Andrzej Muszyński: Marrakesz, miasto opowieści

Polacy, którym opowiadałem o Marrakeszu, często twierdzili, że go nie znoszą. Jednak to miejsce – zbudowane według logiki siły, której nikt nie widział – przetrwa nawet, jeśli umrze religia.

19.09.2022

Czyta się kilka minut

Plac Dżemaa el-Fna. Marrakesz, 9 lutego 2011 r. / AGNIESZKA CYNARSKA-TARAN
Plac Dżemaa el-Fna. Marrakesz, 9 lutego 2011 r. / AGNIESZKA CYNARSKA-TARAN

Gdy zjeżdżam z wysokiego pasma Atlasu, nigdy nie wiem, kiedy zaczyna się Marrakesz. Z oddali wydaje się, że niskie budynki z gliny na przedmieściach to tylko wypuczona ziemia.

Przepełniony góralami bus jedzie w dół ostrymi serpentynami, więc wyobrażam sobie lęk tych, którzy wcześniej nie widzieli miasta. Fioletowi od słońca, kiedyś schodzili do niego wraz ze szmerem wody w strumieniach albo w khattara, systemie tuneli, które zasilały miejską oazę pełną ogrodów. Gwar przedmieść mógł krępować, ale to, co zaczynało się dalej, bliżej centrum, ścinało z nóg, bo glina tworzyła formy, które nie pozwalały zbiec światłu i materii. Ta tylko gęstniała, zamknięta w labiryncie ulic w barwie rozrzedzonej krwi.

Z gór

Berberowie z gór pewnie nigdy nie widzieli tyle jedzenia. Oliwek, chleba i owoców. Mięsa, skór i jajek. Kto przekroczył bab, bramę medyny, starego arabskiego miasta, porzucał z tą chwilą dawne życie. Tam, wewnątrz murów, materia przeobrażała się. Na drewnianych drzwiach i maszrabijach, ażurowych ekranach na oknach, układała się w miniaturowe ornamenty, które eksplodowały nad głową siecią nieskończonych powiązań. W „Dziecku piasku” Tahara Ben Jellouna przejście przez bramę medyny oznaczało wkroczenie w tajemnicę.

Kiedy wchodzę na medynę w Marrakeszu przez jedną z bram, odruchowo zniżam głowę, jak w niskich drzwiach starych wiejskich chałup. Od razu idę na plac Dżemaa el-Fna w pobliżu meczetu Koutoubia, żeby upewnić się, czy jeszcze istnieje. I czy jeszcze siedzą na nim starzy gawędziarze.

Zawsze w tym miejscu przychodzi mi do głowy, że pamięć powinna zapisywać obrazy w sepii, jak na starych fotografiach. Oznaczone w ten sposób jako na zawsze minione, nie męczyłyby jak te, które powracają barwne, niczym z wczoraj. Tak pamiętam pierwsze wejście na plac w 2005 r., jakby kolory tego miasta były odporne na upływ czasu nawet we wspomnieniu. Nie zmieniło się w zasadzie wcale. Jeżdżą po nim te same stare motory, ludzie ubierają się podobnie, trzeba by chyba zanurzyć dłoń w kieszeń dżalabiji, żeby znaleźć nowe modele telefonów. Wtedy, ponad 15 lat temu, widziałem na placu gawędziarza pośrodku halki, kręgu słuchaczy. Był siwy, bardzo stary, a ludzie słuchali go jak zaczarowani.

Opowiadacze mieli zniknąć z placu ok. 2010 r. Wiosną tego roku już ich nie było, ale wielka marokańska tradycja podobno żyje odmieniona. Pojechałem to sprawdzić, bo nigdy w nią nie wierzyłem. Nie sądziłem, aby mogło być prawdą, iż znakiem tożsamości współczesnego narodu mogą być ludowe przypowieści podawane od wieków z ust do ust, tyleż malownicze, co martwe. Wygląda na to, że się myliłem.

W świecie gawęd

Niewykluczone, że sztuka opowieści zrodziła się właśnie na bazarach, gdzie relacjonowało się wydarzenia z odległych miejsc i wchodziło w dialog. Jest pewnie starsza niż tysiącletnia kultura spleciona z tutejszych – berberyjskich i napływowych – arabskich wzorców. Arabowie pokonali wielkie pasmo gór ośnieżonych do późnej wiosny i zatrzymał ich chłód wielkiego oceanu. Po tej, zachodniej stronie Atlasu, który odgrodził przybyszy od reszty ummy, język i rzeczy przybierały z udziałem miejscowych Berberów swoje formy.

Gawędziarze przemierzali tę krainę od krańca do krańca. Przez wielkie miasta, Fez, Tanger czy bliski Saharze Marrakesz, po złaknione opowieści wsie w rozciągniętym na tysiąc kilometrów Atlasie. Nieśli wielkie tajemnice i nadzieję niepiśmiennemu narodowi. W czasach walki z Francuzami o niepodległość przemycali nielegalne treści. W Marrakeszu ustawiali się z rana, najczęściej przy Café de France, nieco z dala od środka placu, gdzie zostaliby zagłuszeni piszczałkami i hukiem bębnów. Wokół nich szybko zbierali się ludzie i inni handlarze, bo opowiadacze napędzali popyt. Znali na pamięć eposy, które opowiadali codziennie nawet przez rok. Mieli swój szyfr, słowa kody, które bezbłędnie czytali wytrawni słuchacze, i wrodzoną umiejętność, by słowem, gestem i wzrokiem zawładnąć cudzym umysłem.

Dokładnie tak to wyglądało w 2005 r. Tyle że wraz z nowymi technologiami tradycja umierała, a ostatni gawędziarze zrzeszali się w organizacje, by ratować zagrożone dziedzictwo. W ostatnich dekadach ich status podupadł. Informacji dostarczały media. W gruncie rzeczy wielu prowadziło żebracze życie, zdane na łaskę ludzi i parę dirhamów. Dziecko, które oznajmiło rodzicom, że zostanie gawędziarzem, nie mogło liczyć na wsparcie. Świetnie pokazuje to film dokumentalny „Al Halqa – In the Storyteller’s Circle” Thomasa Ladenburgera.

Spotkałem się z młodym opowiadaczem Mehdim El Ghaly w kawiarni Café Des Epices w starej medynie, blisko jego domu. Mówił płynną angielszczyzną jak nakręcony. Chłopak najwyraźniej urodził się, by snuć historie. Interesowały mnie konkrety, a nie frazesy powtarzane o unikalnej tradycji.

– Powiedz mi, proszę, czy to jeszcze na serio żyje? – zapytałem.

– Jeśli pytasz o taką formę, jak jeszcze przed dziesięcioma laty, na placu, to nie. Ale motywy tych opowieści wciąż są żywe. Każdy je zna. Ja czasem występuję na prywatnych imprezach i reinterpretuję je. Pojawiają się jako frazy, motywy, w mediach społecznościowych. Były inspiracją dla reżyserów, nakręcono na ich podstawie niezwykle popularne w Maroku seriale – powiedział i zapisał mi ich tytuły. Pożegnaliśmy się, a ja i tak wróciłem do hotelu przekonany, że sztuka opowieści umarła w chwili, kiedy została zapisana.

Czerwona lampka

Bo mniej więcej w czasie, kiedy z placu znikali ostatni gawędziarze, podjęto próby spisania popularnych opowieści, a jedna z pozycji jest dostępna w języku angielskim pod tytułem „The Last Storytellers” w redakcji Richarda Hamiltona.

Zamknąłem się w pokoju w medynie, chronionym grubymi murami od zgiełku i światła, zacząłem czytać je po raz pierwszy, i przepadłem. Przypominają przypowieści oszlifowane w tysiącach powtórzeń, pozbawione zbędnych epitetów, doskonałe w swojej formie. Dotykają, jak mity, czułych miejsc w podświadomości.

Pierwsza z nich, „Czerwona latarnia”, opowiada o Kadourze, biednym sprzedawcy słodyczy z Marrakeszu. Kadour postanawia opuścić miasto, wędruje tygodniami przez Atlas, w końcu trafia do oazy na pustyni, w której przez kilka dni gości go miejscowy pasza. Kadour ma ze sobą tylko czerwoną lampkę. Wręcza ją paszy, a w izbie zapada cisza. Pasza jest olśniony. Nikt tu nigdy nie widział szkła. Pasza nie wie, jak odwdzięczyć się za taki dar – ma wszak tylko górę zwykłego złota i parę ton diamentów. Kadour opuszcza oazę z dwunastoma objuczonymi wielbłądami. W mieście wita go brat Said, który wcześniej Kadoura omijał. Teraz, oniemiały jego bogactwem, postanawia wyruszyć jego śladem, a Kadour, człowiek prosty i dobry, wskazuje mu drogę. Said zabiera ze sobą pełno płodów miasta, ale zostaje obrabowany w górach. Pobity dociera do oazy paszy i postanawia zaoferować mu zegarek. Paszą wstrząsa jego piękno. Może odwdzięczyć się tylko najcenniejszą rzeczą, jaką ma: czerwoną lampką trzymaną w pilnie strzeżonym skarbcu.

Kadour za majątek buduje na obrzeżach Marrakeszu rezydencję.

Święto wyobraźni

Być może Kadour postawił swój dom tam, gdzie dziś mieszka wybitny marokański pisarz i malarz Mahi Binebine. Przedmieścia Marrakeszu, zawsze pełne ruder, były jak czyściec dla imigrantów z gór. Ci, którzy się dorobili, mogli sobie pozwolić na przeprowadzkę w obręb starej medyny z meczetami, madresami i hammamami. Majętni stawiali swoje rezydencje w oddali, w naturalnej palmiarni za miastem, gdzie nie brakuje cienia i wody.

Kiedy wszedłem do willi Mahiego, myślałem, że pomyliłem adresy, bo dom wygląda jak wielka galeria. Po chwili pojawił się gospodarz w spodenkach i przywitał mnie jowialnie słowami, które wybrzmiały jak: „Siema!”. Wydał u nas jedną książkę, „Ludożercy” (Wydawnictwo Akademickie Dialog, 2002), ale później, kiedy rozkręcił się, a jego opowieści tłumaczono na dziesiątki języków, już tłumaczony nie był. Jego najgłośniejsza książka to „Les chevaux de Dieu”, w której opowiedział o sprawcach zamachów terrorystycznych w Casablance w 2003 r. Na podstawie tej fabuły powstał głośny film pod tym samym tytułem. Poza tym gospodarz jest najwybitniejszym współczesnym marokańskim malarzem, jego dzieła znajdują się w stałej kolekcji Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku.

Ojciec Binebinego był opowiadaczem na dworze króla Hassana II, zostawił matkę z ośmiorgiem dzieci, kiedy Mahi miał trzy lata. Brat Mahiego brał udział w zamachu na tegoż króla, za co spędził 18 lat w piekle, czyli słynnym więzieniu Tazmamart, które niedawno opisał w książce. W domu Mahiego wieczorami toczy się życie literackie miasta. Usiedliśmy w środku ogromnej przeszklonej przestrzeni – wiedział, po co przyszedłem.

– Ależ oczywiście, że to jest część tożsamości Marokańczyków! Na tym wyrosła nasza literatura – mówił kolega Tahara Ben Jellouna, w którego głośnej powieści „Dziecko piasku” narratorem jest gawędziarz. – To jak realizm magiczny, święto wyobraźni. Pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałem historię o kobiecie, która nie mogła mieć dzieci i rozrósł się jej palec u nogi, moja głowa eksplodowała – opowiadał dalej, rechocząc.

Do dziś próbuję tę historię gdzieś znaleźć, bez skutku; widocznie nie została zapisana w znanym mi języku.

Mahi wychował się w medynie, blisko placu, przez który przechodził codziennie w drodze do szkoły, dokładnie tak jak młody opowiadacz Mehdi, z którym spotkałem się wcześniej. Dzień w dzień, zanim dotarł na lekcje, zatrzymywał się przy bajarzu na Dżemaa el-Fna. Te opowieści to jego całe dzieciństwo, przypadające na lata 60. Były tak uwielbiane, że kiedy w radiu zaczynała się audycja z ich lekturą, ulicami z odbiorników snuła się ta sama opowieść. Czarno-biała telewizja musiała być kpiną w świecie określonym przez wyrazistą barwę, czerwień murów, błękit nieba i zieleń ogrodów. – My dosłownie żyjemy w kolorach. A te opowieści są wpisane w nasze DNA – powiedział Mahi, a ja dopiłem czarną kawę i wróciłem na medynę, pod jego dawny riad, czyli dom w medynie.

Boska myśl

Za każdym razem potrzebuję dwóch, trzech dni, żeby połapać się w układzie ulic, które odchodzą promieniście od roziskrzonego placu. Wchodzę w jedną z nich przy Café de France i idę w stronę Darb Jalid, numer 57, stary adres Mahiego. To boczna ślepa uliczka, jakich tu wiele. Pusta, pełna kotów – jedno z miejsc, w którym światło, wyślizgane po ludzkich twarzach i grzbietach osłów, wsiąka na zawsze. Uliczka jest tak wąska, że sięgam dłońmi od ściany do ściany. Rozpiętość objuczonego wielbłąda wyznaczała tu minimalny wymiar ulic. Przypominają doliny Atlasu, spiętrzone i wygładzone ludzką ręką, w których ciekawość tego, co po drugiej stronie murów, albo za drzwiami sąsiada, jest odruchem i pobudza wyobraźnię.

Mój ciekawski wzrok wciska się tylko przez szpary do wnętrza domów, które tworzą przewiewne patia otwarte na widok nieba. Okna, kryte za zdobionymi przez snycerza maszrabijami, nie mogą być wstawiane w miejscach, które pozwalałyby sąsiadom na bezkarny wgląd w prywatność. Władza musi tu pamiętać, że lud nie wybaczy jej ingerencji w sferę nadaną mu przez proroka jako boskie prawo. Ona ma do dyspozycji meczet i ulice poddane całkowicie temu, co publiczne. Święte prawo prywatności wyznacza układ ulic, których nurt, nigdy nieustalony raz na zawsze, zmienia się, czyniąc każdą próbę rzetelnego zmapowania tego terenu możliwą, ale tylko na chwilę: rozwieszone markizy chronią przed zasięgiem współczesnych satelitów.

Wracam na plac i patrzę na medynę, jak każde stare arabskie miasto, zbudowaną według wskazań proroka, który wierzył, że jedynie wciela na ziemi boską myśl. Opowieść o mieście zbudowanym według logiki siły, której nikt nie widział, przetrwa nawet, jeśli umrze religia.

Polacy, z którymi rozmawiałem o Marrakeszu, często twierdzili, że go nie znoszą. Być może przez ciągły hałas placu Dżemaa el-Fna, liczbę turystów albo impet, z jakim piękno osuwa się w kicz. Tymczasem jest to jedno z miast, w którym mógłbym żyć. Jego riady dają ciszę i chłód, który koi, a nie kąsa, jak wysoko w górach. W każdej chwili można jednak włączyć się w niezawodny nurt ludzi i zdarzeń. Pojechać rowerem na ville nouvelle, nowe miasto. Czuję się tu jak dawniej biedni górale, którym miasto przywracało godność, bo w meczecie czy na suku obowiązywał zakaz sporów i używania broni, na którą nie było ich stać.

Jeden dzień w medynie

Najchętniej przyjeżdżam wczesną wiosną. To miasto jest płaskie – w końcu nic nie powinno być wyższe niż meczet. Z dachów domów widać, jak niedaleko bielą się firny Atlasu. W ogrodach lśni zieleń. W lutym od Sahary bije już ciepło. Przystawiam plecy do muru. Jego żar mrowi skórę, jakby mówił własnym językiem. Zaczynam dzień od kawy. Zwykle idę do Café de France, tam gdzie zbierali się opowiadacze. To dziś turystyczne miejsce, z wystawą na plac i osłonecznione. Lubię tutejszych kelnerów, w białych znoszonych koszulach przesiąkniętych dymem z papierosów. Pewnie miejsce miało być szykowne, ale wir ludzi i spraw nie pozwolił mu zamienić się w relikt.

Kawiarnia jest wielka, a jej ściany zdobią marokańskie ornamentowane płytki. Trzeba znać słowa na określenie właściwej kawy, bo „americana” czy „double espresso” może nie zadziałać. Np. moitié-moitié to po francusku: pół kawy, pół mleka. Francuzi wyglądają tu, jakby znaleźli długo wyczekiwane ukojenie, wystawiając twarz do słońca z dziennikiem „Le Matin” odłożonym przy kawie i popielniczce.

Mijam plac. Bębniarzy, wróżki i kobiety z henną. Ogrodników, stosy mięty. Kobry i umęczone małpy na łańcuchu. Faceta z mięsem w kieszeni, które rzuca kotu. Czerwone latarnie. Spod palenisk sprzedawców gotowanych ślimaków snuje się dym. Tylko dalej, na środku placu, coś błyszczy niecodziennie. Na małym stoliku, zwrócony twarzą w kierunku meczetu Koutoubia i słońca, starzec rozłożył sztuczne szczęki, które lśnią jak minerały.

Czasem zaglądam do Les Jardins de La Koutoubia, nieopodal. Ostatnio usiadłem na ławce, a pod fontannę przyszła grupa chłopców. Mieli ze sobą bębny. Słuchałem ich z godzinę. Po prostu przyszli pośpiewać. W białych adidasach, podgoleni i w modnych dresach, zawodzili jak nomadzi na pustyni, pewnie ich dziadkowie albo ojcowie.

Zaglądam na suk, miejski bazar. W medynie zawsze są nowe ulice do odkrycia. Tylko sprzedawcy inni niż przed laty, mniej pokrzykują, przycichli, nie nagabują, jakby covid przetrącił nas wszystkich bezpowrotnie. Na szczęście rzemieślnicy robią swoje. Krawiec jest dwadzieścia metrów od szewca. Szewc jest na ulicy, przy murze, pod niebem. Ma piękne narzędzia. Szeroki długi nóż. Podkleja podeszwę mojego buta, a potem ten klej podpala. But płonie. Szewc zdmuchuje płomień. Przybija młotkiem, docina. Ten błogostan, znany od dziecka, kiedy patrzy się na dłonie, które tworzą. W Marrakeszu okazało się, że to uczucie całkowitego poddania.

O zmierzchu uciekam na południe od placu, w okolice Rue de la Kasbah. Tam ulice są szersze i jest więcej życia, a mniej turystyki. Z otworów w ścianach na ulicę wysypują się rzeczy. Żelastwo, opony i deski. Czerwone mury o tej porze przygasają i strącają na ulicę ciepłe światło. Miasto wciąż lekko się żarzy. Przy Passage Prince Moulay Rachid, blisko placu, jest naleśnikarnia, wieczorem zawsze nabita ludźmi. Siada się przy ścianie, twarzą w kierunku tych naprzeciw. Można bezkarnie patrzeć. Wszyscy to wiedzą. Podłoga jest usłana łupinami. Nawet nie ma sensu tego zbierać przed zamknięciem. Leją tam dobrą herbatę z miętą i nie zdzierają.

Wracam do hotelu, który wbudowany jest w meczet. Przeciskam się między ciałami ludzi, którzy się modlą. Zawsze staram się spać w hotelu z dachem, z którego widać plac Dżemaa el-Fna. Siadam tam wieczorem i nasłuchuję. Krążek słońca zsuwa się za widnokrąg, a ja tylko tam potrafię wyobrazić sobie, że jutro powędruje w przeciwną stronę, coraz szybciej, dzień za dniem, do chwili, kiedy przybyłem tu pierwszy raz, umiejąc zachwycić się każdą rzeczą. Dżemaa el-Fna cichnie tylko, kiedy z meczetów odzywa się muezzin z wezwaniem do modlitwy. Przed północą w widoku można wyodrębnić już jedynie czerń nadzianą gęstym blaskiem placu, którego huk jest jak obietnica trwałości życia, i jego gwarant.

No a potem jest noc. Nie słuchajcie tych bajek: źli ludzie szukają ofiar raczej za dnia, nie w nocy. Kogo mieliby tu wtedy obrabować? Osła ze wzwodem, którego opisał Canetti? Żydów, których już tu dawno nie ma? Ale jeśli boicie się mroku, to poczekajcie do świtu. Pierwszy promień stawia na placu kropkę na końcu wielokrotnie złożonego zdania nocy. Wtedy jest najbezpieczniej. Słyszeliście, żeby ktoś zabił o brzasku?©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Miasto opowieści