Ludzie przeciw demokracji

YASCHA MOUNK, politolog: Ci, którym zależy na odnowieniu ducha liberalnej demokracji, muszą po pierwsze udomowić nacjonalizm.

24.12.2018

Czyta się kilka minut

 / ZYGMUNT JANUSZEWSKI
/ ZYGMUNT JANUSZEWSKI

RAFAŁ WOŚ: Ile Pan ma lat?

YASCHA MOUNK: Trzydzieści sześć.

To tak jak ja. Mam więc prośbę. Chciałbym porozmawiać o przyszłości świata. Ale tak inaczej, bez tego narzekania, że wszystko się kończy, Zachód wyzionie ducha, a demokracja znalazła się nad przepaścią. Bo ja już tej depresyjnej politologii nie mogę strawić.

Zgoda, da się.

Kończy się druga dekada XXI wieku. Jak będą wyglądały dwie następne?

Na gruzach powojennej wersji liberalnej demokracji dojdzie do walki dwóch żywiołów politycznych.

Dobro zetrze się ze złem?

Właśnie problem w tym, że nie. To będzie walka dwóch wynaturzeń. To, co mieliśmy do tej pory, czyli niedemokratyczny liberalizm, zetrze się z tym, czego wielu z nas się bardzo boi, czyli – z nieliberalną demokracją. Kto wygra? Mam nadzieję, że ani jedno, ani drugie.

Co się właściwie stało? Jeszcze niedawno poważni ludzie mówili o końcu historii, o kresie wszelkich kryzysów oraz ideologii. A teraz Pan mówi, że mamy gruzy. Można Wam, politologom, w ogóle wierzyć?

Przekonanie o trwałości liberalnej demokracji było faktycznie niepodważalnym fundamentem minionego ćwierćwiecza. 14 tys. dolarów PKB na głowę mieszkańca. To miała być granica zamożności społeczeństwa, powyżej której społeczeństwo kupuje bilet do bezpiecznego świata liberalnej demokracji. Te 14 tys. dolarów to był poziom zamożności Argentyny w roku 1975, gdy władze przejęła wojskowa junta. Nigdy wcześniej ani później demokratyczny kraj o wyższym poziomie rozwoju gospodarczego nie zszedł z demokratycznej ścieżki.

Takie wyliczenia brzmią dziś anachronicznie.

Bo dziś mamy kryzys demokracji – i to jest oczywiste. Dla Amerykanów cezurą był oczywiście wybór Donalda Trumpa na prezydenta. W wielu innych krajach takim momentem są sukcesy wyborcze ugrupowań populistycznych.

A co w tych sukcesach populistów takiego nietypowego? Poza tym, że nie lubi ich dotychczasowy establishment, więc próbuje przekonać wszystkich, że jak stracił władzę, to już jest katastrofa?

Niecodzienne jest to, że wyszła na jaw pewna fundamentalna tajemnica, którą udało się skrzętnie ukrywać. Chodzi o sprzeczność pomiędzy dwiema fundamentalnymi wartościami: demokracją a liberalizmem. Gdyby w latach 60., 70. czy 80. kazać Amerykanom wybierać pomiędzy powszechnym realnym prawem ogółu obywateli do wybierania władzy, czyli demokracją, a ochroną indywidualnych praw jednostki, czyli liberalizmem, to popatrzyliby z niezrozumieniem. I odparli, że przecież demokracja i liberalizm to dwie strony tego samego medalu. Niemal synonimy.

Na tym polegał powojenny sukces Zachodu. Wcale nie na tym, że nastał wreszcie pokój między Niemcami i Francją, a ludzi było stać na własne mieszkanie, samochód osobowy i wakacje. Było odwrotnie: to bezpieczeństwo i ten dobrobyt były możliwe właśnie dzięki umiejętnemu pożenieniu demokracji z liberalizmem. Stworzono model, w który ogromna część obywateli zdołała uwierzyć. I to uwierzyć do tego stopnia, by uznać za coś wartego obrony. To była liberalna demokracja. Atrakcyjna obietnica. Ale do czasu.

Faktycznie. W krajach takich jak Niemcy, Francja czy USA nie uświadczysz dziś rozmowy o polityce, która by po kilku minutach nie przemieniła się w melancholijną opowieść o trzech wspaniałych powojennych dekadach. To jest również ten Zachód, do którego z wytęsknieniem wzdychali obywatele Polski Ludowej.

Problem polega na tym, że demokracja liberalna jako pewna praktyka rządzenia to nie jest coś, co by się dało wykuć na stałe w kamieniu. To raczej konstrukcja, która ciągle się odkształca, wygina, chwieje.

Tylko niech Pan nie mówi, że było tak pięknie, aż przyszli populiści w stylu Trumpa.

Tak nie powiem. Ale nie dlatego, że nie widzę zagrożenia ze strony populistów. Bo je widzę i to wyraźnie. Zresztą obawa, że owi populiści nadejdą, od początku kładła się cieniem na samopoczuciu demokratów. Bali się tego twórcy konstytucji USA oraz twórcy Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Zawsze w tyle głowy była tyrania większości. Strach, że władza polityczna nie będzie w stanie się zatrzymać. Przekonana o słuszności swego demokratycznego mandatu zerwie wszystkie narzucone jej łańcuchy. Podepcze mechanizmy kontroli.

I co się stało?

Ta obawa była tak głęboka, że przez lata tych łańcuchów robiło się coraz więcej i więcej. Wciąż dochodziły kolejne.

Jakie?

Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że jeszcze w 1951 r. tylko 38 proc. państw świata miało coś takiego jak sądownictwo konstytucyjne. Dziś taki mechanizm znajdziemy w 83 proc. miejsc na świecie. Wśród nich znajduje się choćby Wielka Brytania, gdzie dopiero po wejściu do EWG (a potem UE) przełamana została wielowiekowa zasada, że brytyjski parlament to jedyny, wyłącznie suwerenny w stanowieniu prawa podmiot.

Jakbym taki tekst wygłosił w Polsce, natychmiast usłyszałbym, że za nic mam konstytucję, podobnie jak obecna władza.

Proszę mnie źle nie zrozumieć. Ja nie mówię, że kontrola konstytucyjności ustaw jest czymś złym. Pokazuję tylko, że to wynalazek nowszy niż demokracja jako taka. I obliczony właśnie na mocniejsze spętanie suwerena. Wśród teoretyków prawa spór na ten temat jest głęboki. Nowozelandzki profesor Jeremy Waldron powiada na przykład: spójrzmy na historyczny dorobek ochrony praw mniejszości w krajach, gdzie przez długi czas brakowało konstytucyjnej ochrony ustawodawstwa. Takich jak wspomniana Wielka Brytania. Przecież nie jest gorszy niż ochrona mniejszości w krajach posiadających taki mechanizm – czyli na przykład USA, gdzie badaniem konstytucyjności prawa zajmuje się Sąd Najwyższy. Z drugiej strony inni teoretycy – jak Hans Kelsen albo Ronald Dworkin – dowodzą, że w momentach kryzysowych sądy konstytucyjne są potrzebne i spełniają swe zadanie. W tym sporze osobiście stoję po stronie Kelsena i Dworkina. Ale intelektualna uczciwość nakazuje, by nazwać rzeczy po imieniu: kontrola konstytucyjności jest to mechanizm kontroli ustaw przez elitarne i niezbyt demokratyczne grono ekspertów. Jest ustępstwem demokracji na rzecz liberalizmu.

Nie jedynym ustępstwem, jak rozumiem.

Niezależny od wybieralnych polityków jest bank centralny. Tylko w latach 90. 54 kraje wprowadziły zapisy dotyczące jego niezależności. Wielu uzna taką niezależność za integralną część ładu demokratycznego. Ale porozmawiajcie z ekonomistami. Powiedzą wam, że owszem – niezależne banki centralne są dobre w pilnowaniu inflacji, czyli doskonale chronią interesy kapitału. Ale za hamowanie wzrostu cen płaci się zazwyczaj zwiększaniem bezrobocia. Co uderza bezpośrednio w interesy świata pracy. Tak to niestety działa.

Czego to dowodzi?

Podobnie jest z prywatyzacją gospodarki, pochwałą globalizacji, układami handlowymi w stylu NAFTA [Północnoamerykański Układ o Wolnym Handlu między USA, Kanadą i Meksykiem, zawarty w 1994 r. – red.] albo jednolitego rynku Unii Europejskiej. To wszystko są również rodzaje elitarnej, niedemokratycznej kontroli, nałożonej na demokratycznie (zazwyczaj) wybrane władze. I teraz dochodzimy do punktu najważniejszego.

Wytężam słuch.

Wszystkie te mechanizmy kontroli oglądane z osobna mają swoje dobre uzasadnienia. Ale gdy ustawimy je obok siebie, to sedno problemu jest widoczne ­gołym okiem. Im więcej było mechanizmów pętania demokratycznych polityków łańcuchami, tym bardziej nie byli oni w stanie wykonywać swojego podstawowego obowiązku. To znaczy, nie mogli w sposób efektywny przekładać woli obywateli na realną politykę publiczną. I tak ze strachu przed popadnięciem w rodzaj tyranii większości liberalna demokracja zaczęła się wychylać w kierunku drugiego wynaturzenia, czyli niedemokratycznego liberalizmu. To jest gorzkie dziedzictwo minionych 30 lat, z którym się obecnie zmagamy.


WOŚ SIĘ JEŻY – autorska rubryka Rafała Wosia co czwartek tylko w serwisie internetowym „Tygodnika” >>>


Czyli demokracja liberalna może upaść, ale nie wskutek ciosu, którego najbardziej się bała. Przeciwnie. Była jak człowiek, który tak bardzo boi się otyłości, że umiera z niedożywienia.

Oczywiście problem z niedemokratycznym liberalizmem nie wszędzie wydarzył się według tego samego scenariusza. Ani nie z tych samych powodów. Na przykład w Ameryce specyficznym kontekstem były pieniądze. Tutaj już ojcowie założyciele obawiali się, by podatna na manipulacje nieoświecona biedota nie przejęła kontroli nad procesem rządzenia krajem. Tymczasem w praktyce wydarzyło się raczej coś dokładnie przeciwnego. To najbogatsi uzyskali faktyczną kontrolę nad stanowieniem prawa. Zwłaszcza w ostatnich latach. W 1986 r. koszt kampanii do Izby Reprezentantów to było 600 tys. dolarów. W roku 2014 już o milion więcej. Z kolei wydatki na lobbing skoczyły z 1,5 mld dol. rocznie w latach 90. do prawie 3,5 mld dziś.

Tu nie chodzi nawet o to, że jeden czy drugi polityk został skorumpowany przez wielki biznes. Problem jest raczej strukturalny. Chodzi o rozjazd, który sprawił, że amerykańskie elity polityczne coraz bardziej się oddalały od tych, których miały reprezentować.

Podsumujmy to globalnie.

Niedemokratyczny liberalizm to sytuacja, w której kraj ma pełen zestaw mechanizmów kontrolnych. Niezależne od polityków sądy, bank centralny, przed którego decyzjami drżą ministrowie finansów, regularne i formalnie wolne wybory. I wszystko jest niby cudownie. Modelowa demokracja. Tylko tak się składa, że coraz większa część obywateli nie czuje, aby to był jeszcze ich system. Po każdych wyborach słyszą, że tego się nie da, bo globalizacja. Tamtego też nie, bo wolny rynek. Tu znów my byśmy bardzo chcieli, ale niezależność banku centralnego, globalizacja i tak dalej.

Ci, którzy nie chcą zrozumieć sytuacji, będą mówili, że populiści namieszali ludziom w głowach, że ich oszukali albo omamili. Gdyby jednak to było takie proste, to siła buntu, który obserwujemy, nie byłaby tak wielka, jak jest.

No ale skoro było zbyt wiele na Zachodzie w ostatnich dekadach niedemokratycznego liberalizmu, to teraz zdrową reakcją winno być wychylenie w drugą stronę. Wróćmy do naszego pacjenta. Tego, który tak bardzo bał się otyłości, że stanął na granicy zagłodzenia. Teraz trochę sobie podje i będzie po sprawie.

Ale czy wyjściem dla niego jest teraz dzikie obżarstwo? Wychowałem się w Niemczech. Zdaję sobie sprawę z uwikłania tutejszych elit w budowę niedemokratycznego liberalizmu. Gdy jednak patrzę na agresywnie antymigranckie postulaty zgłaszane przez stowarzyszenie PEGIDA, to nie wydaje mi się, by ich recepta była dobrym rozwiązaniem. Podobnie ze stylem oraz pomysłami zgłaszanymi przez administrację Donalda Trumpa. Nie, nieliberalna demokracja to nie jest odpowiedź.

Dlaczego nie?

Z faktu, że było zbyt wiele łańcuchów krępujących demokratycznego ducha, nie należy wyciągać wniosku, że zerwanie wszystkich naraz jest dobrym pomysłem. Każda władza potrzebuje granic. Inaczej stanie się opresyjna. I przestaje być demokracją. Reguły są jej potrzebne. Również dlatego, by nie zabić możliwości budowania alternatywy. Populizm ma to do siebie, że dąży do wyłączności. Mówi: „To ja jestem twoim głosem”. I zaraz dodaje, że każdy, kto twierdzi inaczej, jest zdrajcą. „To my jesteśmy narodem. A kim wy jesteście?” – pytał kiedyś Erdoğan. Taki sposób konstruowania wspólnoty przeraża. Nie możemy całkowicie zrezygnować z liberalizmu.

To co robić?

W tym wszystkim musi być miejsce na inny polityczny projekt. Jakiś nowy kompromis między wolą większości a prawami jednostki. Zmiana status quo jest konieczna.

Pamięta pan wybory 2016 r. w USA?

Pewnie.

Po jednej stronie był Trump, ze wszystkimi swoimi szaleństwami i niekonsekwencjami. Ale z jednym potężnym przesłaniem: „Reprezentuję zmianę, musi być inaczej!”. Z drugiej mieliśmy Hillary Clinton. Której wiadomość brzmiała: „Jest całkiem OK i lepiej nie będzie”. Nie jest tajemnicą, że to Trump trafił w ducha swoich czasów, a Clinton przestrzeliła. Nie tylko w USA tak jest. Z badań wynika, że w roku 2017 dwóch na trzech Brytyjczyków i aż dziewięciu na dziesięciu Francuzów tęskniło za polityką zmiany. To nie jest czas na konserwowanie status quo. Ci, którym zależy na odnowieniu ducha liberalnej demokracji, muszą wyciągnąć z tego lekcje.

Jakie konkretnie?

Po pierwsze muszą udomowić nacjonalizm.

Udomowić? Jak wilka?

Dokładnie tak. Wchodząc w dorosłość, bardzo chciałem wierzyć, że już za chwilę stare narodowe tożsamości znikną, ustępując miejsca jakiejś nowej, paneuropejskiej świadomości. Ale mi przeszło, bo zupełnie inna była dynamika zmian. Znam jednak wielu ludzi, którzy tak nadal uważają. Tak bardzo się boją nacjonalizmu, że zamykają oczy twierdząc, że go nie ma.

A jest?

Pewnie, że jest. Mieszkałem potem w wielu miejscach. W Niemczech, w Anglii, we Francji i we Włoszech. Ludzie w tych krajach, owszem, byli świadomi uczestnictwa w jakimś projekcie. Ale nie bardzo czuli, że to jest ich projekt. Nie konsultowano ich. Potem przyszedł kryzys i wielu zobaczyło, że odpowiedź na niego też idzie po liniach narodowych. I że ma znaczenie, czy jesteś Niemcem, czy Grekiem. Może postnarodowe marzenia wrócą w roku 2036 albo 2054. Nie wiem. Wiem natomiast, że patrzenie dziś w sposób postnarodowy to anachronizm.

Jak to udomowienie może wyglądać?

Jestem w stanie sobie wyobrazić obrońców demokracji, którzy nie wstydzą się narodowej symboliki. Potrafię sobie wyobrazić demokratycznych polityków, którzy pamiętają, że ich pierwszym obowiązkiem jest służenie własnym obywatelom – niezależnie od ich wyznania, rasy, koloru skóry i pozycji społecznej, zamożności oraz poziomu edukacji. Istnieje przestrzeń na pogodzenie liberalnych rządów prawa z obawami szerokich mas społecznych dotyczących skali przyjmowania migrantów. Na przykład Kanada łączy od lat ducha otwartości na obcych z kryteriami nakierowanymi na to, by wśród przybyszów większość stanowiły osoby o wyższych kwalifikacjach. To zabezpiecza ich przed napięciami klasowymi, jakich doświadczają Amerykanie czy ostatnio Niemcy.

Co jeszcze?

Konieczna jest naprawa gospodarki. Przywrócenie sprawiedliwości podatkowej. To znaczy zdrowej zasady, że im więcej zarabiasz, tym większe powinny być twoje nakłady na wspólne cele. Przez wieki największym zasobem państwa było jego terytorium. Może więc czas do tego wrócić. Państwo powinno w sposób bardziej kategoryczny domagać się od swoich obywateli, rezydentów, czy nawet osób i instytucji posiadających w kraju interesy lub nieruchomości, by oddawali wspólnocie należne podatki. Ameryka już zaczyna iść w tym kierunku. Inne kraje powinny dołączyć. Walka z rajami podatkowymi powinna stać się pomysłem takich instytucji jak Unia Europejska na odzyskanie nadszarpniętej wiarygodności.

Co dalej?

Pieniądze uzyskane z podatków od najbogatszych należy przeznaczyć na społeczne mieszkalnictwo. Każdy polityk wie, że nie ma wyborczych szans, jeśli ogłosi podwyżkę cen chleba i masła. Ale gdy temat schodzi na inny towar pierwszej potrzeby, zrozumienie znika. Tak było z mieszkaniami. W Nowym Jorku w latach 60. płacono za wynajem mieszkania średnio 200 dolarów. Dziś płaci się średnio 3,5 tys. Gdy na to patrzymy, trudno uwierzyć, że polityczny establishment nie został wymieciony już dawno temu. Jeśli chcemy zachować demokrację, polityka powinna uczynić z mieszkalnictwa absolutny priorytet. Narzędzia istnieją.

Na przykład?

Wyższe podatki od luksusu za kolejne nieruchomości niemieszkalne albo niezamieszkane domy powinny sprawić, że wrócą one na rynek i obniżą ceny. Podobny efekt powinny przynieść wspierane przez rząd programy budownictwa mieszkaniowego. Może należy pomyśleć o ustanowieniu jakiegoś rodzaju obywatelskiego udziału we własności ziemi, którą handlują deweloperzy?

I to wystarczy?

Nie wiem. Wiem natomiast, że jest potrzebny nowy i ambitny projekt przebudowy całego porządku społecznego, w którym żyjemy. Autorytarni populiści umieją tworzyć wrażenie, że go mają. To daje im monopol na bunt i potrzebę zmiany. Trzeba im w tej roli zrobić konkurencję. Takie jest wyzwanie dla mojego pokolenia. ©℗

FOT. ROBERTO RICCIUTI / GETTY IMAGES

YASCHA MOUNK jest amerykańsko-niemieckim politologiem polskiego pochodzenia, pracuje na Uniwersytecie Harvarda. Jego książka „The People vs. Democracy. Why Our Freedom is in Danger and How to Save It” (Ludzie kontra demokracja. Dlaczego nasza wolność jest zagrożona i jak ją ratować) była w mijającym roku jednym z najżywiej dyskutowanych tekstów na temat kryzysu demokracji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1/2019