Lunatycy

Płytą „Unloved” Maciej Obara dołączył do grona artystów nagrywających dla ECM – najbardziej prestiżowego wydawnictwa muzycznego na świecie.

31.10.2017

Czyta się kilka minut

Maciej Obara, luty 2017 r. / ANITA SUCHOCKA / UNIVERSAL MUSIC POLSKA
Maciej Obara, luty 2017 r. / ANITA SUCHOCKA / UNIVERSAL MUSIC POLSKA

Kiedyś po koncercie podszedł do niego starszy pan i spytał: „Zawsze chciałem nauczyć się grać na saksofonie, czy mógłbyś dać mi kilka lekcji?”.

18-letni wówczas Maciej Obara grał na alcie dopiero od dwóch lat, ale się zgodził. Co jakiś czas przychodził do domu swojego ucznia – przedsiębiorcy z dyplomem matematyka. Kiedy kilka lat później Obara podarował mu swoją pierwszą płytę „Message from Ohayo ”, ten postanowił zrobić coś dla swojego nauczyciela: przekazał nagranie swojemu kuzynowi Darkowi. A Darek pracował dla Manfreda Eichera – prawdopodobnie najważniejszego producenta w historii fonografii.

74-letni Eicher nagrywa muzykę od czterech dekad. To on doprowadził do rejestracji „Koncertu kolońskiego” Keitha Jarretta czy albumu „Tabula Rasa” Arvo Pärta – by wymienić tylko dwa najbardziej ikoniczne spośród ponad 1500 nagrań, które ukazały się nakładem jego wydawnictwa: ECM.

Eicher nie ma telefonu komórkowego, przeszkadzałby mu w pracy. Tym bardziej trudno wyobrazić sobie, by przesłuchiwał wszystkie płyty, które trafiają na jego biurko od młodych zdolnych z całego świata. Obarze jednak wysłał krótką wiadomość: „Dobrze wiedzieć, że jest w Polsce nowy zespół. Pozostańmy w kontakcie”.

Tak rozpoczęła się korespondencja, która trwała blisko dekadę.

– Raz w roku, gdy uznałem, że udało mi się zarejestrować strawny koncert, wysyłałem mu płytę – wspomina saksofonista.

Alt

Kiedy Maciej miał 9 lat, jego ojciec, klarnecista, grający m.in. w orkiestrach na statkach, przyniósł do domu saksofon altowy. Zagrał na nim kilka dźwięków i wyjechał na kolejny kontrakt. Wystarczyło.

– Marzyłem, żeby mi taki kupili. Mama w ogóle nie chciała o tym słyszeć – wspomina Obara. Kilka lat później kupiła mu jednak magazyn „Jazz Sales”, do którego dołączona była płyta Charliego Parkera. – Słuchałem wtedy heavy metalu i ciężkiego rocka. Zakochałem się w brzmieniu Parkera. W energii tej muzyki, jakby równoległej do świata heavy. Nagle zdałem sobie sprawę, że słyszę ten sam saksofon, który widziałem u ojca. 15-letni Obara zdał egzamin do szkoły muzycznej: – Miałem masę braków, bo inne dzieci uczyły się od 7. roku życia. Ale kiedy wziąłem saksofon w zęby, od razu wiedziałem, że chcę to robić.

W szkole w rodzinnej Jeleniej Górze nie uczono jednak jazzu. Wszystko wydawało się inne niż na płycie Parkera. Gamy, pasaże, transkrypcje muzyki klasycznej na saksofon. Maciek wyjechał więc do Wrocławia, do Szkoły Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, a następnie zdał do Akademii Muzycznej w Katowicach, do klasy saksofonu prof. Jerzego Główczewskiego.

– Temu gościowi zawdzięczam cholernie dużo. Dał mi wolność. Słuchał mnie. Mało jest takich nauczycieli.

Po zwycięstwie w konkursie na festiwalu Bielska Zadymka Jazzowa, dzięki wsparciu życzliwych ludzi i instytucji, Obara wyjechał na kilka tygodni do Nowego Jorku. Tam nagrał dwie płyty z czołowymi muzykami tamtejszej sceny free. W Polsce, wśród entuzjastów jazzu, albumy te odbiły się szerokim echem. Gdy jednak Obara wysłał je Eicherowi, ten odpisał, że to muzyka sprzed 40-50 lat. – Byłem zdeterminowany. Fascynowały mnie opowieści ludzi, którzy weszli z nim do studia. Marzyłem, by z nim pracować i zrozumieć, czym tak naprawdę jest jego wytwórnia.

Dominik

Alcistę dostrzegł w tym czasie Tomasz Stańko.

– Pamiętam datę 24 września 2009 r. Mieliśmy wspólny koncert z Tomaszem na krakowskim Rynku. Graliśmy muzykę z płyty „Litania” – wspomina pianista Dominik Wania. – To było nasze pierwsze spotkanie. Przyleciał w skórzanej kurtce, z tym swoim altem. Myślę sobie: „Kurczę, to jest ten Obara. Groźny”. Po koncercie wiedziałem, że nadajemy na tych samych falach, ale nie spodziewałem się, że zaprosi mnie do współpracy.

– Zdałem sobie sprawę, że moja muzyka bez harmonii i brzmienia fortepianu nie może dalej istnieć – komentuje Obara.

Przesłał Eicherowi kolejną płytę, „Equilibrium”. „Świetny pianista” – odpisał krótko producent.

Ole i Gard

W roku 2012 Piotr Turkiewicz, dyrektor artystyczny wrocławskiego festiwalu Jazz­topad, zaprosił Macieja Obarę do projektu „Take Five Europe” – cyklu warsztatów i koncertów młodych muzyków jazzowych z pięciu krajów Europy.

– Graliśmy wtedy koncert w ­tentecie – wspomina saksofonista. – Nagle usłyszałem sekcję bas i bęben: dwóch gości z Oslo, którzy mieszkali obok siebie o dwie stacje metra, ale nigdy ze sobą nie grali. Powalili mnie.

Pierwszy wspólny koncert kwartetu: Maciej Obara – saksofon altowy, Dominik Wania – fortepian, Ole Morten ­Vågan – kontrabas i Gard Nilssen – perkusja, odbył się w Klubie Rialto w Katowicach 30 kwietnia 2012 r.

– Ważne daty zapamiętuję – śmieje się Wania. – Wtedy zobaczyłem ich pierwszy raz. Ole w rękawiczce, żeby nie przesilić ręki. Obojętne, czy to próba, czy koncert, zawsze gra tak samo: na całość. Niesamowity ma cios na tym basie. Gard – ciemne, można powiedzieć rockowe brzmienie na bębnach. Spaja cały zespół. Gdy ich usłyszałem, pomyślałem: „Co ja tu robię?!”. Muzyka sama poprowadziła nas tam, gdzie jeszcze nigdy nie byłem.

Pierwsza płyta Maciej Obara International Quartet – „Komeda” – ukazała się rok później.

„Ciekawy band. Chciałbym was poznać. Dajcie znać, gdy będziecie grać w Monachium, przyjdę was posłuchać” – zrecenzował płytę Manfred Eicher.

Obara zorganizował koncert. Po czterech latach od pierwszej wymiany korespondencji miał teraz spotkać się z Eicherem twarzą w twarz.

– Myślałem, że będziemy nagrywać. Nie nagraliśmy. Powiedział, że jest za wcześnie na wejście do studia.

„Jeśli coś się zmieni w muzyce, wyślij mi nagranie. Chcę zobaczyć, jak to podróżuje” – powiedział producent.

Sleepwalker

I rzeczywiście, przez kolejne lata zespół pracował i podróżował coraz więcej. Podczas jednego ze spotkań w Oslo Obara nocował w domu perkusisty kwartetu, Garda Nilssena.

– Obudziłem się w nocy, ale byłem zupełnie nieświadomy. Poszedłem do sypialni, gdzie Gard spał z żoną. Wyszedłem na balkon. Oni byli spłoszeni, ale mnie asekurowali. W ogóle nie wiedziałem, że chodzę. Wędrowaliśmy tak po całej chacie. Wszedłem do kuchni, wyjąłem ciasto, zjadłem je przy nich. Wróciłem do pokoju i znów zasnąłem. Następnego dnia nie pamiętałem niczego. I tak powstał utwór „Sleep­walker” – „Lunatyk”.

– To nie jest żaden jazz amerykański. Nie pisałem na kwartet, tylko dla tych konkretnych ludzi. Muzyka sama zaczynała się uwalniać: stawała się autentyczna, swoja – mówi Obara.

Latem 2015 r., w ramach nowojorskiej edycji wrocławskiego festiwalu Jazztopad, zespół wystąpił w klubie Jazz Standard.

– Mieliśmy trochę nowego materiału. Mówię do chłopaków: nagrajmy to, wyślemy do Manfreda. Mieliśmy dwa mikrofony, zapis mono, strasznie nieciekawe brzmienie – wspomina saksofonista. „To jest naprawdę dobry zespół. Trzeba się spotkać” – odpisał Eicher.

– Minęło kolejne pół roku – mówi Obara. – Nagle dostałem informację, że mam przyjechać do Monachium we wrześniu. Sam.

Obara i Eicher spotkali się w siedzibie wydawnictwa ECM.

– Położył przede mną na biurku zwitek: wszystkie koperty, wszystkie moje listy i płyty. „Zobacz, to jest to, co mi dałeś przez te lata. To jest twoja muzyka”. Podczas spotkania ustalili datę nagrania. 24-27 stycznia 2017 r., Rainbow Studio. Oslo.

Po drugiej stronie tęczy

Nie było śniegu. Mokro, trochę pochmurno. Rainbow Studio zajmuje dwa piętra w loftowym budynku w dzielnicy ­Torshov. Duże okna wpuszczają do 180-metrowego studia nagrań naturalne, ciepłe światło. Eicher pojawił się punktualnie o 10.00. Za konsoletą czekał już legendarny realizator Jan Erik Kongshaug.

– Ten zespół nigdy nie nagrywał w studiu. Bardzo się tego bałem – mówi Obara. – Na koncercie napędza cię energia, ludzie i wszystko, co cię otacza. W studiu wszystko było separowane: fortepian z basem osobno, bębny osobno, ja osobno. Widziałem ich przez szybę i graliśmy na słuchawkach. Nienawidzę tego. Tutaj jednak okazało się, że dostrzegasz każdy szczegół brzmienia swojego kolegi. Inaczej słyszysz, a przez to sam inaczej wybierasz dźwięki.

Kwartet zaczął grać przygotowane utwory. Muzycy co i raz wracali do reżyserki i wspólnie słuchali nagranego materiału.

– Pracując z Eicherem, trzeba być gotowym na pytanie o orkiestrację kwartetu. Dla kogoś może to być oczywiste: „temat-solo-temat”, ale tu tak nie jest.

„Tu we wstępie Dominik zagrał ciekawą rzecz. Może w zamknięciu tego utworu linię lewej ręki fortepianu przeniesiemy do linii kontrabasu?” – radził muzykom Eicher. Albo: „Jeśli chcesz grać otwartą muzykę, musisz umieć dzielić ją na części”.

– To nie jest rozmowa o tym, jak masz grać na instrumencie – mówi Obara. – Ci, którzy nigdy z nim nie pracowali, myślą, że Manfred zmusza do czegoś muzyków. Nie. Płyta ma być jak opowieść. Razem pracujemy nad tym, by słuchacz usłyszał historię, którą mamy mu do przekazania.

Po kilku godzinach Eicher uznał, że fortepian przestaje stroić i że z pierwszego dnia i tak nic nie trafi na płytę. Pracowali jednak do 18.00. Producent słuchał i notował. Pod koniec dnia powiedział: „Panowie, wydaje mi się, że te i te tytuły stworzyłyby ze sobą świetną całość. Od nich jutro zaczniemy. Zobaczymy, jak będzie”.

Wania: – Wróciliśmy do hotelu i pytanie: co teraz?

Obara: – Został jeden dzień, a my dalej nic nie mamy.

Następnego dnia spotkali się znów o 10.00.

– Zagraliśmy pierwszy utwór. Po chwili ciszy usłyszeliśmy w słuchawkach: „That was really great, come and listen” – mówi Wania. – Poszliśmy do reżyserki. Posłuchaliśmy. Pierwszy dzień wjechał nam na ambicję. Drugiego poczuliśmy akceptację. Pamiętam, że gdy nagraliśmy pięć utworów, zaproponował przerwę. Spytałem, ile utworów zostało. Dwa? To nagrywamy dalej.

Płyta powstała w godzinę. Każdy utwór zarejestrowany został za pierwszym podejściem. Trzeciego dnia sesji spotkali się, by wysłuchać całego materiału i nadać albumowi ostatni szlif.

– Potem nastąpiła przedziwna i śmieszna sytuacja – wspomina Dominik. – Ustalanie przerw między utworami. Manfred słucha z zamkniętymi oczami każdego utworu, odczekuje chwilę i klaśnięciem w dłonie zamyka go: tyle ma trwać przerwa między jednym a kolejnym numerem. Wszystko ma tu znaczenie.

Unloved

Obok kompozycji Obary znalazł się jeden utwór Krzysztofa Komedy – motyw z filmu „Niekochana”.

„Świetny numer, nazwijmy tak płytę” – zaproponował Eicher. Stwierdził, iż tytuł „Niekochana” sprawi, że z tą płytą będzie dokładnie na odwrót.

Nagranie własnej płyty dla ECM to wielki prestiż, sława, gwarancja wysokiego poziomu artystycznego. Z drugiej strony to jednak tylko płyta – trzy dni pracy.

– To jest ten wielki moment, w którym udaje ci się wejść do studia i nagrać płytę, dla wytwórni, o której marzysz. Ale co dalej? – pyta saksofonista. – Przecież za 2-3 lata znów będziesz chciał to zrobić. I co wtedy przyniesiesz?©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2017