Ludzie (4)

W latach 90. nie było już sowieckich wołg. Wymarły jak mastodonty. Ale ta jego jakoś się trzymała. Stała na postoju całe dnie.

25.03.2019

Czyta się kilka minut

Latem w środku musiało być gorąco. Dopiero po południu słońce staczało się w dół wzgórza i zachodnia strona rynku mogła odetchnąć. Wołga była żółta. Prawdziwa yellow cab w dwuipółtysięcznej dziurze. Stało też parę innych, stary opel, daewoo, dwudziestoletni merc-beczka. Biedota. Całe dnie w tym skwarze.

Kierowcy wysiadali, kryli się w cieniu i niemrawo palili, gadali, jak to taryfiarze. Płaskie jak deska mądrości na każdy temat. Coś takiego w nich jest, że wszystko wiedzą najlepiej. Pewnie od tego stania przemyśleń im przybywa. W sobotę wieczór i w nocy robił się ruch, bo dyskotekowa publiczność wracała do domów – wieś, miasteczko dalej – żeby podgrzewać w żyłach sobotni żar. Tak. Ale on nie wysiadał. Siedział za kierownicą albo na siedzeniu obok i czytał. Wielka wołgowska kanapa z tyłu zawalona była książkami, starymi numerami „Poezji”, „Twórczości” i trochę nowszym „Brulionem”. Jak obwoźny antykwariat to wyglądało. Tyle że nieuporządkowany, niealfabetyczny. Leżało na kupie, przemieszane, ciśnięte, jakby pakował się w pośpiechu wobec nadciągającej klęski albo najazdu. W te sobotnie wieczory albo niedzielne świty, gdy woził niedobitków, musiał to jakoś uprzątać. Pewnie wrzucał do bagażnika, w którym swobodnie można było przewieźć dwóch nieboszczyków. Tak, wołga to był piękny samochód. Miałem kiedyś. GAZ 24. Przyjemnie bujała i prowadziła się jak wersalka.

Gdy rozmawialiśmy, miałem wrażenie, że przeczytał wszystko, co zostało napisane. A jak nawet nie przeczytał, to wiedział, gdzie w razie czego szukać. Ogromny, zwalisty, ponad stukilowy, wiódł długie monologi zza kierownicy w żółtym rozgrzanym aucie. Jakby upał i słońce stymulowały jego umysł. Pot spływał mu po twarzy. Gdy ktoś się odzywał, chwytał w lot każde zdanie i oplatał je siecią odniesień, aluzji, dygresji. Poruszał się swobodnie w dwudziestowiecznej literaturze, jakby sam był jej autorem. Jego pamięć iskrzyła niczym przedziwna elektrochemiczna maszyneria do produkcji sensów. Wokół snuło się kleiście gminne życie, fury chyba jeszcze jeździły, koleżeństwo stało w plamach cienia i zbierało fundusze na przeczekanie dnia, skosem przebiegał pies, kobiety niosły torby albo rozprawiały o wydarzeniach, dzwonił dzwon z neogotyckiej wieży, kondukt odprowadzał zmarłych, piały koguty, kury grzebały na zapłociach. A on wkładał kasetę do odtwarzacza przypominającego zabytkowy toster i puszczał Kronos Quartet i Philipa Glassa. Taśma była rozciągnięta, któryś raz przegrywana i muzyka brzmiała jak dźwięki z kosmosu. Wieczorem odjeżdżał do swojej wsi zagubionej w lasach Pogórza.

Och, to on sam był jak z kosmosu. Z tą rozbujaną wyobraźnią, z tą inteligencją jarzącą się jak jakiś Koh-i-noor w środku galicyjskiego majdanu. Czasami za nim nie nadążałem. Siedział w swojej żółtej wołdze jak na czarodziejskim dywanie i przesypywał literacko-kulturalne paciorki, bawiąc się nimi jak dziecko, a słuchaczy hipnotyzując i mamiąc. No tak. Trochę jak wielkie tłuste dziecko, trochę jak anioł albo prorok, którego posłano w strony, gdzie nikt go nie pojmie.

Ostatni raz widziałem go, gdy mnie odwiedził. Przywiózł mi dużą czarno-białą fotografię oprawioną w ramki. To był kawałek Londynu, jakiś budynek, ściana, rzecz kompletnie przypadkowa i bez wyrazu. Ale dla niego, jak twierdził, miała wyjątkowe znaczenie. Próbował mi to wyjaśnić, lecz rwący potok jego słów rwał się, wpadał w wiry i chwilami wysychał. Coś się zacięło w połyskliwym mechanizmie opowieści. Nie mogłem go zrozumieć. Nie mogłem też wtrącić ani słowa, bo zwyczajnie nie słuchał. Zostawił mi to zdjęcie, które przedstawiało coś, czego nie byłem w stanie pojąć. Zostałem z nim, a potem gdzieś je ukryłem, bo trochę się go bałem.

Żółta wołga zniknęła. Na postoju stały już tylko smętne ople i dogorywające merce-beczki, jakby krajobraz powrócił do swojej właściwej, pierwotnej postaci. Trochę tak, jakby z ryneczku odleciał rajski ptak. Pytałem znajomych, czy nie wiedzą, co się z nim stało. Odpowiedzieli, że bierze leki i nie wychodzi z domu. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 13/2019