Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Anna Mateja: Panie Profesorze, na czym polega postęp w nauce o literaturze?
Henryk Markiewicz: Ale mnie pani zaskoczyła! Nie spodziewałem się takiego pytania.
Bo badania nad literaturą interesują już tylko niektórych? Czy dlatego, iż napisał Pan na ten temat tyle, że o czym tu jeszcze mówić?
Mówić zawsze jest o czym, tyle że obecnie kryteria poprawności naukowej i w naukach ścisłych, i w humanistyce, a zwłaszcza w nauce o literaturze, bardzo się rozbiegły. W literaturoznawstwie sytuacja jest w ogóle skomplikowana, bo przecież nigdy w nim nie było powszechnej zgody na kryteria poprawności jego uprawiania. Stąd i trudno tu mówić o postępie. W końcu trzonem naszych rozważań o literaturze zawsze są interpretacje dzieł literackich, a w tej dziedzinie coraz wyraźniej słychać głosy, że nie ma interpretacji trafnych ani nietrafnych - są tylko takie, które zyskują akceptację pewnych wspólnot interpretacyjnych, albo nie. To plebiscytarne rozumienie poprawności naukowej nie bardzo mi odpowiada.
Podaż książek z tego zakresu jest tak duża, że jedna osoba tego nie ogarnia. Nawet gdyby od rana do nocy czytała wyłącznie produkcję teoretyczno- i historycznoliteracką, nie potrafiłaby kompetentnie wypowiedzieć się na każdy temat. Proszę też wziąć pod uwagę, że większość książek z tego zakresu w ogóle nie jest recenzowana - niestety, czasopisma naukowe tego obowiązku nie realizują - więc nie mogę kierować się opiniami autorytetów. Od pewnego czasu chodzi mi po głowie myśl, by nakłonić np. Komitet Nauk o Literaturze PAN do wydawania biuletynu, w którym byłyby publikowane recenzje prac habilitacyjnych sporządzane dla Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej.
Nauka o literaturze przytłoczyła tych, którzy ją uprawiają?
Jak najbardziej, co wiąże się z coraz większą liczbą pracowników naukowych w tej dziedzinie. Przed wojną w Polsce było tylu literaturoznawców, ilu teraz jest na jednej dużej uczelni! Jednak ich książki, niezależnie od merytorycznej wartości, z trudnością znajdują drogę do czytelnika. Sam ograniczam się do lektury tego, co jest bezpośrednio związane z moimi pracami naukowymi. Choć wiem, że obok istnieją książki bardzo nowatorskie, jednak nie starcza czasu - ani zdrowia! - by się z nimi zapoznać. A równocześnie z niepokojem patrzę na sążniste monografie poświęcone pisarzom drugo- i trzeciorzędnym, których nikt nie czyta i najpewniej nie będzie czytał, kogóż więc zainteresują poświęcone im książki?
Z czego wynika bezruch recenzyjny? Naukowcy się sobą nie interesują?
Poza przyczyną dość trywialną, że praca recenzenta jest nieopłacalna tak w sensie materialnym, jak prestiżowym, istnieje powód zasadniczy: atmosfera relatywizmu i permisywizmu. Nie istnieje wspólny zasób kryteriów, który by pozwolił odróżnić interpretację akceptowalną od dowolnej czy nawet aberracyjnej. Wszystko jest dozwolone i może dlatego takich sporów o interpretację utworów literackich, jakie prowadzili np. Stanisław Pigoń i Juliusz Kleiner, którzy kłócili się o znaczenie kruka w Małej Improwizacji z III części "Dziadów", właściwie nie ma. A jeśli już pojawia się artykuł polemiczny, z reguły nie wywołuje żadnej repliki ze strony zainteresowanej osoby.
Tymczasem inwencja badaczy literatury sięga bardzo daleko. Zapewne pani pamięta z "Pana Tadeusza" rozczarowanie Hrabiego, gdy spotyka Zosię i przekonuje się, że "tajemnicza nimfa gęsi pasie". Gdyby Hrabia wstał z grobu po 200 latach i wziął się do lektury interpretatorów "Pana Tadeusza", mógłby się dowiedzieć, że: "Zosia to jednocześnie fantazmat ukochanej Litwy, anima duszy poety, symbol eschatologicznego szczęścia, ziemskie odbicie Maryi, ucieleśnienie Bożej mądrości, pokoju i harmonii". I to pisze poważny badacz, nie dziwak!
Coś jednak tracimy przez to "życie na wyspach".
Cóż na to poradzić? Tym bardziej że instytucje, które mogłyby pełnić rolę opiniotwórczą, jak Komitet Nauk o Literaturze PAN, na temat sytuacji w polonistyce literackiej od dłuższego czasu właściwie nie zabierają głosu. Zadania tego nie spełnił także Zjazd Polonistów z 2004 r. - referenci na ogół dawali tylko własną wizję omawianych problemów, nie dyskutując z poprzednikami.
Czasy, kiedy np. "Tygodnik Powszechny" publikował tekst Jacka Woźniakowskiego "O lichej »powieści katolickiej«. Refleksje po IV Zjeździe Polonistów", chyba nieprędko powrócą.
Ściślej mówiąc, to był zjazd młodzieży ze studenckich kół polonistycznych, ale polonistyka stanowiła wówczas przedmiot szerokiego zainteresowania. W ostatnich kilkudziesięciu latach sytuacja zmieniła się choćby dlatego, że zmniejszyło się znaczenie książek i kultury literackiej dla prestiżu społecznego jednostki. Niewielu poczuwa się do obowiązku, by wiedzieć, jakie wybitne książki się ukazały. Od dłuższego czasu nie ma też takiej, która skupiłaby na sobie uwagę już nawet nie mówię, że całej inteligencji humanistycznej, ale choćby samych polonistów. Jeżeli takie książki spod pióra polonistów wychodzą, należą one raczej do dziedziny publicystyki historyczno-literackiej. Mam na myśli choćby wydane w ostatnich latach znakomite książki Marii Janion.
Jak dzisiaj powinno się badać literaturę? Kilka lat temu narzekał Pan, że literaturoznawcy cierpią na "świerzb metodologiczny".
I wciąż im dolega ta przypadłość. Nadal, zanim wyeksploatuje się możliwości poznawcze metody czy kierunku, pod wpływem mody porzuca się "stare zabawki" i zaczyna coś nowego. Z reguły jednak recepcja jest dosyć powierzchowna, tzn. ogranicza się do pochwalnej informacji o tym, co wymyślili amerykańscy uczeni. Przy czym, z jednej strony, pomija się na ogół głosy krytyczne, z jakimi spotkały się te pomysły. Z drugiej, rzeczywisty wpływ nowinek metodologicznych na praktykę badawczą jest znacznie mniejszy niż rozgłos, jaki się im nadaje. W tym sezonie obowiązuje zdaje się tzw. zwrot etyczny i rewaloryzacja funkcji poznawczych literatury, co mi zresztą bardzo odpowiada.
Jako autor wydanych w 1952 roku szkiców "O marksistowskiej teorii literatury", zdaje Pan sobie sprawę, że w naszej części Europy dyskredytacja marksizmu wynika raczej z dziedzictwa politycznego niż kompromitacji naukowej. Nie zdajemy sobie zresztą sprawy, jak często posługujemy się kategoriami marksistowskimi.
Oczywiście. O tym, co zawdzięcza marksizmowi współczesna humanistyka, piszę w książce "Jeszcze dopowiedzenia" i w największym skrócie zajęło mi to dziesięć stron. Powiem więc tylko tyle: marksizm wypracował pewne procedury dotyczące zawartości ideologicznej różnych tekstów, także literackich. Dziś ta strategia interpretacyjna dotyczy nie tylko badania zafałszowanej świadomości społecznej. Została ona przeniesiona na inne zbiorowości, wyodrębnione według rasy, przynależności etnicznej, płci, orientacji seksualnej. Marksizmowi zawdzięcza więc wiele genderowa czy postkolonialna nauka o literaturze, a także nowy historyzm. Tyle że nie chodzi tu już o własność środków produkcji, lecz o stosunki władzy i podporządkowania.
Czyta Pan Slavoja Žižka? To wszak współczesny marksista.
Nie czytam - nie nadążam. Kupiłem książkę Žižka o Lacanie i po dwudziestu stronach odstawiłem ją. Częściowo było to dla mnie nieciekawe, częściowo niezrozumiałe. Po prostu - nie odbieram na tej fali.
Proszę jednak wziąć pod uwagę, że z jednej strony moje zdolności percepcyjne z racji wieku się zmniejszają i czytam coraz mniej. Z drugiej, lektura tekstów wielu nowych filozofów czy publicystów sprawia mi trudności, a ponieważ nie znajduję w nich jakichś inspirujących dla mnie poglądów, zniechęcony i zniecierpliwiony odrzucam je. Może niesłusznie.
***
Wciąż Pan powtarza, że mało czyta. Proszę wyliczyć, co Pan czytał ostatnio.
Czytałem na nowo pisma Manfreda Kridla, bo pisałem o nim artykuł. Przeczytałem też trzy książki, o których napisałem bardzo krytyczne recenzje: "Mickiewicz i śmierć", "Polska literatura średniowieczna", trzeci tom "Dziejów inteligencji polskiej" pióra Magdaleny Micińskiej. Poza tym - tom pierwszy "Dziennika" Jana Józefa Szczepańskiego w maszynopisie, bo proszono mnie o kontrolę poprawności komentarza, i niezwykłą książkę Antoniego Libery "Beckett i jego cień", która zrobiła na mnie duże wrażenie.
I to jest mało? ? propos tych recencji, wszystkie są miażdżące? Pojawienie się "Dziejów" to jedno z największych ostatnio wydarzeń naukowych.
Ale też moje zastrzeżenia dotyczą tylko trzeciego tomu; pierwszych dwóch nie czytałem. Autorce, choć włożyła w tę książkę wiele pracy i inwencji, w moim przekonaniu pod wielu względami nie udało się sprostać swemu zadaniu. Tak to ujmuję w recenzji: "Pominę ryzykowne oceny pewnych zjawisk, np. że Wyspiański lokował się poza głównym nurtem twórczości młodopolan, że »Zielony Balonik« należy uznać za najbardziej znaczące echo rewolucji 1905 r. w Galicji i że było to apogeum rozwoju awangardy krakowskiej przed 1914 r. (...) Autorka nie ustrzegła się wielu błędów faktograficznych. Wiersz »Czarna sukienka« Konstantego Gaszyńskiego łączy Micińska z atmosferą połowy lat 60. XIX wieku, tymczasem powstał on w roku 1832. Wbrew temu, co czytamy na stronie 14., nazwa Królestwo Polskie nie została po powstaniu ’63 roku zniesiona, tylko, począwszy od roku ’88, zastępowana niekiedy nazwą Priwislinskij Kraj. Uniwersytet Lwowski w czasach austriackich nie miał jeszcze miana Jana Kazimierza. Klaczko nie był dyplomatą w służbie austriackiej u schyłku życia, lecz tylko przez kilka miesięcy w roku 1870. Feldman nie głosił wyrzeczenia się religii żydowskiej. Tarnowski ze względów statutowych nie mógł być wieloletnim rektorem UJ. (...) Jeszcze gorsze od tych błędów są rażące dysproporcje, niekonsekwencje i luki w doborze materiału. (...) O Ossolineum autorka zupełnie milczy. W ogóle aktywność inteligencji lwowskiej od Lama do Wolskiej nie została tu w ogóle dostrzeżona. Nie znajdziemy ani słowa o osiągnięciach naukowych na miarę światową, jakie uzyskali w tym czasie Wróblewski, Olszewski, Smoluchowski, Leon Marchlewski. (...) Jest to historia inteligencji polskiej bez Kolberga, Adalberga, Estreichera, Karłowicza, Chlebowskiego".
Rzecz zastanawiająca, że nikt z redaktorów i recenzentów wewnętrznych tej książki tego nie zauważył (nieścisłości i błędów jest zresztą znacznie więcej). Szerzej piszę o tym w półroczniku polonistycznym "Wielogłos", w którym zacząłem prowadzić rubrykę wycieczek polemicznych pt. "Moje zdziwienia".
Strach pisać, Panie Profesorze... Porozmawiajmy lepiej o "Lalce", którą zajmuje się Pan od kilkudziesięciu lat, pisząc o niej jak o szlachetnym kamieniu, który oglądany pod różnymi kątami zawsze okazuje się godnym podziwu.
Dobrze to pani ujęła, bo "Lalka" jest utworem wielowymiarowym. Można ją czytać jako powieść społeczno-obyczajową o Warszawie XIX wieku i taka lektura ma wciąż entuzjastycznych zwolenników. Można ją czytać jako największą polską powieść o miłości. Albo jak powieść filozoficzną o sytuacji egzystencjalnej człowieka. I wreszcie jako powieść, która pokazuje całą wieloznaczność i niepewność naszego poznania rzeczywistości. Dla mnie ta ostatnia perspektywa jest w tej chwili najbardziej frapująca. Z biegiem lat człowiek, a przynajmniej ja, przekonuje się coraz bardziej o względności ludzkiego poznania i widzenia różnych spraw. Wszystko wydaje się niepewne, migotliwe, rozedrgane.
Co się Panu Profesorowi zweryfikowało?
To zbyt trudne pytanie, bo mam wciąż na uwadze niepewność dotyczącą motywów postępowania i charakterów ludzkich. Zbyt wiele jest w życiu rzeczy niepewnych.
A na czym na pewno można się oprzeć?
Nie mam na to pytanie odpowiedzi.
Panie Profesorze, ale jak żyć?!
Nie wiem. Mogę jedynie powiedzieć, jak postępować: tak, jakbyś chciał, by z tobą postępowano.
Wróćmy do "Lalki". W "Zabawach literackich" pisze Pan - opierając się na zapiskach Ignacego Rzeckiego, który zanotował, iż Stanisław Wokulski przyjechał do Warszawy w dniu, w którym zawalił się dom - że było to 27 listopada 1878 roku. Bo wtedy właśnie, jak przeczytał Pan w "Kurierze Warszawskim", zawaliła się budowa domu przy Wspólnej. Z kolei wymieniane w powieści sklepy warszawskie to reklamodawcy "Kuriera Codziennego", który drukował w odcinkach powieść Prusa. Co nam daje tak dokładne odczytywanie znaczeń znajdujących się w książce?
Ciekawą zabawę! Bo literatura służy także temu, by się nią bawić. Termin "zabawa »Lalką«" pochodzi od Stefana Godlewskiego, miłośnika Prusa. Ogłosił on w latach 30. artykuł "Bawię się »Lalką«", w którym zlokalizował w realnej Warszawie miejsca akcji powieści. Ja z kolei, tuż po wojnie, w artykule "Inna zabawa »Lalką«", konfrontowałem wydarzenia wspomniane w "Lalce" z ówczesną prasą. Ale nie przywiązuję do tych detali szczególnego znaczenia - poza tym, że dla współczesnych czytelników wzmagały one "efekt realności" przedstawionego świata. Skądinąd jednak wizja Warszawy w "Lalce" jest niesłychanie zdeformowana przez nieobecność Rosjan. Podobnie jest w "Rodzinie Połanieckich" czy "Ziemi obiecanej" .
***
Jaka musiałaby być powieść, która, tak jak "Lalka" czy "Ziemia obiecana" w swoich epokach, dałaby obraz Polski po ’89 roku?
Trudno mnie, dinozaurowi literaturoznawstwa, odpowiedzieć na to pytanie. Przecież jeśli chodzi o literaturę współczesną, jestem mniej więcej w takiej sytuacji, w jakiej byłaby Orzeszkowa, gdyby czytała Gombrowicza!
Wciąż szukam książki, która by naprawdę mówiła o problemach i troskach dzisiejszego pokolenia, w jakiś sposób porównywalną z "Przedwiośniem" czy (tu wielu czytelników się zdziwi) "Przygodami człowieka myślącego" Dąbrowskiej. I jej nie znajduję. Przy całym moim uznaniu dla talentu Jerzego Pilcha czy Doroty Masłowskiej, także ich książki przyniosły mi rozczarowanie, bo nie niosą pogłębionego psychologicznie i obyczajowo obrazu współczesności. Jest to ujęcie fragmentaryczne przeciągnięte w stronę udziwnienia, karykatury, groteski. Proza artystyczna utraciła przy tym funkcję wzorca pięknej polszczyzny, jakim była np. pod piórem Boya, Dąbrowskiej, Parandowskiego.
Proszę jednak nie przywiązywać większej wagi do tych opinii. Moja znajomość najnowszej literatury jest wyrywkowa, a gust staroświecki. Nie jestem zresztą pewien istnienia zapotrzebowania czytelników na takie powieści.
Słyszę powątpiewanie... Rozumiem, że podtrzymuje Pan swoją opinię, że dzisiejsze czasy nie potrzebują już wielkich narracji?
Na pewno część zadań, które pełniła dawniej powieść, wzięła na siebie, i to z dobrym skutkiem, literatura faktu, czyli reportaże, dzienniki, pamiętniki. To jak gdyby uzbędnia realistyczną powieść psychologiczno-obyczajową, choć zapotrzebowanie na nią chyba istnieje, zwłaszcza wśród szerokich kręgów czytelników. Wciąż jest popularna "Jeżycjada" Małgorzaty Musierowicz. Z list bestsellerów, opracowywanych w "Rzeczpospolitej" przez Andrzeja Rostockiego, wiem, że pojawiła się trzytomowa saga "rozlewiskowa" Małgorzaty Kalicińskiej, której łączny nakład wyniósł 350 tys. egzemplarzy. Mimo to, nigdzie nie znalazłem recenzji tej książki. Jeśli już jesteśmy przy literaturze zupełnie popularnej, trzeba wspomnieć powieści Katarzyny Grocholi. Jej ostatnia książka, "Trzepot skrzydeł", jest warsztatowo zupełnie przyzwoita, a powodzenie, wiadomo, jak to u Grocholi - kilkadziesiąt tysięcy sprzedanego nakładu.
Powieści Hanny Malewskiej czy Jana Józefa Szczepańskiego nie mają takich nakładów i nie są też przedmiotem zabawy literackiej. Raczej zapomnienia.
Zapominanie o wybitnych skądinąd osiągnięciach literatury dnia wczorajszego to zjawisko stałe. W opracowaniach literatury międzywojennej, np. Kazimierza Czachowskiego, widać, ile wówczas wielkich nazwisk dziś zupełnie nie funkcjonuje, począwszy od takich jak Juliusz Kaden-Bandrowski. Zofia Nałkowska podobnie. O Marii Kuncewiczowej, jako o autorce jednej z najlepszych polskich powieści psychologicznych, też mało kto pamięta. Może na ten proces eliminacji pisarzy dawniejszych wpływają czynniki, o których już mówiłem: dawniej człowiekowi inteligentnemu wypadało wiedzieć, kto to jest Kuncewiczowa, i wypadało przeczytać "Cudzoziemkę", bo wszyscy o niej mówili. Dzisiaj to już nie jest takie konieczne i nieznajomość książek np. Pilcha czy Stasiuka nie kompromituje nikogo.
Nazwisko Kadena-Bandrowskiego pojawiło się całkiem niedawno, gdy Tomasz Burek przyrównał do jego książek "Dolinę Nicości" Bronisława Wildsteina.
Można ich porównywać tylko w tym sensie, że obaj piszą powieści polityczne z kluczem, nieunikające deformacji groteskowych.
A Pan Profesor przeczytał książkę Wildsteina?
Tak, z zainteresowaniem. No, cóż powiedzieć? Jest to dosyć sprawnie napisany pamflet powieściowy, którego ocena zależna jest od sympatii politycznych.
Takimi kryteriami rządzi się nieraz krytyka: wystarczy porównać zestawy nominowanych książek, np. do Nagrody Nike czy Józefa Mackiewicza, choć obie kapituły oceniają podobne rodzaje książek.
O uzyskaniu nagrody decydują na pewno także względy polityczne czy nawet personalne. Nie jest to jednak specyfika naszych czasów. W Międzywojniu pisarze politycznie związani z sanacją znajdowali się w sytuacji uprzywilejowanej, gdy chodzi np. o przyznawanie nagród literackich. Po wojnie decydującą rolę odgrywała partia, która dzieliła produkcję literacką na taką, którą należy popierać, taką, którą można tolerować, i taką, którą należy zwalczać.
Z moich obserwacji wynika, że każda opiniotwórcza gazeta ma autorów bliskich sobie ideowo i politycznie, których popularyzuje. Tych, którzy znajdują się poza salonem danego pisma, zauważa się z rzadka.
I to jest sytuacja nie do zmiany?
Jednego salonu nie da się zbudować, zresztą nie ma takiej potrzeby. Chodzi tylko o to, by pisma zwracały uwagę nie tylko na książki autorów sobie bliskich. No i bardziej się interesowały literaturą popularną, masowo czytaną.
***
Jak Pan Profesor zapatruje się na czarno-białe przedstawianie historii PRL-u?
Trudno na to odpowiedzieć, zwłaszcza mnie, który aktywnie uczestniczył w tym systemie.
Ale, jak niejednokrotnie podkreślają Pana współpracownicy, nie był Pan doktrynerem i bronił Instytutu Filologii Polskiej UJ przed upolitycznieniem. Józefa Hennelowa, która studiowała polonistykę, tak jak Pan Profesor, w połowie lat 40., wspomina, że gdy zaczęło się lansowanie marksistowskiej analizy literatury, "Markiewicz przyjmował każdą krytykę, choć nie brakowało kolegów-ideologów, którzy bez ceregieli potrafili powiedzieć oponentowi: jeśli Pan tak mówi, jest Pan szkodliwy i podejrzany".
Miło mi, że tak to koledzy pamiętają. Ale nie tylko o to chodzi. Bo przecież można powiedzieć tak: Markiewicz był zupełnie przyzwoitym dyrektorem instytutu i spokojnie może patrzeć w oczy po ’89 roku każdemu z dawnych współpracowników, ale zarazem należał do PZPR, więc w jakiś sposób popierał ustrój oceniany jako zbrodniczy. Jak go osądzić? Ocena samego siebie nigdy nie byłaby obiektywna, dlatego powiem tylko: w moim pokoleniu, ale widzę to samo w pamiętnikach ludzi starszych, pojawiło się po wojnie przekonanie, że nowy system daje perspektywę zbudowania lepszego niż dotychczasowy ładu społecznego. I z tego względu, choć często wprowadzany w życie nieudolnie i z niepotrzebnymi krzywdami (z ich rozmiarów nie zdawaliśmy sobie sprawy), zasługuje na akceptację, a im więcej ludzi przyzwoitych w tym będzie uczestniczyć, tym realizacja założeń nowego ładu będzie korzystniejsza.
U innych dominowało przeświadczenie, że nowy ustrój jest czymś nieuchronnym - wcale nie pożądanym, to fakt, ale nieuchronnym, starajmy się więc jakoś to zmeliorować. "Lawina bieg od tego zmienia po jakich toczy się kamieniach...". Z biegiem lat było coraz więcej rozczarowania, ale i tak wiele osób wciąż było przekonanych, że jeśli coś można polepszyć, to tylko od wewnątrz aparatu państwowo-partyjnego.
Tak to wygląda w wielkim skrócie, ale można by o tym dyskutować i dyskutować.
Przypuszczał Pan Profesor, że tak duże znaczenie będzie miała w III RP lustracja, a rzetelną ocenę nieraz będą zastępowały bezpodstawne oskarżenia?
Brutalności rozrachunków wcale się nie dziwię, naprawdę. Tamten system obciążony jest wieloma sprawami, których inaczej niż zbrodnią nie można nazwać. I trudno się dziwić ludziom, którzy byli pokrzywdzeni - to zresztą bardzo eufemistyczne słowo - że dzisiaj chcieliby jeżeli nie odwetu, to pokazania w całym wymiarze tego zła, które się wówczas dokonało.
Nadal jednak uważam, że wyniesienie przez Wildsteina katalogów z IPN-u było wielką lekkomyślnością. Co prawda tłumaczył, że na liście umieszczonej przez niego w internecie są i ci, którzy donosili, i ci, na których donoszono, ale opinia publiczna przyjęła, że są tam przede wszystkim konfidenci. Sam to zresztą przeżyłem: na tzw. liście Wildsteina było chyba z czterech Henryków Markiewiczów, co jeszcze zwiększało prawdopodobieństwo, że to może ja. Ostatecznie okazało się, że jednak nie. Co więcej, znalazłem się wśród tzw. osób pokrzywdzonych, ale teczka moja, którą udostępniono mi w IPN, jest chuda i nie ma się czym chwalić.
A czy na liście znalazła się Genowefa Szturchaniec?
Nie sprawdzałem, ale lustracja jeszcze chyba nie obejmuje pseudonimów satyrycznych? Bo kryły się pod nim dwie młode dziewczyny: Misia Janion, jeszcze studentka, i Marysia Żmigrodzka, już po magisterium. W latach 40. dostały zatrudnienie w redakcji "Wsi" - piśmie zajmującym się głównie sprawami politycznymi i kulturalnymi wsi i napisały wspólnie kilka felietonów satyrycznych. Pamiętam jeden tylko - był to niefortunny atak na wiersz Tuwima "Ab urbe condita", który z entuzjazmem pisał o babinie sprzedającej ciasto i herbatę na gruzach Warszawy. Marysia i Misia w ówczesnej swojej gorliwości dopatrzyły się w tym apoteozy drobnomieszczaństwa i strasznie Tuwima pokiereszowały.
Na początku lat 50. narzucono Pana, zdolnego polonistę, ale też członka PZPR, Leonowi Płoszewskiemu na sekretarza wydania narodowego "Dzieł" Mickiewicza, został Pan też redaktorem politycznym w "Przekroju" Mariana Eilego. Jak się czuje młody człowiek, któremu nakazuje się pełnić takie zadania, choć nie ma na to najmniejszej ochoty i chyba zdaje sobie sprawę, że jest wykorzystywany?
Z Mickiewiczem to była sytuacja groteskowa. Najwyższe władze partyjne były oburzone treścią przypisów do wydanych już tomów tej edycji, więc wezwano mnie do Komitetu Centralnego PZPR z prośbą/postulatem, żebym zajął się pilnowaniem prawomyślności komentarza w tomach następnych. Płoszewski przyjął mnie nieufnie i z rezygnacją przyjmował moje dopiski "burżuazyjny" czy "drobnomieszczański" przy nazwiskach XX-wiecznych polityków i publicystów. Okazało się jednak, że potrafię być także pożyteczny, np. ustalałem trudne szczegóły historyczne. Potem zresztą z jakichś raportów cenzury dowiedziałem się, że moje interwencje okazywały się niewystarczające. Po Październiku sam poprosiłem o zwolnienie mnie z tej funkcji.
Natomiast z "Przekrojem" było tak, że w 1949 r., kiedy stalinizacja przybierała na sile, zażądano od Eilego włączenia do redakcji politruka. Ponieważ mnie znał, bo pisałem dla nich recenzje, z dwojga złego wolał mnie niż poetę partyzanta Stanisława Skonecznego, którego chciano mu narzucić. Nie mogę powiedzieć, że poszedłem tam niechętnie. Przeciwnie, uważałem to za awans zawodowy, cieszyłem się z zaufania okazanego mi przez Eilego, a potem także przez innych członków redakcji. Zajmowałem się działem literacko-artystycznym i działem radzieckim (byłem jedyną osobą w zespole znającą rosyjski, którego było mi dane się uczyć w okupowanym przez Sowietów Lwowie, a następnie na zesłaniu w posiołku w obwodzie swierdłowskim za Uralem); miałem też czuwać nad polityczną poprawnością pisma. Od razu jednak powiedziałem Marianowi, że artykułów politycznych pisać nie potrafię, więc w tym zakresie moja rola ograniczała się do retuszów stylistycznych tekstów innych autorów.
***
O czym rozmawiał Pan z Jerzym Turowiczem, gdy w latach 40. pracowaliście w drukarni stół w stół, Turowicz łamiąc "Tygodnik Powszechny", a Pan "Głos Pracy", dwutygodnik Komitetu Wojewódzkiego PPR?
Wymienialiśmy jedynie uprzejmości towarzyskie, bliższych kontaktów nie było. Poznaliśmy się później, gdy zaczęliśmy się spotykać na imieninach Jasia Błońskiego. Nigdy zresztą do "Tygodnika" nie pisywałem (zawsze jednak, gdy mnie o to proszono, brałem udział w ankietach czy dyskusjach), bo uważałem, że moje uczestnictwo w piśmie sztandarowo katolickim może zostać potraktowane jako swego rodzaju deklaracja światopoglądowa, do której się nie poczuwałem.
W recenzji Pana ucznia, prof. Andrzeja Sulikowskiego, dotyczącej jednej z Pana książek, wyczytałam jednak: "W miarę upływu lat Henryk Markiewicz coraz częściej chciałby rzeczy niemożliwej: ogarnąć literaturę na wszystkich jej poziomach i obszarach, w motywie i w sensie globalnym, jako proces i jako strukturę. Tęsknota zakrawa na quasi-religijny »mistycyzm« badawczy".
To ładna metafora, ale nie łączyłbym mojej fascynacji literaturą z jakimiś perspektywami metafizycznymi. Nie wiem, czy Bóg istnieje, ale do twierdzeń wywodzących się z tradycji judeochrześcijańskiej, że Bóg jakoś ingeruje w sprawy tego świata, kierując się zasadami jeżeli już nie miłości, to choćby sprawiedliwości, nie mam przekonania. Szukałem na te wątpliwości odpowiedzi w pismach rozmaitych teologów. Mam jednak wrażenie, że w pewnym momencie każdy z nich zatrzymuje się i mówi: "tajemnica", albo pojawiają się dziwne dla mnie pomysły o "wycofaniu się Boga".
Kiedy Pan Profesor ma poczucie, że obcuje z tajemnicą?
Tak bym tego nie nazwał. Po prostu: świadomość tego, że bardzo mało rozumiem ze świata, stale mi towarzyszy. Ja zresztą wielu rzeczy w ogóle nie rozumiem - ani kwarków, ani przyczyn obecnego kryzysu, ani nawet wierszy Andrzeja Sosnowskiego. A mówiąc serio, nie wiem, jak doszło do powstania i ewolucji świata ani jak, przy założeniu, że czuwa nad nami Opatrzność, wyjaśnić istnienie bezkarnego zła, choćby takiego jak Holokaust, który pochłonął moją matkę i młodszego brata. Wyjaśnienia, że Bóg dał człowiekowi wolną wolę i on tylko jest odpowiedzialny za zrobiony z niej użytek, nie przemawiają do mnie. Zarówno Rudolf Höss w Oświęcimiu, jak i więzień tego obozu obdarzeni byli wolną wolą, ale możliwości urzeczywistnienia jej mieli jednak różne.
Na końcu dziesięciorga przykazań dla młodych badaczy literatury umieścił Pan Profesor wezwanie: "Nie idź za mną". Każdy z nich ma iść swoją drogą?
Oczywiście, bo postęp w nauce polega jednak na tym, żeby mówić co innego, niż powiedział nauczyciel.
Prof. HENRYK MARKIEWICZ (ur. w 1922 r. w Krakowie) jest historykiem i teoretykiem literatury (autorem kilkudziesięciu książek z tych dziedzin, m.in. "Prus i Żeromski", "Pozytywizm", "Główne problemy wiedzy o literaturze", "Wymiary dzieła literackiego", "Teorie powieści za granicą"), emerytowanym wykładowcą UJ, członkiem PAN i PAU, byłym redaktorem naczelnym Polskiego Słownika Biograficznego, współautorem (wraz z prof. Andrzejem Romanowskim) słownika "Skrzydlate słowa", autorem rubryki "Camera Obscura" w kwartalniku "Dekada Literacka". Posiadacz liczącej blisko 40 tys. książek biblioteki (aktualnie przekazywanej Książnicy Pomorskiej w Szczecinie). O swoim życiu i pracy prof. Markiewicz obszernie opowiedział w autobiografii "Mój życiorys polonistyczny z historią w tle", uzupełnionej rozmową z autorem Barbary N. Łopieńskiej (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002). Profesor w ostatnim czasie opublikował książkę "Jeszcze dopowiedzenia", oddał do druku obszerny suplement do "Skrzydlatych słów" oraz tom studiów i sylwetek "Od Tarnowskiego do Kotta". Przygotowuje wraz z prof. Teresą Walas antologię "Nowa sztuka interpretacji".