Lustracja po polsku

Historia lustracji w Polsce po 1989 r. jest potwierdzeniem francuskiego powiedzenia les extremes se touchent - skrajności się spotykają. Idea odsunięcia od funkcji publicznych ludzi związanych z komunistyczną tajną policją ucierpiała bowiem w niemal takim samym stopniu od swych bezkompromisowych wyznawców, co od zagorzałych przeciwników.

05.06.2007

Czyta się kilka minut

Kwestia lustracji, pojmowanej jako ważna część dekomunizacji, budziła silne kontrowersje od początku budowy demokratycznego państwa. Odrzucali ją, co naturalne, politycy z komunistycznym rodowodem, ale także - co bardziej zaskakujące - spora część obozu "Solidarności".

Projekt rozliczenia dyktatorskiej przeszłości trudno wszakże uznać za dziwaczny (choć niektórzy publicyści usilnie o tym przekonywali). Pojawiał się on za każdym razem, gdy system totalitarny lub autorytarny ustępował miejsca demokracji. Do takich rozliczeń na wielką skalę doszło w Europie Zachodniej po II wojnie światowej. Niemcy i Włochy, Francja i Norwegia, Austria i Węgry - wszystkie te kraje przeszły przez fazę ostrej denazyfikacji i defaszyzacji, która objęła setki tysięcy ludzi. Funkcjonariuszy zbrodniczych reżimów oraz ich lokalnych kolaborantów skazywano na kary więzienia, a czasem na śmierć, usuwano z funkcji publicznych, pozbawiano biernych praw wyborczych. Porachunki te przebiegały często w atmosferze linczu, pod hasłami ludowej sprawiedliwości, która z praworządnością miała mało wspólnego.

Wynegocjowana rewolucja

Nic takiego nie miało miejsca po upadku komunizmu w Europie Wschodniej. Czerwony totalitaryzm załamał się pod ciężarem gospodarczej niewydolności i pod naciskiem społecznego oporu, który najbardziej dojrzałą formę przybrał w Polsce.

To prawda, że komunizm, podobnie jak narodowy socjalizm, przegrał wojnę o świat z liberalną demokracją. Była to jednak "zimna wojna", a najbardziej krwawe epizody z dziejów "dyktatury proletariatu" - wielkie czystki, stłumienie powstania węgierskiego, inwazja na Czechosłowację czy masakra polskich robotników na Wybrzeżu - należały do stosunkowo odległej przeszłości.

Komuniści sprawujący władzę pod koniec lat 80. dość daleko odbiegali od swego leninowskiego czy stalinowskiego pierwowzoru. Otaczała ich społeczna niechęć i pogarda dla nieuczciwości i nieudolności, niewiele było w tym jednak nienawiści - widziano w nich złodziei, a nie morderców.

Ostrym rozliczeniom nie sprzyjał także model "wynegocjowanej rewolucji", zapoczątkowany w Polsce, a potem powtórzony w większości krajów "bloku" sowieckiego. Pokojowe - choć przecież nie dobrowolne - oddanie władzy uczyniło z komunistów partnerów w dziele przebudowy kraju i, co najważniejsze, dało im legitymację do uczestnictwa w demokratycznym życiu politycznym.

Mit Okrągłego Stołu

Kompromis zawarty przez negocjatorów "Solidarności" przy Okrągłym Stole jest postrzegany przez wielu radykalnych zwolenników lustracji i dekomunizacji jako źródło najgorszych patologii Rzeczypospolitej. W tej optyce tzw. polityka grubej kreski była nieuniknioną konsekwencją tamtej ugody.

Mam na ten temat zdanie odrębne. Porozumienie Okrągłego Stołu tworzyło ramy współistnienia antykomunistycznej opozycji i obozu PZPR na czas przejściowy - między dyktaturą i demokracją. Przewidywany na cztery lata - do następnych wyborów parlamentarnych, które miały już być w pełni wolne - okres ten trwał jednak tylko cztery miesiące. Powstanie rządu Tadeusza Mazowieckiego przekreślało w gruncie rzeczy dotychczasowe umowy z komunistami, które przecież niczego takiego nie przewidywały. Przejmujący władzę obóz "Solidarności", dysponujący wielkim poparciem społecznym, miał wystarczające pole manewru, by prowadzić samodzielną politykę, także w kwestii rozliczeń z dawnym reżimem.

Jeżeli takich rozliczeń nie podjęto, to na skutek własnego wyboru, a nie rzekomych tajnych układów w Magdalence. Wybór dokonany przez obejmujących rządy przywódców solidarnościowej opozycji w tej kwestii podyktowany był, jak sądzę, względami pragmatycznymi. Po pierwsze, obawiano się gwałtownego oporu ze strony aparatu komunistycznego, buntu części wojska, milicji i SB nie wyłączając. Po drugie, uznawano znaczną większość PRL-owskich urzędników w instytucjach centralnych za ludzi kompetentnych, bez których nie da się sprawnie rządzić państwem. Po trzecie, uważano, że trudny okres transformacji wymaga spokoju społecznego, którego nie wolno burzyć porachunkami z przeszłością i antagonizowaniem grup społecznych związanych z systemem PRL.

Przynajmniej część z tych założeń okazała się fałszywa - co trzeba zauważyć, nawet jeśli się uznaje za istotną wartość ewolucyjny sposób wyjścia z komunizmu, który pozwolił na uniknięcie rewolucyjnych wstrząsów. Bunt aparatu przemocy nigdy nie nastąpił - okazał się politycznym strachem na wróble, którym z wprawą wymachiwał generał Kiszczak i jego towarzysze. Dalej, doświadczenia kolejnych rządów III RP pozwalają zakwestionować zarówno kompetencje, jak i lojalność znacznej części PRL--owskiej obsady urzędów centralnych. Myślę, że niepodległa Rzeczpospolita dorobiłaby się znacznie szybciej własnej, młodszej i lepiej wykształconej kadry urzędniczej, gdyby na początku lat 90. zdecydowano się na głębszą wymianę kadr.

Najwięcej siły przekonywania zachowuje, jak mi się zdaje, argument trzeci. Poparcie postkomunistów dla gospodarczej transformacji kraju, podjętej przez rząd Tadeusza Mazowieckiego według koncepcji Leszka Balcerowicza, było ważne dla sukcesu tego planu. Miało ono jednak dość krótki termin ważności. Powrót dawnego obozu PZPR do władzy nastąpił już w 1993 r. - po kampanii bezwzględnie podsycającej nastroje antysolidarnościowe i wykorzystującej zmęczenie reformami.

Wyborcza klęska obozu "Solidarności" - w cztery lata po triumfie z czerwca 1989 r. - była w pewnym sensie ceną, jaką dawni opozycjoniści zapłacili za rezygnację z obrachunku z komunistyczną przeszłością. Dając pierwszeństwo politycznej pragmatyce, solidarnościowe elity sprawujące władzę w pierwszych latach III Rzeczypospolitej zrezygnowały z argumentów etycznych, które tak ważną rolę odgrywały w czasach walki z rządami PZPR. Unikano piętnowania funkcjonariuszy dawnego reżimu, w publicznej przestrzeni dominowała retoryka wybaczenia, a nawet przekreślenia czynów z czasów minionych.

Zamazywanie różnic, jakie dzieliły ludzi "Solidarności" od ich komunistycznych przeciwników, przyniosło efekt zgoła nieoczekiwany. Odebrało dawnym opozycjonistom najważniejszą moralną legitymację do sprawowania władzy, jaką była ich antykomunistyczna przeszłość. Ta przeszłość została unieważniona na własne życzenie, poddana coraz bardziej relatywizującym zabiegom i absurdalnym teoriom, dowodzącym, że wszyscy mieszkańcy PRL ponoszą odpowiedzialność za komunizm. Kategoryczne odrzucenie lustracji i dekomunizacji było całkowicie zgodne z tą filozofią.

Kandydaci pod lupą

Zwolennicy lustracji w elicie politycznej znajdowali się w mniejszości, choć wyraźna większość opinii społecznej popierała w tej kwestii "jaskiniowych antykomunistów". Pierwsze próby wprowadzenia sprawy na ustawodawczą wokandę zakończyły się sromotnymi porażkami. Przeciwko głosowała zarówno postkomunistyczna lewica, jak większość ugrupowań wywodzących się z obozu "Solidarności". Historię tych prób opisuje Piotr Grzelak w książce "Wojna o lustrację" (Wydawnictwo Trio, Warszawa 2005).

W maju 1991 r. Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe zaproponowało, by w ordynacji wyborczej zobowiązać ministra spraw wewnętrznych do ujawnienia kandydatów na posłów lub senatorów, którzy byli pracownikami lub współpracownikami SB. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że od początku szło nie tylko o agentów SB, lecz także o funkcjonariuszy resortu. Kolejne projekty lustracyjne miały więc wymiar dekomunizacyjny, zmierzając do odsunięcia od uczestnictwa w życiu publicznym osób ukrywających swoją pracę na rzecz aparatu przymusu PRL.

Prezentowany przez Stefana Niesiołowskiego projekt zyskał jedynie 47 głosów. Już w tym pierwszym podejściu można dostrzec punkty, które będą towarzyszyć kolejnym odsłonom lustracyjnej batalii. Wniosek ZChN był niechlujnie przygotowany, więc łatwo było go zdeprecjonować. Jan Widacki, ówczesny wiceminister MSW, poinformował Sejm, że ubeckie archiwa są niewiarygodne, a weryfikacja ich zawartości jest niemożliwa. Przeciw projektowi lustracji, obojętne w jakim wydaniu, opowiedziały się stanowczo również niektóre media, z "Gazetą Wyborczą" i "Trybuną" na czele. Mimo że projekt ZChN był ograniczony - obejmował tylko parlamentarzystów - a jedyną sankcją miało być ujawnienie faktu pracy lub współpracy z SB opinii publicznej.

W lipcu 1991 r. do sprawy powrócił Senat, ponownie proponując lustrację kandydatów startujących w wyborach parlamentarnych. Prezentujący tę uchwałę Zbigniew Romaszewski powoływał się na bezpieczeństwo państwa, mówiąc o możliwości szantażu dawnych agentów przez ich byłych mocodawców z kraju i państw ościennych (czyli Rosji). Podkreślał też prawo obywateli do pełnej wiedzy na temat osób pretendujących do funkcji publicznych. Nowy argument w debacie nad tym wnioskiem przyniosło wystąpienie Andrzeja Szczypiorskiego, który uznał, że służby specjalne RP obowiązuje lojalność i dyskrecja w stosunku do agentów dawnej bezpieki w imię ciągłości państwa i możliwości pozyskiwania własnych agentów w przyszłości. Sprzeciwiający się lustracji publicyści "Gazety Wyborczej" stwierdzili natomiast, że współpraca z SB nie była w PRL przestępstwem, więc nie może podlegać ustawowej weryfikacji.

Uchwała wzywająca rząd do sprawdzenia, "czy osoby kandydujące do Sejmu lub Senatu znajdują się na liście pracowników lub współpracowników byłych organów bezpieczeństwa publicznego i wojskowych służb specjalnych", i podania tego faktu do wiadomości publicznej została przegłosowana, ale nie miała mocy prawnej. Towarzysząca jej debata pokazała, że strony tego sporu coraz bardziej okopują się na wyjściowych pozycjach, odrzucając możliwość kompromisu.

Spór o lustrację zamienił się w polityczną wojnę podczas następnej odsłony lustracyjnego spektaklu: na przełomie maja i czerwca 1992 r. Odnajdujemy w tym epizodzie fatalnie przygotowaną uchwałę sejmową, znane już argumenty o niekompletności archiwów, zaangażowanie mediów i podniosłą retorykę o konieczności oczyszczenia państwa - z jednej strony i o zagrożeniu dla demokracji - z drugiej. Prolustracyjny zapał idący w parze z nieudolnością zderzył się w 1992 r. z antylustracyjną ofensywą, w której wszystkie chwyty były dozwolone. Na domiar złego, rzecz podjęto w najgorszym możliwym momencie: w chwili, gdy rząd Jana Olszewskiego rozpaczliwie bronił się przez upadkiem, a zjednoczona opozycja chciała go za wszelką cenę odwołać. Nie sposób było w tej sytuacji obronić próby ujawnienia współpracowników SB przed zarzutem instrumentalizacji ani uniknąć podejrzeń o wykorzystywanie lustracji do politycznej gry (dotyczących zresztą obu stron).

Prawo do pamięci

Rok 1992 na kilka lat zdezawuował wszelkie lustracyjne projekty. Wtedy też pojawił się, bodaj po raz pierwszy, pod piórem Adama Michnika, postulat zamknięcia archiwów dawnej bezpieki na 50 lat. Redaktor "Gazety", jako orędownik hiszpańskiej drogi wychodzenia z dyktatury, zapewne zaczerpnął ten pomysł z Półwyspu Iberyjskiego. W Hiszpanii, jak pisze Eugeniusz Górski, po przywróceniu demokracji w 1977 r., "w imię pojednania i ku rozpaczy historyków zniszczono dokumenty operacyjne policji politycznej zwalczającej opozycję demokratyczną" i archiwum partii rządzącej Movimiento National. Również w Grecji, po upadku "czarnych pułkowników", świadomie zniszczono dokumenty policji politycznej, osądzając jednak przedtem przywódców dyktatury na wysokie kary więzienia.

W Polsce akta SB były niszczone na przełomie 1989-1990 r. przez funkcjonariuszy dyktatury, zacierających ślady swej działalności, ale nie spotkało się to z niczyim uznaniem, choć niewiele zrobiono, by ten proceder powstrzymać. Projekt zapieczętowania archiwum dawnego MSW na lat kilkadziesiąt na szczęście się nie przyjął. Ostatecznie wygrała opcja ich otwarcia dla osób prześladowanych przez bezpiekę i dla badań historycznych. W 1998 r. do tego celu powołano Instytut Pamięci Narodowej.

Zasadniczy przełom w tej sprawie przyniosła uchwalona rok wcześniej ustawa lustracyjna. Ważny impuls do jej przeprowadzenia stanowiła sprawa premiera Józefa Oleksego, oskarżonego w 1995 r. o współpracę z wywiadem sowieckim, a potem rosyjskim. Andrzej Rzepliński, który był ekspertem Nadzwyczajnej Komisji Sejmowej przygotowującej projekt ustawy, tak określał jej cele: "Celem lustracji nie jest zemsta. Jedynym celem ustawy jest ochrona newralgicznych dla demokracji konstytucyjnej i rządów prawa instytucji publicznych przed groźbą szantażu osób tam pracujących przez obecnych i byłych oficerów polskich bądź obcych służb specjalnych oraz prawo obywateli do pełnej przejrzystości co do przeszłości najważniejszych urzędników".

Odmienne zdanie miał na ten temat SLD, który do końca próbował zablokować ustawę. Nie udało mu się jednak przeciwstawić solidarnościowej koalicji, która w tej sprawie odtworzyła się w Sejmie, bodaj po raz pierwszy od 1992 r.: w kwietniu 1997 r. lustracja została uchwalona 214 głosami Unii Wolności, Unii Pracy, KPN, BBWR i SKL oraz Polskiego Stronnictwa Ludowego. Paradoksalnie to, co było niemożliwe w latach dominacji obozu "Solidarności", udało się przeprowadzić w latach rządów postkomunistycznej lewicy - wbrew jej oporowi.

Najsilniej optująca za lustracją prawica znajdowała się wówczas poza parlamentem. O sukcesie inicjatywy z 1997 r. przesądziła zmiana postawy tych polityków solidarnościowych, którzy wcześniej stanowczo sprzeciwiali się takim projektom. Środowisko Unii Wolności porzuciło antylustracyjny sztandar i włączyło się do prac nad ustawą. Radykałowie jednej i drugiej strony zamilkli. Zaowocowało to umiarkowanym i możliwym do realizacji prawem, uchwalonym bez awantur i zarzutów o podważanie demokracji.

Od tamtej pory pytanie o to, czy należy przeprowadzić w Polsce lustrację, przestało być aktualne. Tej potrzeby nikt już nie kwestionuje. Otwarte pozostaje, rzecz jasna, pytanie jak.

Ale to już inna historia.

JAN SKÓRZYŃSKI (ur. 1954) był uczestnikiem opozycji przedsierpniowej, 13 grudnia 1981 r. internowany. W latach 2000-2005 zastępca redaktora naczelnego "Rzeczpospolitej". Wydał kilka książek o historii najnowszej, m.in.: "Ugoda i rewolucja. Władza i opozycja 1985-1989" oraz "Od Solidarności do wolności". Obecnie pracuje w Biurze Edukacji Publicznej IPN, gdzie zajmuje się dziejami opozycji demokratycznej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (22/2007)