Lustro Weroniki

Ta książka trafia w nas bezbłędnie. Na chwilę usypia czujność, by później uderzyć tym mocniej, i gdy myślimy, że wszystko jest już jasne, wtedy właśnie zaczyna się prawdziwa opowieść. Albo raczej: opowieść o prawdzie.

02.07.2012

Czyta się kilka minut


„Wspomnienia mnie widzą”
TOMAS TRANSTRÖMER

1

„W przypadku kochanki, żony, kiedy odkrywasz to najgorsze – na przykład niewierność, brak miłości, szaleństwo albo skłonności do samobójstwa – czujesz prawie ulgę. Życie jest takie, jak sądziłem; może by jakoś uczcić to rozczarowanie? W przypadku pisarza, którego kochasz, instynkt każe ci go bronić”. Tak uważał, a może tylko się przekonywał, Geoffrey Braithwaite, narrator „Papugi Flauberta”, nie mający już przesadnych oczekiwań wobec żywych, szczodrze za to darzący uczuciem swego pisarskiego idola. Myśl gorzka i ciekawa, choć również jakby zbyt błyskotliwa, zbyt dobrze skomponowana. Zadajmy jednak pytanie inne: co czujemy, gdy odkrywamy najgorszą prawdę o samych sobie?

2

Szczęśliwy spadkobierca finneganowskiej klęski, Jerzy Pilch, w swoim „Dzienniku” notuje z ulgą: „Joyce próbował zabić powieść. Prawie mu się udało, na szczęście nie do końca i na krótko”. Zastanawia się przy tej okazji nad Julianem Barnesem, twórcą fabuł przekonującym, ale ciągle pozostającym w cieniu swojej wczesnej książki, czyli właśnie „Papugi Flauberta”. Powieści – jeśli to cokolwiek znaczy – postmodernistycznej, przede wszystkim jednak, dodajmy, olśniewającej: bogactwem punktów widzenia, sposobów opowieści, dróg przybliżania się do autora „Pani Bovary”. Także i sam Barnes – krążę w korowodzie pisarzy – podkreśla w wywiadach, iż wierzy w przyszłość powieści, bo „żadna inna forma nie wnika tak głęboko w ludzkie dusze i motywacje, nie wyjaśnia nas samym sobie tak dobrze”. Przyznajmy, że wiarę tę potwierdza jego dzieło najnowsze: „Poczucie kresu”.

Urodzony tuż po wojnie, zdaniem krytyka Jerzego Jarniewicza „najbardziej wytrawny stylista z cudownego pokolenia prozaików brytyjskich (...), do których zalicza się Salmana Rushdiego, Martina Amisa, Iana McEwana, Grahama Swifta i Kazuo Ishiguro”, Barnes ma dziś na koncie kilkanaście książek. Debiutował w 1981 r. powieścią „Metroland”, trzy lata później opublikował „Papugę...” – jak się okazało, przełomową dla swojej kariery. Londyńczyk, ale też znawca kultury francuskiej, prozaik i tłumacz, eseista, krytyk i autor kryminałów, absolwent Oksfordu i smakosz, a wreszcie posiadacz sporej kolekcji nagród literackich z kilku krajów, do której dołączył w zeszłym roku Booker, a przed kilkunastoma dniami przyznawana w Holandii Europese Literatuurprijs, za „The Sense of Ending”, czyli „Poczucie kresu”. Wielka literatura? Powiedzmy ostrożnie: zdecydowanie dobra, choć jest może Barnes trochę zbyt sprawny w pisaniu o historii świata „w 10 i pół rozdziałach”, o wymykającym się sprawiedliwości dyktatorze komunistycznego kraju z Europy Wschodniej („Jeżozwierz”), o Wielkiej Brytanii zamienionej w park rozrywki („Anglia, Anglia”), o tzw. rozkoszach kulinarnych, o Conan-Doyle’u („Arthur i George”) czy o naszych sposobach oswajania śmierci, którym poświęcił niedawno opublikowane w Polsce „Nie ma się czego bać”.

„Poczucie kresu” trafia w nas przecież bezbłędnie. Na chwilę usypia czujność, by później uderzyć tym mocniej, i gdy po pierwszych parudziesięciu stronach myślimy, że wszystko jest już jasne, wtedy właśnie zaczyna się prawdziwa opowieść. Albo raczej: opowieść o prawdzie.

3

Wczesne lata 60., szkoła średnia w Londynie, trzech przyjaciół, a wśród nich opowiadający nam po dekadach tę historię Tony. Właśnie dołącza nowy uczeń, Adrian, niepokojący, bardziej rozwinięty intelektualnie, mniej przewidywalny, ogniskujący sympatię innych. Razem wałęsają się u progu dorosłości, spotykając znacznie więcej książek niż dziewcząt i żywiąc tak dobrze znany niektórym podrostkom lęk, że „Życie nie okaże się takie jak Literatura”. Nawet samobójstwo chłopca z innej klasy, który zdecydowanie za wcześnie został ojcem, wyda im się zbyt banalne, zbyt słabo napisane.

Nic więc dziwnego, że pierwsza miłość kiepsko się Tony’emu uda, pozostanie w paśmie podrzędności, niedopełnienia, nie tylko dlatego, że daleko jej jeszcze do seksualnej swobody. Zabraknie prawdziwego, zachłannego, niedającego się ugasić żaru, porzucenia bezpiecznej letniości, związek z Veronicą ugrzęźnie w małych rozczarowaniach, nawet decyzja o zerwaniu bardziej się wydarzy niż zostanie podjęta. Wkrótce Veronica zakocha się szczęśliwie w Adrianie, co Tony skwituje pogodnym, żartobliwym – tak go zapamięta – listem. Rok później Adrian podetnie sobie żyły, przyjaciele zobaczą w tym akt filozoficzny, ostateczne potwierdzenie swojej wolności przez 22-letniego egzystencjalistę. I domknie się rozdział o tytule „młodość”. Nie na zawsze.

4

„Pocisk który wystrzeliłem / w czasie wielkiej wojny / obiegł kulę ziemską / i trafił mnie w plecy” – mówił Herbert w zgryźliwym, zapisującym tragizm wierności swym przekonaniom wierszu „o zbyt wielkiej pamięci / o zbyt małym sercu”. Dla Tony’ego takim pociskiem, ciosem, który sam sobie zadał, okaże się po latach list wysłany do byłej dziewczyny i do najlepszego przyjaciela. Dzięki niemu powrócą doń chwile najintensywniejszych doznań, gruda czasu, jak teraz już wie: gdy ważyło się wszystko. Dzięki niemu będzie mógł zrozumieć, kim był, co przez całe życie niósł w sobie, w tej – jak to ujął Aby Warburg – „kopercie ciała”.

A skrywał tam lęk: przed prawdziwym życiem, prawdziwymi uczuciami, walką. „Byłem pewien, że zaznam pasji, niebezpieczeństw, ekstazy i rozpaczy (...) kiedy byłem pod trzydziestkę, przyznałem, że moja zuchwałość już dawno zanikła. Że nigdy nie będę robił rzeczy, o których śnił mój wiek dorastania. Zamiast tego strzygłem trawnik, jeździłem na wakacje, miałem żonę”. Małżeństwo oczywiście się rozpadnie, o nowe związki Tony walczyć nie będzie, woląc chyba, by pociąg jego późnych lat leniwie toczył się pustawym, niepotrzebnym już nikomu, zarosłym krzakami torem. Jest nieszczęśliwy? Raczej trwa w jakimś głuchym stanie, rzec można – larkinowskim, gdy – jak pisał ten Orfeusz szarości – pozostaje „nic nie wiedzieć, nigdy nie być pewnym, / Co prawdziwe, co dobre, co jest rzeczywiste”. I jeszcze „spędzać całe życie w niedookreśleniach”.

Tony też spędził życie w niedookreśleniu, nie przypadkiem w powieści pojawiają się dyskretne cytaty z Philipa Larkina, dla samego Barnesa zresztą jest to poeta ulubiony, wielokrotnie czytany, trafiający w sedno. A larkinowskie sedno przysypane jest piaskiem, przytłumione ostem, uczucia wydarzają się tu rzadko, są zgaszone, grzęzną w jałowej niemożności. „Co wiedziałem o życiu ja, człowiek, który żył tak ostrożnie? – zada sobie wreszcie to pytanie. – Który ani nie przegrał, ani nie wygrał, ale po prostu pozwalał, by życie mu się przytrafiało? (...) Który unikał bólu i nazywał to zdolnością przetrwania?”.

I czego tak naprawdę będzie chciał, gdy po równo czterdziestu latach na horyzoncie jego życia znów pokaże się Veronica, a on z uporem zdesperowanego żółwia spróbuje się do niej zbliżyć? Lekceważąc ostrzegawcze sygnały, nie biorąc pod uwagę myśli, że konsekwencje ucieczki od dawnego tchórzostwa mogą go przerosnąć. Że zaspokojenie ciekawości, niewypowiedziana głośno nadzieja na uczucie, a przede wszystkim jakaś podskórna potrzeba prawdy – wiodą do katastrofy. Raz poruszony, najwyraźniej nie mógł się zatrzymać. Jak spadający ze zbocza kamień albo ten nieroztropny poszukiwacz z wiersza Jakuba Zonszajna, poety języka jidysz, którego tłumaczył Jerzy Ficowski: „Na cztery łokcie / kopałem studnię, / zwykłą studzienkę małą. / Aż się natknąłem na źródło – / i ono mnie / zalało”.

Choć z drugiej strony... Może to nie szkodzi? Może nawet skrajny ból jest lepszy od nieczucia niczego?

Lepszy? Łatwo zapisać to zdanie, tkwiąc bezpiecznie za papierową palisadą. Co zrobilibyśmy, mając naprawdę taki właśnie wybór? Tony daleki jest od patosu, stwierdza więc jedynie: „przypuszczam, że można tęsknić za zapamiętanym bólem, jak i za zapamiętaną przyjemnością”. W rzeczy samej. Dużo zależy od tego, kto ból ów zadawał.

5

„Czy aż tak głęboka, tak zła, tak wspaniała, tak nieludzka jest namiętność? (...) może zawsze związana jest z tą jedyną tajemniczą osobą, która być może jest dobra, być może zła, ale intensywność namiętności, która nas do niej przywiązuje, nie zależy od jej uczynków i właściwości?” – dobrze znając odpowiedź, pytał inny, wyżej szybujący bohater. Bo też szukam wokół, rozpatruję w równym krajobrazie książek, myślę o A., odległej, nieśpiesznie rozczytującej się w Sándorze Máraiu, i sięgam po „Żar” – uderzony podobieństwem.

Dekoracje są zupełnie inne: arystokratyczny dwór zagubiony wśród węgierskich lasów, w nim Henryk, starzec, dożywający kresu generał. Ale i on czeka od czterdziestu lat na koniec opowieści. Czy najlepszy przyjaciel rzeczywiście chciał niegdyś go zabić? Jak długo Konrad, poznany jeszcze w wiedeńskiej szkole kadetów, był kochankiem jego żony? A przede wszystkim: czy ona, Krystyna, pragnęła śmierci męża – wyzwolenia, ucieczki? I kim była? Jaką niosła w sobie intensywność, by jeszcze po dziesięcioleciach niekochany mężczyzna kołował wokół niej myślami: „od wewnątrz była dzika, nie do oswojenia: wszystko, co jej dałem (...) nie miało dla niej istotnej wartości i temu światu, do którego ją wprowadziłem, nie chciała dać niczego (...) z tej bezwzględnej potrzeby wolności, jaka była prawdziwą treścią jej natury”?

Od tamtej chwili, gdy nie umarł ani mąż, ani kochanek, ale umarło uczucie – nie wydarzyło się w życiu Henryka nic ważnego, choć wydarzało się wszystko: biegła historia, wybuchała i gasła wojna, z zapałem wiodła swe łowy śmierć. Generał nie miał szczęścia zginąć, pozostała mu już tylko ciągnąca się bez końca samotność. Nad „Żarem”, zwartym, zdyscyplinowanym niby język żołnierza opowiadaniem, unosi się staroświecki urok. Nie tylko dzięki austro-węgierskiej melancholii; także dlatego, że jest to opowieść, w którą nie wierzymy, choć wierzyć chcielibyśmy. Bo przecież to nie jest nasz świat: uczuć niezmiennych, ludzi, którzy doznawszy zdrady, mieszkając nadal razem, tylko milczą do siebie przez lata, gdzie wszystko jest odcięte wyraźną linią, nienaruszalną granicą. My żyjemy na obrazach namalowanych nie konturem, a niepewną plamą, w szczęśliwym być może rozmyciu, zapominaniu, gdzie rany jednak się zabliźniają, czy tego chcemy, czy nie. Ale choć uporczywość porządnej książki nie jest nam dana, choć po dawnych wielkich miłościach przychodzą kolejne, choć przepaści zasypujemy przygodnością, to przecież szaro-prawdziwy świat Juliana Barnesa, nasz świat wiąże z opowieścią Máraia ta sama determinacja, to samo dążenie pod prąd czasu. Zrozumieć chwilę sprzed dziesięcioleci chcą równie mocno Henryk, jak Tony, choć ten pierwszy może wspominać siłę wymykającej się wszelkiemu moralizowaniu namiętności, ten drugi – tylko żałować jej niedoznania.

Generał czekał czterdzieści lat, by móc w końcu zapytać: „Dlaczego to wszystko się wydarzyło? I gdzie jest granica między człowiekiem i człowiekiem? Granica zdrady?”, a przede wszystkim: „co w tym wszystkim jest moją winą?”. Odpowiedzią jest jednak milczenie. I dawnego przyjaciela, i nieprzeczytanego pamiętnika Krystyny, który zginie w ogniu. Tak samo jak notatnik Adriana.

6

Mijały właśnie cztery dekady od najważniejszych chwil jego życia, gdy Tony niespodziewanie otrzymał spadek. Musiał chwilę pomyśleć, by zrozumieć, że zmarłą osobą jest matka Veroniki, która zapisała mu kilkaset funtów oraz pamiętnik dawnego przyjaciela. Z pamiętnika przeczyta jedynie urywek – resztę spali Veronica. W zamian dostanie kopię własnego listu.

Ten list, rekwizyt niby teatralny, mający jednak apokaliptyczną siłę, odsłania najciekawszy, kluczowy wątek książki Barnesa, wypowiadany tu po wielokroć, choćby w pięknym zdaniu o czasie, który „nie działa jak środek utrwalający, lecz raczej jak rozpuszczalnik”. Zapominamy? Nie, to zbyt proste, zbyt oswojone. Budujemy, konstruujemy, fałszujemy własne życie, opowiadamy je samym sobie tak, jak powinno było wyglądać – aż kłamstwa staną się naszą najbardziej wewnętrzną prawdą. Niby analizujemy krytycznie, wspominamy z dystansu – już bezstronnie, a przecież pod tym wszystkim tkwią jeszcze grube ochronne warstwy nieprawd. By dotrzeć do nich, potrzeba wstrząsu.

Dla Tony’ego czas zawrócił niczym fala przypływu wdzierająca się do ujścia rzeki, pod prąd: groźne skłębione wody urągające ludzkim przyzwyczajeniom, płynące w złą stronę w cieniu księżycowego nieba. „Moje młodsze ja powróciło, by zaszokować moje starsze ja tym, czym niegdyś było lub do czego było zdolne” – wyzna, doznając uczucia odwrotnego niż to, które zwykle towarzyszy rzutowi oka na naszą dawną fotografię. Twarz wyłaniająca się z przeszłości budzi nie tęsknotę, a przerażenie; nie przeciętne melancholijne przekonanie, iż kiedyś byłem może i naiwny, ale też lepszy, szlachetniejszy, czystszy, a dramatyczne odkrycie dawnej małości, podłości, tchórzostwa. I faktu, że wszystko to udało mi się doskonale zapomnieć. Napisać się na nowo.

Zło, które czynimy, jest niczym kropla atramentu rozpełzająca się zachłannie na bibule świata. Dojrzewając wreszcie do wyrzutów sumienia, Tony będzie musiał przyjąć nie tylko bezmiar żałosnej nienawiści, z jaką kiedyś potraktował Veronicę i Adriana, ale też fakt, że jego list uruchomił ciąg zdarzeń, który doprowadził do samobójczej śmierci przyjaciela. Że w głębi duszy pragnął tej śmierci. I że ta nienawiść była źródłem tragedii jeszcze innej, zupełnie niewinnej ludzkiej istoty. Zza Londynu, który jeśli nawet jest jak otchłań, to przecież – mówi ironicznie Larkin – podzielona na „rejony pocztowe”, prześwituje na chwilę bezlitosna wydma pustyni, surowa skała splamiona krwią. Grzechy ojców spadają na dzieci, krzywda domaga się pomsty. Może i ma rację Cioran, mówiący, że dziś z łatwością „ziewamy na Krzyżu”, Tony zaś – Edyp na naszą skalę – z pewnością nie wyłupi sobie oczu, nie zawiąże pętli, raz jeszcze – przetrwa. A przecież z tragicznym bohaterem łączy go straceńcze dążenie do prawdy. Determinacja podążania drogą, z której dziesiątki razy mógł zawrócić. Ku wypełnieniu się losu? Ku – jednak – unicestwieniu?

7

„Wszystko się zachowa, ale będzie bezbarwne, jak te bardzo stare fotografie, które jeszcze utrwalono na metalowej płytce. Światło i czas zmywają z płytki ostre, charakterystyczne odcienie linii. Trzeba obracać fotografią, niezbędne jest też pewne załamanie światła, aby na ślepej metalowej płytce rozpoznać tego, którego rysy kiedyś tam wessała lustrzana tafla. Tak blednie z czasem każda ludzka pamiątka. Ale pewnego dnia skądś pada światło i wtedy znów widzimy czyjąś twarz” – myślał bohater „Żaru”. Z tafli zdjęcia może wychylić się też wizerunek nas samych, zamglony, niepewny, jak ta „pustka odbita w pękniętym lustrze” z wiersza Brodskiego. Wyblakłe zwierciadło, na poły martwe, z pomarszczoną, wątrobianą, starczą skórą – płatami spełzłego amalgamatu. Monotonnie mnożące nieobecność lustra starych weneckich palazzi, w których gubił się Brodski, czy wielkie zamarłe połacie z na poły wypalonej berlińskiej sali balowej, tkwiące gdzieś na tęczówce mojej pamięci. Zerka z nich nasze dawne „ja”.

„Chętniej widzimy siebie jako ofiary losu niż jako krzywdzicieli innych. Aż któregoś dnia stajesz przed lustrem. Czy to możliwe, abym ja, właśnie ja, był złym człowiekiem?” – przenikliwie pisał młody, niespełna trzydziestoletni Czesław Miłosz, który co prawda zdążył już wiele przeżyć, wiele zadać ran i wiele dzięki temu zrozumieć. Tony potrafi zadać sobie to pytanie w wieku znacznie bardziej podeszłym, spotykając ponownie Veronicę. Weronika? Veraikon? Prawdziwe oblicze? A więc niespełniona miłość przyniosła jednak mężczyźnie dar: możliwość zobaczenia samego siebie. Na chuście starego listu. W lustrze. Na ekranie cudzego oka.

Ćwierć stulecia po młodzieńczym szkicu o kłamstwie, Miłosz – mężczyzna w sile gorzkiego wieku, tak wyobrazi sobie bolesność ostatecznego Sądu: „Ustawią tam ekrany i nasze życie / Będzie się ukazywać od początku do końca / Ze wszystkim, co zdołaliśmy zapomnieć, jak się zdawało, na zawsze, (...) Gryź, jeżeli masz, palce / I znów oglądaj, co było, od początku do końca”... „To byłoby nawet ciekawe” – uśmiecha się A., gdy opowiadam jej ten wiersz, ale jest młodsza, jaśniejsza, nie czuje jeszcze ciężaru zapomnianych uczynków. My już myślimy o takiej chwili z trwogą. Póki możemy, zamykamy oczy.

Aż przychodzi drapieżny bóg i zdziera nam z nich – tak to napisał Herbert – „łuskę powiek”.


Julian Barnes, „Poczucie kresu”, przeł. Jan Kabat, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2012

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2012