Mapa świata bez superpotęg

Historia jest napędzana zarówno przez czynniki determinujące, jak zasoby naturalne czy ukształtowanie terenu, jak i przez ludzkie działania. Media mają tendencję do przesadnego koncentrowania się na tych ostatnich, dlatego też postanowiłem...

02.07.2012

Czyta się kilka minut

 / il. Magda Wolna
/ il. Magda Wolna

... napisać książkę skoncentrowaną przede wszystkim na geografii. PAWEŁ MARCZEWSKI: W „Monsunie” pisze Pan, że dobra mapa to „przestrzenna wizja polityki, która umożliwa przewidywanie”. Co powinno znaleźć się na dobrej mapie?

ROBERT D. KAPLAN: Poza łańcuchami górskimi czy rzekami powinna pokazywać także dawne granice. Skończyłem właśnie czytać „Boże igrzysko” Normana Daviesa, książkę pełną map. Zafascynowało mnie, jak w ciągu wieków zmieniały się kontury Polski – poszerzała się to na zachód, to na wschód, na południu sięgała Karpat, na północy Morza Bałtyckiego... Wasz kraj był niczym ruchomy cel. Mapa, która ukazywałaby te wszystkie przesunięcia, byłaby niezwykle użyteczna. Idealnie byłoby, gdyby można na niej zobaczyć całą przeszłość i teraźniejszość, a na ich podstawie wnioskować o przyszłości. Ale oczywiście nie da się na mapie ukazać wszystkiego. Kartografowie są zmuszeni dokonywać wyborów, tak jak pisarze. Pracuję właśnie nad książką poświęconą Morzu Południowochińskiemu. Wszystkie kraje leżące na jego brzegach toczą spory terytorialne z sąsiadami. Do mojego studium dołaczyłem mapę, która pokazuje krzyżowanie się tych wszystkich sprzecznych interesów – a jest ich tyle, że człowiekowi aż się kręci w głowie. To dobra ilustracja dylematów, jakie trapią kartografów i pisarzy.

Czy traktuje Pan swoje książki trochę jak mapy?

We wrześniu ukaże się moja nowa książka, zatytułowana „The Revenge of Geography” („Odwet geografii”), która będzie, jak sądzę, odpowiedzią na to pytanie. Analizuję w niej gazetowe nagłówki dotyczące istotnych wydarzeń na całym świecie i staram się nadać im sens, przyglądając się mapom. Nawet najlepsza mapa nie daje jednak oczywiście pełnego wglądu w przyszłość. Działania jednostek są równie ważne, co determinanty w rodzaju warunków geograficznych.

Czyli to, czego nie jest w stanie uchwycić kartograf, może uzupełnić reporter? Czy to dlatego Pana książki pełne są nie tylko map i szczegółów historycznych, ale i barwnych opisów polityków, aktywistów, wojskowych?

Tak, o to właśnie chodzi. Chciałbym jednak poczynić jedno zastrzeżenie – historia jest napędzana zarówno przez czynniki determinujące, jak zasoby naturalne czy ukształtowanie terenu, jak i przez ludzkie działania. Media mają tendencję do przesadnego koncentrowania się na tych ostatnich, dlatego też postanowiłem napisać książkę skoncentrowaną przede wszystkim na geografii.

Pisze Pan, że monsun to coś więcej niż określony zestaw warunków pogodowych. Przewidywalne silne wiatry usprawniające żeglugę były znane od stuleci, jakie są jednak najważniejsze elementy składowe współczesnego „monsunu”, układu sił w rejonie Oceanu Indyjskiego?

Ten szczególny układ wiatrów monsunowych wciąż jest kluczowy dla dobrobytu w dużej części Azji Południowej, Południowo-Wschodniej i Arabii. Używam go jednak również jako metafory niepokojów. Monsun to miecz obosieczny. Nie da się bez niego prosperować, ale może być również niszczycielski. Najistotniejsze jest to, że dzięki niemu ogromny obszar Oceanu Indyjskiego jest całością, systemem. W trakcie zimnej wojny i w epoce po jej zakończeniu ten system był na ogół ignorowany lub bagatelizowany.

Wiatry monsunowe występują również w innych rejonach świata, chociażby na Morzu Południowochińskim, które opisuje Pan w powstającej właśnie książce. A jednak twierdzi Pan w „Monsunie”, że rejon Oceanu Indyjskiego jest szczególny i zawiera klucz do przyszłości globu.

Po pierwsze, Ocean Indyjski to serce systemu wiatrów monsunowych. Po drugie, Morze Połudnowochińskie leży na jego obrzeżach. Można by rzec, że jest swego rodzaju przedsionkiem do Oceanu Indyjskiego. Zdecydowałem się poświęcić Morzu Południowochińskiemu osobną książkę, gdyż z tym rejonem wiąże się szereg ważnych, zupełnie odrębnych problemów. Skoncentrowanie się na nim pozwala przede wszystkim uchwycić istotę rywalizacji amerykańsko-chińskiej na Pacyfiku. Ale kiedy mówimy o monsunie, to na myśl przychodzi rejon Oceanu Indyjskiego i jego obrzeży.

Zwraca Pan uwagę, że pisanie o Oceanie Indyjskim daje możliwość przyjrzenia się regionowi, w którym pierwszych skrzypiec nie grają dotychczasowe globalne mocarstwa. Czy jest to również arena, na której swoich sił próbują nowe, globalne superpotęgi, takie jak Indie i Chiny?

Najbardziej wpływową potęgą na Oceanie Indyjskim – dzięki swojej marynarce wojennej i lotnictwu – pozostają Stany Zjednoczone. Nie są tu jednak obecne na taką skalę, co na zachodnim Pacyfiku czy w Zatoce Perskiej. Chiny dopiero sprawdzają swoje możliwości w regionie, budując porty i wysyłając kilka statków wojennych, zaś Indie są dopiero rodzącą się potęgą. Poza tym o wpływy walczy tu szereg mniejszych krajów. W porównaniu z resztą globu Ocean Indyjski jest więc de facto regionem bez superpotęg.

Tłumaczy Pan stosunkowo niewielką obecność USA w rejonie związaniem amerykańskich sił w Iraku i Afganistanie. Czy po wycofaniu z tych krajów Amerykanie włączą się na dobre w geopolityczną grę na Oceanie Indyjskim?

Wiele będzie zależało od tego, jak potoczą się sprawy z Iranem. Wciąż nie jest jasne, czy dojdzie do konfrontacji militarnej między Teheranem a Izraelem i Stanami Zjednoczonymi. Dopóki Iran będzie rządzony tak jak do tej pory, Amerykanie będą utrzymywali znaczące siły w Zatoce Perskiej. I to niezależnie, czy powiedzie się wycofanie wojsk amerykańskich z Afganistanu do 2014 r. Patrząc jednak dalej w przyszłość, można rozsądnie zakładać, że na Oceanie Indyjskim pojawi się więcej okretów marynarki wojennej USA – powiedzmy za około dekadę, kiedy zmniejszy się amerykańska obecność w Zatoce Perskiej. Trzeba bowiem pamiętać, że Amerykanie pozyskują z rejonu Zatoki coraz mniej ropy, czerpiąc jej coraz więcej z terenów na zachodniej półkuli. Będą zapewne coraz mocniej zainteresowani Oceanem Indyjskim i zachodnim Pacyfikiem. Podejmą starania, by rozlokować bardziej równomiernie siły na tych obszarach. Zaczną się też interesować wyspami – Seszelami, Mauritiusem, Reunion, Sri Lanką.

Wspomniał Pan o możliwej konfrontacji z Iranem. W „Monsunie” pisze Pan o roli, jaką rosnące w siłę kraje rejonu Oceanu Indyjskiego przypisują arsenałom nuklearnym, traktując je jak potwierdzenie wielkości starożytnych cywilizacji, których są spadkobiercami – dotyczy to przede wszystkim przedstawicieli klasy średniej, na przykład w Indiach. Czy podobnie wygląda to w przypadku Iranu?

Dokładnie tak – stawiam taką samą tezę w „The Revenge of Geography”. Iran, czy to pod rządami szacha, czy ajatollahów, postrzega się jako dziedzica wszystkich wielkich imperiów perskich, jakie powstawały w ciągu wieków i których wpływ cywilizacyjny odczuwany był na obszarze od Morza Śródziemnego po subkontynent indyjski. Ajatollahowie mogą potępiać szacha, ale podobonie jak on uważają się za spadkobierców wielkich potęg i pragną stać się przynajmniej największą siłą na Bliskim Wschodzie. Uzyskanie broni atomowej jest popierane w Iranie przez wszystkie siły polityczne, nawet opozycyjne wobec obecnego reżimu. Pod tym względem irańskie aspiracje są bardzo podobne do indyjskich czy pakistańskich. W świecie zachodnim, przede wszystkim w Europie Zachodniej, nacjonalizm jest raczej w odwrocie. Jednak w rejonie, o którym mówimy, nacjonalizm wciąż jest na fali wznoszącej. Kraje w rejonie Oceanu Indyjskiego zdołały się nareszcie skonsolidować, jeśli chodzi o infrastrukturę czy siły zbrojne. Czują, że nareszcie mogą zacząć spoglądać poza swoje granice.

Jednocześnie jednak wciąż muszą radzić sobie z ruchami separatystycznymi, wielością narodów, kultur i religii. Przewiduje Pan, że pojawią się nowe formy organizacji politycznej. Na przykład Karaczi raczej nie stanie się stolicą niepodległego państwa Sindh, które oderwałoby się od Pakistanu, ale ma szansę stać się globalnym megapolis, w dużej mierze autonomicznym wobec Islamabadu.

Na terenach dzisiejszych Indii, Pakistanu, Afganistanu, Iranu sprawowały władzę rozmaite dynastie, powstawały i upadały państwa i cesarstwa. Historia i geografia regionu każą bacznie przyglądać się dziś procesom decentralizacji w tym rejonie. Pakistan, jeden z najbardziej niespokojnych krajów w tej części świata, desperacko potrzebuje decentralizacji, władza musi rozproszyć się z Islamabadu do innych miast i regionów. Być może pojawi się ład oparty na silniejszych regionach i słabszych państwach. Tak stało się w ostatnim półwieczu w Europie – regiony takie jak Katalonia czy Badenia-Wirtembergia coraz bardziej rosły na znaczeniu. Kluczową sprawą są jednak silne instytucje, sprawujące faktyczną władzę. I nie ma przy tym aż takiego znaczenia, czy będą zarządzane na poziomie państwa, regionu czy miasta.

Przykłady państw i regionów o silnych instytucjach, które podaje Pan w „Monsunie”, to na ogół miejsca rządzone przez oświeconych despotów: Singapur pod rządami Lee Kuan Yewa, Oman sułtana Kabusa...

Nie oznacza to jednak, że demokracja nie ma tu przyszłości. Lee Kuan Yew i sułtan Kabus to postacie wyjątkowe, szczególni mężowie stanu, którzy nie przypominają dyktatorów w rodzaju Mubaraka czy Ben Alego, obalonych w czasie Arabskiej Wiosny. Chociaż z formalnego punktu widzenia są dyktatorami, udało im się poprawić los milionów ludzi przy użyciu minimum represji. Nie bronię dyktatury, bronię wyjątkowych jednostek, działających poza ramami wyznaczanymi przez zachodnie demokracje, gdyż zostali do tego zmuszeni przez okoliczności.

Taki model rządów stwarza jednak poważny problem sukcesji.

To prawda – nie sposób przewidzieć, jak będzie wyglądała sytuacja po śmierci tych wybitnych jednostek. Arabska Wiosna miała w Omanie bardzo ciekawy przebieg, choć zachodnia opinia publiczna o tym nie usłyszała. W większych miastach miały miejsce demonstracje, ale protestujący nie żądali ustąpienia sułtana, lecz domagali się od niego dokooptowania do rządu nowych ludzi i rozliczenia swoich ministrów z ich poczynań. Krótko mówiąc, chcieli, by konsekwentnie podążał obraną przez siebie drogą. W kraju takim jak Oman można być oświeconym despotą, ale i tak jest się zmuszonym do obsadzania stanowisk rozmaitymi ludźmi, a kiedy funkcjonariusze nie są wiarygodni, cały system zaczyna się chwiać. I na to właśnie wskazywali demonstranci. Wszyscy piszą dziś o Egipcie i Syrii – i nie bez powodu. A jednak dwa kraje w świecie arabskim, które są najbardziej interesujące z konstytucyjnego punktu widzenia, to Oman i Maroko. Są ulokowane na dwóch krańcach świata arabskiego, w obu rządzą światli autokraci, stawiający na powolną, odśrodkową demokratyzację.

Pisze Pan o swoim rozczarowaniu misjami USA w Iraku i Afganistanie. Dlaczego przestał je Pan popierać? Czy chodziło o chaos ogarniający te kraje mimo obecności Amerykanów, a częściowo za jej sprawą, a może również o lekcje demokratyzacji, jakie wyciągnął Pan, przyglądając się krajom rejonu Oceanu Indyjskiego?

Chodziło o obie sprawy – i coś jeszcze. Popierałem w 2003 roku wojnę w Iraku, gdyż jako dziennikarz miałem okazję osobiście doświadczyć reżimu Saddama Husajna. Mamy tendencję, by wrzucać dyktatorów do jednego worka, ale tak naprawdę każdy z nich jest inny. Jeśli rządy Assada w Syrii to tyrania, to Irak pod rządami Saddama wyglądał dużo gorzej. Był jak Rosja Stalina albo Rumunia Ceauşescu. Aby zrozumieć realia tego systemu, należałoby poczytać o krajach Europy Wschodniej w latach poprzedzających destalinizację. Było w tym coś zupełnie obcego krajom arabskim. Wszystko to zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Jako dziennikarz zbliżyłem się za bardzo do swojego tematu i po prostu chciałem obalenia Saddama. Później zdałem sobie sprawę, że jest coś gorszego od stalinowskiej tyranii – całkowita anarchia. To nie jest pusty termin, całkowita anarchia potrafi zabijać na wiele sposobów. Rozlew krwi, który miał miejsce w Iraku w latach 2006 i 2007, to przykład, co dzieje się w społeczeństwie, w którym nikt nie rządzi. Było to jeszcze gorsze niż tyrańskie rządy Saddama.

Chciałbym zapytać jeszcze o Afganistan. Sugeruje Pan, że nawet jeśli Amerykanom uda się go ustabilizować, to skorzystają na tym nowe potęgi wokół Oceanu Indyjskiego, przede wszystkim Chiny.

Tak, sądzę, że stabilny Afganistan sprawi, iż USA mogą przegrać geopolityczną rozgrywkę na Oceanie Indyjskim. Chiny ostrzą sobie zęby na afgańską miedź i inne zasoby naturalne. Próbują otworzyć rurociągi łączące je z Azją Środkową i południowym Afganistanem. W „Monsunie” kreślę mapę świata, w którym sieć rurociągów wiąże Azję Środkową z Chinami i przyciąga ją bliżej Oceanu Indyjskiego. Może to stworzyć euroazjatycki system handlu, w którym nie będzie miejsca dla Stanów Zjednoczonych.

Nie mówiliśmy do tej pory o bodaj najważniejszej rywalizacji w rejonie Oceanu Indyjskiego – wyścigu między Indiami a Chinami. Czy może przerodzić się w konflikt podobny do zimnej wojny?

Konflikt między USA a Sowietami nie był etniczny, między stronami nie było historycznych zaszłości, rywale nie byli również sąsiadami – oddzielała ich Arktyka. Był to konflikt ideologiczny. Tymczasem między Indiami a Chinami nie ma sporu ideologicznego, natomiast cywilizaje indyjska i chińska mają długą historię rywalizacji. Przez wieki oddzielał je nieprzebyty mur Himalajów. Technika, zwłaszcza wojskowa, sprawia jednak, że geograficzne dystanse nie mają już znaczenia. Indyjskie statki wojenne pływają po Morzu Południowochińskim, chińskie po Oceanie Indyjskim. W Tybecie zbudowano lotniska, z których chińskie samoloty mogą kontrolować indyjską przestrzeń powietrzną. Indyjskie satelity monitorują sytuację w Chinach. Te wielkie cywilizacje, które przez wieki rzadko się stykały, są dziś ze sobą połączone. Rywalizacja między nimi będzie jednak zniuansowana, gdyż w przyszłości Indie i Chiny połączy największa na świecie dwustronna wymiana handlowa.

Powiedział Pan, że rywalizacja Indii i Chin nie ma charakteru ideologicznego. Ale jeśli przybierze na sile, być może stanie się ideologiczna i zacznie być prezentowana jako konflikt największej demokracji świata z autokratycznym kapitalizmem?

ndie od odzyskania niepodległości są nieprzerwanie demokracją, ale od czasu Nehru prowadzą Realpolitik w o wiele większym stopniu niż USA. Ameryka chwaliła się, że promuje demokrację na świecie. Indie nie robiły nic takiego – ważniejsze było dla nich utrzymanie jedności Trzeciego Świata wobec dawnych, kolonialnych potęg. Były zatem gotowe niejako przemilczeć swój demokratyczny ustój, by znaleźć wspólny język z innymi, niedemokratycznymi krajami postkolonialnymi. A zatem demokracja nigdy nie przeszkodziła Indiom budować dobrych relacji z krajami niedemokratycznymi, z czym zawsze miały problem Stany Zjednoczone. Prezydentura Nixona, którego sekretarzem stanu był Kissinger, epoka Realpolitik w amerykańskiej polityce zagranicznej, wzbudza do dziś wiele kontrowersji. Tymczasem Indie nieustannie prowadzą Realpolitik. Nie obnoszą się ze swoją demokracją, są bardzo praktyczne i wyrachowane.

Porównuje Pan sytuację w rejonie Oceanu Indyjskiego do europejskiego „koncertu mocarstw” w epoce Metternicha – to złota era Realpolitik. Czy w XXI wieku można się spodziewać azjatyckiego odpowiednika Kongresu Wiedeńskiego?

To całkiem prawdopodobne. Metternich był wielkim mężem stanu – udało mu się zaprowadzić i utrzymać pokój przez całe pokolenie, aż do momentu, gdy obaliła go rewolucja 1848 roku. Byłoby wielką sprawą, gdyby liderom z rejonu Oceanu Indyjskiego udało się sprostać wyznaczonym przez niego standardom. Niestety jedyny tamtejszy przywódca, który wykazuje się podobną mądrością właściwą mężon stanu, to Kabus, sułtan Omanu. Jest już jednak bardzo wiekowy, jego kraj jest niewielki, a sułtan nigdy nie zdradzał metternichowskich ambicji. Aby Ocean Indyjski doczekał się swojego Metternicha, takie ambicje musiałby mieć lider kraju wielkości Indii, w dodatku kraju wolnego od niepokojów wewnętrznych.

Czy Europa, borykająca się z kryzysem finansowym, może odegrać jakąkolwiek rolę na Oceanie Indyjskim?

Tak, mimo poważnych problemów Unia Europejska wciąż jest największą gospodarką na świecie. Nawet znajdując się w głębokim kryzysie, może wywierać wpływ. Problem nie polega jednak na braku możliwości, lecz na nadmiernym skoncentrowaniu na sprawach wewnętrznych oraz braku poparcia europejskiej opinii publicznej dla zwiększania budżetu wojskowego. Bez tego nie da się utrzymać wpływów na Oceanie Indyjskim.

Jaki ostateczny wniosek należałoby wyciągnąć z lektury „Monsunu”? Czy sytuacja Oceanu Indyjskiego stanowi zapowiedź, że dawne potęgi ustąpią miejsca nowym?

Potęga staje się w dzisiejszym świecie coraz bardziej rozproszona, nie dysponują nią wyłącznie Stany Zjednoczone. W siłę rosną nie tylko Indie czy Chiny, ale także Wietnam, trzynasty najludniejszy kraj na świecie z coraz silniejszą gospodarką. Na znaczeniu zyska również Birma, bogata we wszelkiego rodzaju zasoby naturalne. Nowy światowy ład nie będzie ani jednobiegunowy, ani dwubiegunowy – potęga będzie w nim rozdystrybuowana o wiele równiej. Na znaczeniu zyskają w nim gracze średniej wielkości, być może również Polska.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, historyk idei, publicysta. Szef działu Obywatele w forumIdei Fundacji im. Stefana Batorego, zajmuje się ruchami i organizacjami społecznymi oraz zagadnieniami sprawiedliwości społecznej. Należy do zespołu redakcyjnego „Przeglądu Politycznego”. Stale… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2012