Ludzie przyszłości

Edi Hila może dzisiaj malować, co chce, ale nie ma już w jego obrazach dawnej żywotności i rozedrgania. Czasem jeden detal zdradza rozpacz, cisza wzbiera w krzyk.

30.03.2018

Czyta się kilka minut

Edi Hila „W pełnym słońcu”, 2005 r. / MSN
Edi Hila „W pełnym słońcu”, 2005 r. / MSN

Niesie się wieść, że w świecie sztuki sztywno kroczącej ścieżkami postępu ktoś namalował obraz unoszący się nad ziemią. Sylwetki młodzieży są jasne i sprężyste, pośród drzew lekkich, jak gdyby tańcujących, w pejzażu promienistym, w którym rozmyte wzgórza zamykają panoramę i odrywają przedmioty od znaczeń; krajobraz wiruje, przez obraz przepływa życie, które nie ogląda się na politykę, obowiązek i czyn społeczny; radość wibruje w jasności kolorów.

Tytuł jest wprawdzie słuszny jak trzeba, „Sadzenie drzew”, ale mało w nim zamordyzmu odczasownikowego, a dużo afirmacji świata.

Gdy przychodzi wiosna

Coś nowego! – szemrze tłum odwiedzający wystawę „Wiosna” w listopadzie 1971 r. Edi Hila, ledwie dwudziestosiedmioletni, maluje „Sadzenie drzew” w szczycie odwilży, o ile w ogóle można użyć tego słowa w odniesieniu do albańskiego komunizmu.

Wystawa to kolejny akt dobrej woli totalitarnego systemu – w ostatnich latach władza pozwala artystom i obywatelom zaczerpnąć nieco oddechu. Po zerwaniu sojuszy z Jugosławią i Związkiem Radzieckim, które okazały się zdradziecko rewizjonistyczne, Albania stawia na wieczną przyjaźń z Chinami. Towarzysz Komendant Enver Hodża powtarza, że młodzi są przyszłością narodu, że w emancypacji kobiet siła, że teraz jeszcze większa modernizacja i szybszy postęp. Przy okazji władza rozprawia się z religią, symbolizującą zacofanie, i zamyka kościoły, cerkwie i meczety; jedne burzy, inne przeznacza na magazyny, domy kultury i obiekty sportowe. Cała para idzie w gwizdek modernizacji, a nie ma przyszłości bez młodzieży.

Na tej samej wystawie w 1971 r. pojawia się także obraz „Epika gwiazd porannych”, o alarmującym tytule, właściwej tematyce i niewłaściwej realizacji. Twórca, Edison Gjergo, namalował partyzantów przy ognisku – i dobrze – ale w tonacji niepokojącej, granatowo-zielonej z rysami czerwieni, a przecież wiadomo, że w czasach walki o komunizm nawet noce były jaśniejsze, twarze mniej posępne, jest w tym obrazie coś niepropagandowego.

Podsumowując: Hila – za pogodny, za bardzo go radość życia odciąga od komunistycznych ideałów. Gjergo – za smutny, nie umie się cieszyć komunistyczną ­egzystencją. Artyści z nich nieszablonowi, i owszem, dlatego władza przystawia swój szablon i na obydwu ma oko.

Tymczasem trwa bojaźliwe przedwiośnie, przez zapieczętowane granice sączy się zachodni świat. Ktoś zamknięty w łazience nuci przeboje z Radia Luksemburg, ktoś majstruje przy antenie, by złapać sygnał włoskiej telewizji, ktoś schowany pod kocem słucha Radia Watykan. Nawet Radio Tirana odkrywa przed Albańczykami burżuazyjnych szkodników The Beatles.

Edi Hila czuje ducha czasu i jako pracownik państwowej telewizji projektuje nową scenografię na nadchodzący jedenasty festiwal piosenki, bez ideologicznego sierpa i młota, za to z geometryczną instalacją w tle, jakby Albania była normalnym krajem, jakby Tirana była San Remo. Festiwal wygrywa piosenka „Kiedy przyjdzie wiosna”, niestety, nie o miłości do partii. Służby bezpieczeństwa donoszą Hodży, że impreza dodała Albańczykom skrzydeł, ludzie śpiewają na głos w domach, tak bardzo wszyscy poczuli wiosnę w sercu, jakby byli w jakiejś Ameryce, jakby nie było czego się bać! Chce im się żyć, mieć i chcieć.

Ale poza ideologią, stabilną zgrzebnością i strachem system nic więcej nie może im dać.

Gdy przychodzi zima

Niesie się wieść, że ci, z których władza nie spuszczała wzroku, teraz znaleźli się na celowniku.

Z wnętrza partii dochodzą głosy: skąd te burżuazyjne tęsknoty, rewizjonistyczne pragnienia, z której strony wieje wiatr, czy kiedyś zmiecie ich stalinowską twierdzę? Zaczynają się wieloletnie polowania na wolne dusze, na artystów, którzy w prywatnych rozmowach wątpili w słuszność systemu. Szpicle tropią drobne ślady niezadowolenia, w kieszeni mają paragraf o agitacji i propagandzie, idealny dla tych, co narzekają, że nie ma mleka i chleba.

Narasta niepokój i rośnie brzuch Joany, żony Ediego Hili, która jest w ciąży z ich pierwszym dzieckiem. Żeby zapanować nad lękiem, Hila maluje ten czas: Joanę dźwigającą wielką kulę brzucha, z odczłowieczonymi oczami, które nie widzą; Joanę, rozłożystą plamę czerwieni pośród beznadziejnej szarości; Joanę umieszczoną w ramie, jakby na zdjęciu, które zmieści się w kieszeni, gdy trzeba będzie szybko opuścić dom.

„Sadzenie drzew” zostaje zdemaskowane jako nie dość realistyczne, za mało pragmatyczne i za bardzo roztrzepotane, i jeszcze do tego ta niegodna scenografia festiwalu. Edi Hila potrzebuje reedukacji, uznaje władza, i artysta trafia tam, gdzie miejsce wichrzycieli, do zakładu przetwórstwa drobiu pod Tiraną. Reżim obchodzi się z nim nader łagodnie; w tym samym czasie Edison Gjergo dostaje osiem lat za stosowanie pesymistycznej palety i naśladowanie zachodnich tendencji, wyjdzie z więzienia jako człowiek przetrącony, alkohol wyprze mu krew z obiegu. Inny artysta, Maks Velo, trafi najpierw na zesłanie, potem za agitację i propagandę władza dołoży mu kolejne dziesięć lat; jeszcze wtedy Velo nie wie, że to jeden z najbliższych przyjaciół, malarz Llambi Blido, taśmowo produkuje na niego donosy.

– Nie było mowy o żadnym oporze – mówi Edi Hila, gdy rozmawiamy w kawiarni w Tiranie. – Kto zapragnął być dysydentem, trafiał do więzienia, nim zdążył cokolwiek zrobić.

Władza miała wszystkich podanych na tacy, wieści o egzekucjach i aresztowaniach artystów niosły się po kraju, ale przez lata nie przekraczały granic. Albania tkwiła w żelaznej pięści dyktatora, nieważna i zapomniana.

– Wolność można było mieć tylko w sobie – dodaje Hila – bo czasem nawet rodzina nie dawała schronienia przed władzą. Ja, na szczęście, miałem szwagra w Durrës, do którego zawoziłem wszystkie rysunki, niewielkie szkice tuszem, łatwe do schowania.

Edi Hila nie mówi, że każdy z nich był wyzwaniem rzucanym losowi. Zwłaszcza jeden, „Wtyka służby bezpieczeństwa”, przedstawiający klaunowatą postać z opasłym brzuchem, z groteskową maską zamiast twarzy i pustym wzrokiem; tak jak wszyscy grał rolę i narażał się na śmieszność, żeby przeżyć albo utrzymać skrawek władzy. Gra pozorów była walką o przetrwanie. Edi Hila przekonał się o tym na własnej skórze, gdy po reedukacji trafił do wydziału dekorowania miasta; teraz z jeszcze większą czujnością musiał wtopić się w system. Żeby nie oszaleć, potrzebował własnego wentyla bezpieczeństwa, niemych obrazków, na których system pienił się plakatami, błazen pod krawatem osuwał się w bezrozumne pijaństwo, człowiek zamieniał się w cień na kartce papieru.

A jednak gdy patrzę na inne rysunki z lat 80., uderza mnie ich swawolna energia, niefrasobliwa żywotność. Cykl „Morze południowe. Powrót do siebie” to wizualna pieśń na cześć życia, z kotłującymi się ciałami, beztroskimi w nagości, z kobietami o wielkich kulach piersi, z ptakami, które rwą się ku niebu, z magmą ludzką wyzwoloną i triumfującą. W czasach, gdy system nie uznawał „ja”, te rysunki są opowieścią o zwycięstwie ciała, o tym, że tylko dzięki wewnętrznej emigracji można było znaleźć przestrzeń, która daje wolność, że tylko wracając do siebie można było wyjść poza schemat systemu.

W tym czasie Envera Hodży już nie ma; jego następca Ramiz Alia stopniowo poluzowuje cugle władzy, wśród beznadziei nędzy ciało szarpie się do życia.

Edi Hila „Scena uliczna”, 2005 r. / MSN

Gdy przychodzi nowe

Niesie się wieść, że zaraz otworzą granice; wreszcie narastającą falą rusza eksodus, z nędzy i z ciekawości świata. Ludzie ruszają przed siebie wąskimi ścieżkami przez góry, wsiadają do motorówek, łodzi, na tratwy, porywają okręty i płyną do lepszego świata, gdzie nikt ich nie chce, ale jeszcze tego nie wiedzą; gdyby Adriatyk zamarzł, w kraju ostałby się tylko pies z kulawą nogą.

Jesteśmy ludźmi przyszłości, myślą Albańczycy, teraz wszystko będzie jak w Europie, wszystko będzie wspanialej, jak trzeba. „Demokracja i wolność! – krzyczą ludzie na ulicach. – Zaczynamy od zera!”. I ruszają na szkoły i szpitale, i niszczą, co się da, tak się żegnają ze starym systemem. Sypią się komunistyczne szyby, bo Sali Berisha wstawi nam nowe. Trwają wędrówki ludów, kto może, ten wyjeżdża, kto nie może, przenosi się ze wsi do miasta. Władza robi krok do tyłu i się kuli, strzelają pistolety, wybuchają bomby, dziewczęta znikają, chłopcy robią biznesy na tylnych siedzeniach mercedesów, kto się na coś załapie, ma szczęście, a kto nie, to won. Mało kto maluje, mało kto pisze, świat zmienia się za szybko, by móc cokolwiek z tego zrozumieć. Wolność miała być piękna i łatwa, a okazuje się strachem i chaosem, bogactwo miało być szybkie i syte, a okazuje się złaknioną i przewlekłą nędzą.

Po sześciu latach wolności szlag trafia piramidy biznesowe, krótkotrwałe nadzieje na spokojną przyszłość, i Albańczycy, którzy ledwo coś uciułali, znowu zostają z niczym. Przez cały kraj niesie się gniew. W przeklętym roku 1997 r. wybucha karnawał przemocy, wymierzonej w polityków i w tę nieszczęsną transformację, która miała być inna, łatwiejsza. Zdesperowani ludzie plądrują magazyny z bronią i kanonadą strzelają w powietrze, do gwiazd; przemoc staje się zabawą, zabawa głupkowato i przypadkowo zabiera życia. Kto może, ucieka z Albanii jak z tonącego okrętu.

W ciemnościach nocy włoski okręt taranuje statek z Albańczykami, ludzie przyszłości wpadają do morza, więcej niż osiemdziesiąt kobiet i dzieci wraz ze statkiem idzie na dno. Na obrazach Ediego Hili czarny statek widmo płynie przez czarną wodę w kokonie szarej mgły, dwie czarne sylwetki spadają w czerń kuli, marzenia zamieniają się w koszmar, los Albańczyka pożera otchłań. W cyklu „Ludzie przyszłości” Edi Hila uchwycił albańską nieświadomość zbiorową w ogromie jej chaosu, ale przez czerń rozpaczy przebija się światło.

Po 1997 r. wydawało się, że gorzej już nie będzie, i na szczęście – nie było.

Gdy przychodzi smutek

Niosą się wieści, bo wszyscy plotkują, gardłują, charczą i warczą, ale nikt nikogo nie słucha. W dudniącym wielokrzyku nie wiadomo już, kto mówi rzeczy ważne, bo nie ma publiczności, jest tylko ryk.

Po 1991 r. Edi Hila zostaje dziekanem Akademii Sztuk Pięknych. Widzi, że nowa Albania jest krajem drapieżnym, w którym ludzie zbyt zajęci są zarabianiem pieniędzy, by myśleć o akademii, sztuce i pięknie.

Albańska transformacja dała ludziom wolność, ale odebrała poczucie bezpieczeństwa, dała możliwości, ale odebrała godność, otworzyła ludziom usta, ale z ust wydobył się bełkot. Reżimową bezwzględność totalitarnej kliki zastąpiła oligarchiczna arogancja, wspólną i sprawiedliwie podzieloną nędzę zastąpiło niebywałe bogactwo garstki szemranych biznesmenów. Komunistyczne ideały o nowym człowieku, budującym postęp, zastąpił ideał bezmyślnie bogatego gangstera, budującego dla siebie penthouse na wzgórzach wokół Tirany, twierdzę, w której mógłby odgrodzić się od biednych i sponiewieranych, i zapomnieć, że wokół jest ta straszna, zmarnowana Albania, ojczyzna, którą bardzo kocha, ale w której nic się nie da zrobić, i dlatego dzieci wyśle na studia za granicą.

Bo cóż jest wokół: jakaś przybudówka, jakaś prowizorka, jakaś przechodzona suknia ślubna, jakieś rusztowania, jakieś pręty zbrojeniowe, jakiś krzywy dom, i przy drodze brudne akwarium z kiszącymi się rybami, wypisz wymaluj Albania, ludzkie ryby, które nie mogą płynąć tam, gdzie by chciały, nieszczęśliwe ryby, które zamiast żyć w jeziorze, wylądowały w klatce ze szkła.

Takie obrazy z rzeczywistości wybiera w nowych czasach Edi Hila; malarz, który odcinał się od skłamanego realizmu komunistycznej władzy, dziś może malować, co chce, ale nie ma w jego obrazach dawnej żywotności i rozedrgania. Sceny są statyczne, dominują powściągliwe plamy kolorów, ale czasem jeden detal zdradza rozpacz, dekonstruuje pozorny spokój obrazu, ciszę zbierającą się w krzyk. „Bulwar Bohaterów Narodu”, cykl obrazów przedstawiających centrum kraju, to apokaliptyczna przestrzeń upadku, w której nie ma już ludzi. Wszyscy wyjechali. Została tylko potężna architektura o ślepych oknach, pusta fontanna w środku miasta, straszliwa czarna płachta po zdjętej reklamie, która nie uwiedzie już nikogo – scenografia umarłego miasta.

Właśnie te obrazy prezentowane były w galerii COD, stworzonej przez premiera i artystę Ediego Ramę „przestrzeni otwartości i dialogu”. Tirana już za chwilę stanie się miastem sztuki i spełnionych marzeń, w telewizji szczęśliwy burmistrz codziennie sadzi drzewo, a nieoficjalnie wydaje kolejne pozwolenia na budowę wieżowców w zakorkowanym centrum, na otaczających Tiranę polach przez dwa ostatnie lata rosła marihuana, albańska kiełbasa wyborcza, ludzie cieszyli się, że wreszcie jest praca łatwa i bezpieczna, bo pod opieką policji. Gorzej już nie będzie. Właściwie nigdy nie było tak dobrze. Żeby tylko wyjechać.

Edi Rama mówi, że poziomem życia Albania dorównuje Włochom. Według międzynarodowego rankingu szczęścia Albańczycy są najsmutniejszym narodem na Bałkanach, tkwią w światowym ogonie pomyślności, gdzieś między Sierra Leone a Irakiem. Główny plac Tirany mieni się kolorami podczas nieustających imprez plenerowych, igrzysk nie brakuje, dużo gorzej jest z chlebem.

Edi Hila nie chce rozmawiać ani o albańskiej polityce, ani o rzeczywistości, po co kolejny raz strzępić język? I tak wszystko, co powinniśmy zrozumieć, jest na obrazach. ©

Wystawa EDI HILA. MALARZ TRANSFORMACJI, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, czynna do 6 maja. Reprodukcje obrazów z kolekcji Briana McCarthy’ego i Daniela Sagera dzięki uprzejmości Muzeum.

MSN

EDI HILA(ur. 1944) jest malarzem. Pracuje w Tiranie, od początku lat 90. jest związany z tamtejszą Akademią Sztuk Pięknych. Jego uczniem jest m.in. obecny premier Albanii, Edi Rama. Hila kształcił się w rodzinnej Szkodrze, w czasie studiów w latach 60. eksperymentował z deformacją. Zanim naraził się komunistycznym władzom i przekreślił swe szanse na oficjalne uprawianie sztuki, wyjechał w 1973 r. na krótki pobyt do Florencji. Malarstwo renesansowe wywarło na niego ogromny wpływ. Za odstępstwo od socrealizmu został skierowany na trzy lata do pracy w zakładach drobiarskich. Po upadku reżimu Envera Hodży obserwował zmieniające się życie i starał się oddać w obrazach realia albańskiej transformacji. (źródło: MSN)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2018