„Mama płakała, ale mamy zawsze płaczą"

János Deák w roku 1956 i dzisiaj, razem z wnukiem

23.10.2006

Czyta się kilka minut

Poszliśmy więc pod parlament. To było 23 października. Kiedy dotarliśmy, było już ciemno, świeciły się tylko niektóre latarnie. A potem nagle i one pogasły. Ludzie wyciągali więc gazety i robili z nich pochodnie, ładnie oświetlając cały plac, tak że widzieliśmy się nawzajem. Ponieważ dołączyłem do marszu prosto ze szkoły, miałem tornister i mogłem na nim stanąć i lepiej widzieć. Czekaliśmy, żeby usłyszeć Imre Nagyego, ale na balkonie parlamentu nikt się nie pojawiał. Potem ktoś wyszedł. Ludzie gwizdali, bo to nie był Nagy, więc ten ktoś wszedł z powrotem.

Potem nagle zjawił się Nagy. Mogła to być siódma, może po siódmej. To ważne, bo przemówienia Ernő Gerő [wtedy jeszcze I sekretarz partii komunistycznej, stalinista - red.] wysłuchałem około ósmej, na ulicy, z wystawionych do okien odbiorników radiowych. Gerő w dość ubliżający sposób mówił o nas, demonstrantach. Bardzo nas to zezłościło. Ale wróćmy do parlamentu: Nagy także został wygwizdany za to, że swoje przemówienie zaczął od "towarzysze!". Potem szybko poprawił się, powiedział chyba "obywatele!".

Pamiętam, że był chaos, zamieszanie. Tłum był wielki, tysiące ludzi, a nie było żadnego nagłośnienia i ton nadawali ludzie o silnym głosie, ale ich można było usłyszeć w obrębie może 10-20 metrów, więc zrozumienie tego, co się dzieje, było dość ograniczone. Trochę okrzyków było już pod pomnikiem Bema, ale potem to długie oczekiwanie przed parlamentem nakręcało tłum, ludzie krzyczeli coraz to nowe hasła. Jak ktoś o silnym głosie zaczynał krzyczeć "Nagy do rządu!", to inni podchwytywali i wychodziło z tego potężne skandowanie. Krzyczano też, żeby Rosjanie poszli sobie do domu.

Atmosfera robiła się coraz bardziej gorąca. Ludzie czuli, że trzeba coś zrobić. Po przemówieniu Nagyego pojechaliśmy ciężarówką do radia. Ludzie mówili, że trzeba nagłośnić nasze postulaty. Pomysł ten zrodził się tam, przed parlamentem, w oczekiwaniu, w ciemności. Kiedy przed budynkiem radia zebrał się już spory tłum, awosze [węgierski odpowiednik polskiego "ubecy" - red.] zaczęli rzucać granatami dymnymi. Strzelali później, koło dziewiątej. Zrobiło na mnie duże wrażenie, kiedy z hukiem rozleciało się obok mnie wielkie okno apteki. Generalnie wtedy jeszcze chyba nie celowali do ludzi, chcieli zastraszyć, zepchnąć nas z placu. Awosze z bronią wepchnęli także i mnie do bramy. Stanęli w tej bramie i nikogo nie wypuszczali. Jeden z nich, albo na rozkaz, albo dla zabawy, rozwalił strzałem latarnię wiszącą nad tą naszą bramą.

Wtedy poczułem, że dość już byłem w centrum wydarzeń i poprosiłem awosza, żeby mnie wypuścił, że chcę wrócić do domu. No i wypuścił mnie.

W domu cieszyli się, że żyję. A mnie do głowy nie przyszło, żeby dać rodzicom wcześniej znać o sobie, że jestem zdrowy i cały.

***

Ze dwa dni później mama poprosiła mnie i brata, żebyśmy poszli po chleb. Może kolejka była za długa i przyszło mi do głowy, żeby iść do innej piekarni... W każdym razie znalazłem się przed komisariatem milicji przy ulicy Páva. Zauważyłem, że w oknach nie mają krat. Jak ich nie ma, to znaczy, że da się wejść. Inni też wpadli na ten pomysł. No i ja, 14-letni chłopak, bez trudu mogłem wejść przez okno i zdobyć broń od milicjantów, którzy wyglądali tak, jakby czekali na rozkazy. Powiedziałbym, że chętnie pozwolili się rozbroić.

A potem szybko wyszkolił mnie jakiś starszy powstaniec: żebym uważał, bo granat może mi wybuchnąć w ręce, więc lepiej żebym nie brał granatów, że za mały jestem. I jeszcze, żebym nie kierował lufy karabinu na siebie czy na kolegów. I że tu trzeba wsunąć amunicję, potem na lewo i na prawo zarepetować, tak odbezpieczyć. I tyle.

***

Potem weszli Ruscy, po raz pierwszy. Jechali kolumnami w kierunku centrum miasta przez Üllöi útca, jedną z głównych ulic wjazdowych. My mieliśmy ich zatrzymać. Zajęliśmy stanowiska, pięć czy sześć przypadkowych osób nas było, w mieszkaniu na pierwszym piętrze nad tą właśnie ulicą. Mieliśmy ostrzeliwać przejeżdżających Ruskich. Okna były już otwarte, niektóre nawet zdjęte. Mieszkańcy się nie buntowali, a często nawet nikt już nie pilnował tych mieszkań, bo ludzie zeszli do piwnic. Ten budynek stał obok koszar Kilián i naprzeciw kina Corvin.

Ruscy jechali i strzelali we wszystkie strony, po oknach. A wtedy człowiek po prostu nie ma siły wstać i oddać strzał, taki strach. Nasi ludzie leżeli więc na podłodze. Tylko tynk leciał z sufitu. Pomyślałem, że skoro Ruscy ostrzeliwują głównie pierwsze i drugie pietra, to trzeba iść wyżej. Poszedłem więc aż na dach. Całkiem sam. Tam, na górze, znalazłem doskonałe miejsce: przed rynną była ozdobna ścianka o wysokości 40-50 cm. Leżąc w rynnie, w miarę bezpiecznie mogłem strzelać w dół.

Kiedy nadjechał kolejny pojazd, opancerzony po bokach, ale nie od góry, zacząłem strzelać do żołnierzy, których widziałem jak na dłoni. Strzelałem tak do kilku pojazdów, a potem zszedłem na dół, żeby namówić innych do wejścia na dach. Ale oni, starsi ode mnie, nie słuchali.

***

Naprzeciw naszego budynku stało coraz więcej spalonych ciężarówek i dział, na ziemi walało się sporo amunicji. Podbiegaliśmy do nich, żeby zebrać trochę zdatnej broni. Byłem świadkiem, jak ludzie prosili o aparaty fotograficzne i wyciągali z nich filmy. Może dlatego do dziś nie widziałem ani jednego zdjęcia z tamtych dni, na którym bym był. To nie był mój pomysł, żeby zabierać filmy, ale się z nim zgadzałem. To taki odruch samoobrony człowieka, który nie chce, żeby mu zrobić zdjęcie z bronią w ręku.

Teraz przed kinem Corvin, koło którego się wtedy biłem, stoi pomnik takiego młodego chłopca, powstańca [patrz zdjęcie powyżej - red.]. Na szyi wisi mu broń na przydługim pasie, jak i mnie wtedy wisiała. Nie, to nie ja pozowałem do tego pomnika, tylko jak tak patrzę, to różnice nie są znaczne - może okulary, może beret...

***

Tak to trwało przez kilka dni. Byłem już bardzo zmęczony, brudny, wszystko się na mnie kleiło. Schowałem więc karabin na jakimś poddaszu i poszedłem do domu.

Wykąpałem się, najadłem. No i dostałem surowe nagany. Dziadek mówił, że to nie ma sensu, skoro Ruscy są silniejsi. Odpowiedziałem, że pewnie ma rację, ale że jednak jak się ich trafi, to też padają. I że mam na to bezpośrednie dowody.

Tata był dumny, ale bardzo się martwił o mnie. Chyba nie za bardzo wiedział, co ma powiedzieć. Nie, nie miałem do niego pretensji, że nie dołączył do nas. Tato odpowiadał za rodzinę, miałem piątkę rodzeństwa, których trzeba było nakarmić.

A mama? Mama marudziła i płakała, że mnie zabiją. Ale mamy zawsze płaczą, nie ma się czemu dziwić.

Dziadek dodał na koniec, że złamanie naszego powstania to tak naprawdę tylko kwestia czasu, kiedy Ruscy zdecydują się uderzyć na całego. Ale dodał, że kiedyś za to dostanę medal.

***

Po raz drugi zwiałem z domu. Pierwsze kroki prowadziły do mojego karabinu, ale go nie znalazłem. Zdziwiłem się, bo dobrze go schowałem. Ale w tych dniach nie było trudno o broń, przy kinie Corvin z ciężarówki rozdawali chętnym węgierskie karabiny. Ludzie w tych dniach byli bardzo ufni wobec siebie, życzliwi. Te karabiny były nowe, na każdym z pół kilo smaru. Musiałem go długo czyścić.

Zostałem przez kilka dni przy tym kinie. Miałem wygodne miejsce do spania na balkonie. Odparliśmy kilka ataków rosyjskich. Za kinem była stacja benzynowa z ręcznymi pompami. Pomagałem w napełnianiu butelek na koktajle Mołotowa. Butelki półtoralitrowe po wodzie mineralnej mieliśmy z kinowego bufetu. Sam nie rzucałem nimi, ale inni mówili, że były skuteczne.

***

Zastanawiałem się wtedy, a także później, wiele razy, skąd miałem takie zdecydowane zdanie o Ruskich? Bo miałem tylko 14 lat, nie wiedziałem za wiele o polityce. Ale jednak wiedziałem, że powinienem tam być. Otóż z wioski, w której mieszkaliśmy jeszcze jak byłem dzieckiem, Ruscy wywieźli 230 osób do niewoli, na roboty, na Wschód, a wieś nie była wcale liczna, około tysiąca ludzi. Czyli jedną czwartą mieszkańców wywieźli. Tylko połowa z nich wróciła. I w tej wsi odprawiano Msze w intencji "zmarłych na obczyźnie". Pamiętam, że pytałem rodziców, co to znaczy "zmarły na obczyźnie" i co to w ogóle ta obczyzna.

Poza tym miałem chrzestnego, który nauczył się rosyjskiego w niewoli podczas I wojny światowej i jak po II wojnie weszli Ruscy, to tłumaczył. We wsi nazywano go "Pomóż--Gienek", bo biegł i pomagał, jak np. Ruscy napadli dziewczynę. Niektórych mógł uratować, innych nie. Wiedziałem o tym. No i jak się zaczęło, to uważałem, że trzeba coś zrobić, żeby nas zostawili.

***

Któregoś dnia, to było tuż przedtem, jak się zaczęła druga rosyjska inwazja, zebrało się nas kilkunastu ochotników, żeby ruszyć na przedmieścia Budapesztu, na wschód od miasta, żeby zobaczyć, co robią Ruscy. Było nas dziewiętnastu, dowódca, czyli najstarszy, miał numer 1 i potem każdy kolejny numer, według wieku. Ja dostałem numer 19. I się wołaliśmy numerami, żeby nie nazwiskami.

Dotarliśmy do starego dworku. Stanąłem na warcie, reszta poszła na zwiad. Czekałem tak już cały dzień, gdy usłyszałem nadjeżdżające kolumny i zrozumiałem, że koledzy albo o mnie zapomnieli, albo coś się z nimi stało. Przekradłem się więc do miasta. Przekiblowałem noc w zajezdni tramwajowej, w kanale naprawczym było w miarę bezpiecznie.

Zerwałem się z rana i z kilkoma chłopakami w moim wieku poczołgaliśmy się wzdłuż torów kolejowych, w stronę Ruskich. Przez cały dzień oglądaliśmy jadące czołgi, kolumna za kolumną. Chcieliśmy ich ostrzelać, ale ich liczba nas przeraziła. Leżeliśmy więc, od czasu do czasu pod ostrzałem, bo jak tylko któryś z nas pchnął w dół kamień, od razu strzelali w naszym kierunku. Kiedy zapadł zmierzch, wycofaliśmy się do miasta.

I to był koniec mojego udziału w tej wojnie.

***

Każdy z nas starał się dotrzeć do domu, jak już zrobiło się ciemno. Musiałem przejść przez plac Kálvária, gdzie Ruscy rozbierali barykady. Jak tylko usłyszałem obcy język, zacząłem biec i wtedy dostałem postrzał w plecy. Odrzuciłem broń i pobiegłem w kierunku jakiejś oświetlonej bramy. Okazało się, że to przychodnia okulistyczna. Wtedy dopiero zauważyłem flagę z czerwonym krzyżem.

Lekarzowi powiedziałem, że mnie trafili. Uwierzył dopiero, jak zobaczył ranę. Położył mnie na sali i nie bardzo wiedział, co ma robić. Po kilku dniach, kiedy Ruscy zaczęli chodzić po szpitalach, szukając rannych, kazał mi uciekać. Rana mi się zagoiła, operacji nie było i tę kulę do dziś mam w ciele.

Leżał obok mnie dobrze zbudowany chłopak, wyglądał na pływaka. Miał postrzelone udo i mocno krwawił, a nie było dla niego krwi. Powiedziałem lekarzowi, że wiem, iż są różne grupy krwi, ale może niech ściągnie ze mnie z pół litra, może akurat grupy będą się zgadzać, a inaczej on się wykrwawi na pewno. Lekarz odparł, że w medycynie nie ma totolotka i nie będzie gdybać. No i chłopak się wykrwawił przy mnie i umarł. Nawet nie wiem, jak się nazywał.

***

Złapali mnie chyba na początku lutego 1957 r. Było tak: przed muzeum narodowym paradowała nowopowstała Straż Robotnicza [paramilitarna organizacja partyjna - red.] i razem z innymi chłopakami oglądaliśmy, co się dzieje. W ostatnim rzędzie stał taki człowiek, któremu nogi się plątały i powiedziałem mu głośno: "Hej, kroki ci nie wychodzą...", czy coś takiego. No i od razu dwóch tajniaków rzuciło

się na mnie. Zacząłem biec. Jak dobiegłem do synagogi, to już ze sześciu czy ośmiu tajniaków mnie goniło. Dopadli mnie w końcu, zbili i zabrali do wielkiego milicyjnego wozu pobieda, i pojechaliśmy do głównej siedziby milicji.

Tam zwozili każdego podejrzanego. Szukali powstańców. Wypytywali mnie. Zaprzeczałem, wtedy bili mocno w stopy. Jeść ani pić nie dawali, kazali stać na baczność, wrzucili do celi, żeby zastraszyć.

No więc wykorzystałem ten czas na przemyślenie. I poszedłem w zaparte. Powstanie upadło, a we mnie ustanowiła się wtedy w tej celi wyraźna granica między rzeczami, o których wolno mówić, a tymi, o których nie. Nawet w rodzinie nie.

Miałem więcej szczęścia niż Peter Mansfeld [16-latek skazany na śmierć za udział w walkach, był trzymany w więzieniu do ukończenia 18. roku życia, po czym 10 dni później został powieszony - red.]. Może jemu nie był dany cały dzień na oglądanie jadących kolumn rosyjskich czołgów, może nie spędził dnia w celi, może dlatego nie zrozumiał, że to koniec...

Ja przeżyłem. Nigdy nie odkryli mojego udziału w powstaniu.

Z węgierskiego przełożyli Edyta i Gabor Deákowie

JÁNOS DEÁK urodził się w 1942 r., jego rodzice byli nauczycielami. W 1956 r. uczestniczył w walkach z armią sowiecką. W 1966 r. ukończył studia techniczne w Miszkolcu, pracował jako inżynier. Dziś ojciec czterech synów i dziadek piątki wnuków, emeryt. Należy do katolickiego stowarzyszenia Regnum Marianum. Wspomnienia, których fragmenty publikujemy, podyktował jednemu z braci; drukiem ukazują się po raz pierwszy. Za udział w powstaniu 1956 roku János Deák nie dostał nigdy żadnego odznaczenia.

WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (44/2006)