabywczej czy obszarów biedy pokazują w zasadzie to samo: wieś nie jest oczywiście bogatsza od miasta, ale w znacznie mniejszym stopniu doskwiera jej problem powiększających się różnic majątkowych i społecznych. Obszar skrajnego ubóstwa na wsi w porównaniu z nędzą wielkich miast jest o wiele mniejszy. Aż 85 proc. mieszkańców wsi jest zadowolonych z tego, że mieszka właśnie tam.

Teoretycznie na wsi nie powinno być zatem miejsca dla PiS-u, który sprawnie zagospodarował w miastach niezadowolony elektorat. Tymczasem ostatnie wybory partia Kaczyńskiego wygrała na wsi w cuglach i nadal cieszy się tam olbrzymim poparciem.

Niektóre sondaże dają PiS-owi nawet 70 proc. głosów wsi. Przyznam, że mnie, ekonomiście, trudno znaleźć na to wytłumaczenie, tym bardziej że aktualna polityka zagraniczna PiS wręcz zagraża interesom polskiej wsi, zasilanej hojnie gotówką przez Brukselę. Ale modelami ekonomicznymi człowiek wszystkiego nie wytłumaczy.

A co Pan widzi przez okno swojego wiejskiego domu?

Powinienem raczej powiedzieć, czego nie widzę. Np. opozycji. Podczas ostatnich wyborów prezydenckich w mojej wsi nie wypatrzyłem ani jednego plakatu Bronisława Komorowskiego.

Może go Dudą zakleili?

Może. Ale to by z kolei oznaczało, że nikomu nie chciało się przyjechać tego sprawdzić, ponaklejać nowych. A to też symptomatyczne.

Czego to dowodzi? Bo przecież nie braku zainteresowania wiejskim elektoratem?

Bardziej pewnego rodzaju bezsilności, która bierze się z braku umiejętności dotarcia do mieszkańców wsi. Dotyczy to zresztą nie tylko większości polityków, ale szeroko rozumianych elit w ogóle. Bo wie pan, wieś nie jest teraz konserwatywna i prawicowa, tak samo jak nie była lewicowa za złotych czasów SLD i Samoobrony. Wieś jest po prostu pragmatyczna. Dostrzegam to nawet podczas swoich badań. Mieszkańcy wsi zaczynają się angażować w projekty dopiero wtedy, kiedy się im wyjaśni, że będą mieć z tego wymierną korzyść, tu i teraz, a nie odsuniętą w czasie o kilkanaście lat. Wieś źle reaguje także na ogólniki. A PiS poszedł do wyborów z konkretami: 500 plus, zmiany w systemie dopłat do ubezpieczeń rolnych, ochrona ziemi przed wykupem przez cudzoziemców, połączenie kilku agencji rolnych w jedną. Efekt? PiS poparło na wsiach 46,8 proc. głosujących. Na PO zagłosowało zaledwie 17,3 proc.

Największym przegranym było i tak Polskie Stronnictwo Ludowe.

Głównie dlatego, że PSL na wsi przez lata pracował na wizerunek reprezentanta interesów dużego rolnictwa i lobby przetwórców rolnych.

Sztandarowy projekt PiS dla wsi, czyli ustawa ograniczająca obrót ziemią rolną, był przez rolników krytykowany. Handel gruntami praktycznie zamarł.

Tu dotykamy istoty tożsamości współczesnej polskiej wsi. Co ją dziś może konstytuować? Praca na roli? Kiedyś miała taką funkcję bez wątpienia. Cykl prac rolnych, podporządkowany z kolei cyklom pór roku, stawał się naturalną osnową zwyczajów, a w pewnym stopniu nawet systemu wartości. Tyle że dziś większość mieszkańców wsi codziennie rano po prostu rozjeżdża się po rozmaitych miejscach pracy i wspólnotowość w tym ważnym wymiarze diabli wzięli.

Z większości badań wychodzi więc, że czynnikiem, który najmocniej scala społeczeństwo polskiej wsi, jest właśnie posiadanie ziemi rolnej. Można jej nawet nie uprawiać, żyć z renty czy pracy biurowej, ale sam fakt posiadania ziemi rolnej staje się ważnym czynnikiem tożsamościowym.

Mój dziadek, gospodarz w którymś już pokoleniu, mawiał: ziemię sprzedasz dopiero wtedy, kiedy nie będziesz mieć na chleb.

W pokoleniu pańskiego dziadka takie słowa były przejawem życiowej mądrości i zapewne także dumy z bycia gospodarzem. Kolejne generacje już jej nie odczuwały. PRL wymyślił chłoporobotników, a potem, w nowej Polsce, praca na roli stała się wręcz symbolem obciachu. Rolnik równał się obłocone gumiaki, bałagan na podwórku, brud w domu, wóda na stole.

Jerzy Kryszak, parodiując piosenkę Elektrycznych Gitar, śpiewał „ja jestem ze wsi, to widać, słychać i czuć”.

Nie on jeden. Ale proszę zauważyć, jak szybko się to zmieniło. Wystarczyło kilkanaście lat wiejskiej prosperity i dziś zawód rolnika jest jednym z cieszących się najwyższym poważaniem. Przestał być utożsamiany z biedakami gospodarującymi na dwóch-trzech hektarach. Teraz polski rolnik – nawet na wyrost, biorąc pod uwagę realia polskiej wsi – kojarzy się z facetem, który ma w garażu ciągnik lamborghini, jeździ niezłą terenówką, wysyła dzieci na dobre studia i nikt go nie zwolni z roboty, jak wybuchnie kolejny kryzys. Ziemia rolna kosztuje krocie, nie da się jej kupić na wolnym rynku, samo jej posiadanie staje się więc także pewnego rodzaju nobilitacją.

Zgoda. Ale czy my w tej rozmowie nie przesadzamy jednak z ekonomizowaniem polskiej wsi, przyglądając się jej niemal wyłącznie przez pryzmat gospodarki? Czy kluczem do jej zrozumienia jest tylko bilans dochodów i kosztów?

Jak już wspomnieliśmy, wieś jest pragmatyczna, także w wymiarze sympatii politycznych, bo głosuje na tych, którzy dadzą jej więcej. Doskonale widać to w stosunku polskich rolników do Unii Europejskiej, który jest wybitnie merkantylny. Dla miast Unia to przede wszystkim strażnik określonego systemu wartości, z którego wyrastają następnie demokratyczne instytucje państwowe. A dla wsi Bruksela jest hojnym, ale nie do końca lubianym i zrozumiałym wujkiem, który co roku dopłaca do każdego hektara jakieś 200-400 euro. Akceptacja dla unijnych wartości schodzi tu wyraźnie na dalszy plan.

Tradycja „wyciskania brukselki”, o której mówił kiedyś Waldemar Pawlak.

Pawlak do niczego nie nawoływał, po prostu wyrwało mu się to, co myśli przeciętny mieszkaniec wsi.

No to zajrzyjmy wreszcie do wiejskiej głowy, nie tylko kieszeni.

Mieszkańcy wsi nie cenią tak wysoko demokracji, jak Polacy w miastach. Demokracja nie jest dla nich nadrzędną ideą porządkującą życie publiczne, lecz narzędziem do osiągnięcia wymiernych korzyści, np. obsadzenia urzędów swoimi przedstawicielami. Widać to we frekwencji wyborczej, która na wsi idzie w górę przy wyborach samorządowych, a słabnie podczas wyborów parlamentarnych i prezydenckich, nie wspominając o tych unijnych, które mało kogo tu obchodzą.

O wiele wyższy jest na wsi także poziom akceptacji dla autorytaryzmu władzy, która musi być szanowana, jeśli ma być skuteczna.

Toż to profil ideologiczny niemal skrojony pod program polityczny partii rządzącej: więcej tożsamościowej dumy, mniej wolności.

I dlatego PiS na razie bierze na wsi wszystko.

Ale polexitu rolnicy by mu jednak nie wybaczyli.

Nie byłbym tego taki pewny. Proszę zauważyć, że nad polityką rolną Brukseli w dotychczasowym kształcie zbierają się znaki zapytania. Nawet Francja, główny beneficjent systemu dopłat bezpośrednich, zaczyna mieć wątpliwości, czy to narzędzie spełnia swoje zadanie. Bo tym trzeba kręcić z poziomu centralnego. Nigdzie na świecie produkcji żywności nie pozostawia się wyłącznie wolnemu rynkowi...

...poza Polską lat 90.

Ale to już mamy za sobą. I nie potępiałbym tego w czambuł, bo wpuszczenie kapitału prywatnego na wieś było wówczas jedynym wyjściem. Własnego nie mieliśmy.

Wróćmy jednak do wspólnej polityki rolnej. Bruksela widzi, że dopłaty bezpośrednie wcale nie dają rodzinnym gospodarstwom rolnym oczekiwanego impulsu do rozwoju. Wspomagają za to latyfundia i sztucznie utrzymują przy życiu malutkie gospodarstwa, które bez tych pieniędzy nie dałyby sobie rady. W dokumentach unijnych coraz częściej pojawiają się więc wzmianki o przeskalowaniu instrumentu dopłat bezpośrednich w taki sposób, żeby najmocniej wspierał średnie gospodarstwa rolne, takie, które są naprawdę ekonomicznie samodzielne, a jednocześnie nie zmieniają charakteru wsi tak mocno, jak latyfundia.

I to się na polskiej wsi może nie spodobać?

Wspomniałem wcześniej, że nowoczesny wizerunek polskiego rolnika w społeczeństwie to w dużym stopniu komplement na wyrost. W Polsce mamy obecnie około 1,4 mln gospodarstw rolnych, ale dwie trzecie z nich nadal nie jest w stanie wyżywić się bez dodatkowych źródeł dochodu. Ostry kurs Brukseli na wspieranie średniaków będzie tymczasem musiał się odbyć kosztem tych małych, inaczej przeprogramowanie systemu dopłat bezpośrednich straci sens. Mamy zatem już jeden punkt zapalny na linii Warszawa– –Bruksela. Drugim mogą stać się generalnie cięcia funduszy dla Polski w nowej perspektywie budżetowej, która – wiemy to od lat – nie będzie już tak szczodra, oraz dodatkowe ograniczenia, które mogą spaść na Polskę jako kara za łamanie reguł unijnej praworządności. Myśli pan, że wieś będzie nadal głosować za Unią, kiedy usłyszy, że od tej pory będzie do tego interesu dopłacać?

A Pan myśli, że politycy PiS wyjdą z propozycją polexitu?

Tak. To, co obserwujemy teraz, to przygotowania do trzaśnięcia unijnymi drzwiami, kiedy strumień funduszy unijnych zacznie wysychać.

Ale członkostwo to nie tylko dopłaty i nie mam na myśli wartości, które przyświecały ojcom założycielom. Weźmy choćby ceny polskiej wołowiny, która po 2004 r. podrożała o kilkaset procent, bo przed polską żywnością stanął otworem cały unijny rynek.

Bilans korzyści z członkostwa nie kończy się na dopłatach. Ale mieszkańcy wsi mają skłonność do przeszacowywania potencjalnych strat przy jednoczesnym niedocenianiu korzyści. Muszę dodać, że nie tylko w Polsce. Jeszcze przed referendum w sprawie brexitu rozmawiałem z grupą brytyjskich farmerów, typowych tamtejszych średniaków, w tweedowych marynarkach i w landroverach. Pytam ich o dopłaty po brexicie, o dostęp do wspólnego rynku. A oni na to: nas te dopłaty obrażają! Damy radę bez nich, a przy tym nie będziemy już musieli się zrzucać na wariactwa brukselskiej biurokracji.


Marta i Ryszard Kuchtowie, Sokołów. Zdjęcie pochodzi z projektu fotograficznego GRAŻYNY MAKARY „Wszystkie śluby mojej Mamy”.

FOTOGRAFIE
Zdjęcia towarzyszące „Tematowi Tygodnika” pochodzą z projektu fotograficznego GRAŻYNY MAKARY „Wszystkie śluby mojej Mamy”. Autorka zestawia w nim archiwalne zdjęcia ślubne z Urzędu Gminy w Sobkowie (województwo świętokrzyskie) ze współczesnymi, przedstawiającymi bohaterów w ich naturalnych pejzażach.


Ciekawe, co by powiedzieli Panu dzisiaj.

Wieś ma skłonność do myślenia krótkoterminowego. W czymś, co teraz przynosi straty, ale za parę lat może być zyskowne, mieszkańcy widzą zwykle tylko koszty. Pamiętam, jak przed 2004 r. badaliśmy nastroje unijne na wsi. Jedna pani na pytanie o korzyści z członkostwa odpowiedziała mi wtedy: a na co mnie ta cała Unia? Ja maści potrzebuję. My tu o wielkim projekcie cywilizacyjnym, a kobieta o tym, że ją nogi bolą.

To, co robi PiS, to dostarczanie wsi maści na doraźne schorzenia. Jak rolnicy narzekają na niskie ceny skupu owoców, jak teraz, rząd wyskakuje z szalonym, moim zdaniem, pomysłem narodowego holdingu spożywczego, który będzie podobno wpływać na ceny skupu. Jak ziemia rolna drożeje, władza wprowadza ograniczenia jej sprzedaży. A jak plantatorzy skarżą się na dziką zwierzynę, minister rolnictwa od razu mówi, że załatwił u kolegi z ministerstwa środowiska zgodę na używanie noktowizorów przy polowaniach, i zaprasza myśliwych do wystrzelania dzików.

Wsi to się podoba, bo widzi, że ktoś reaguje na jej bolączki, ale jednocześnie nie dostrzega szerszego kontekstu polityki PiS, która zmierza w stronę rozwodu z Unią, bo politycy partii rządzącej podzielają zdanie wiejskiego elektoratu, że poza pieniędzmi nic nas w zjednoczonej Europie nie trzyma.

Sam Pan zauważył, że wieś się zmienia, nie starzeje się też tak szybko jak miasta. Czas może przynieść także zmianę nastrojów politycznych.

To długofalowe procesy, które mogą trwać dekady, podczas gdy Unia ma siedmioletnią perspektywę budżetową, a wybory w Polsce odbywają się co cztery lata. Dlatego coraz częściej myślę, że dzień, w którym polska wieś uświadomi sobie, że pieniądze z Unii powoli się kończą, będzie też początkiem końca Polski w zjednoczonej Europie. ©℗

Prof. JERZY WILKIN jest ekonomistą, specjalizuje się w badaniach przemian obszarów wiejskich. Kierował m.in. Wydziałem Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego i Zakładem Integracji Europejskiej w Instytucie Rolnictwa i Rozwoju Wsi PAN. Mieszka na wsi pod Warszawą.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2018