Ludzie 2

Mieszkał na końcu wsi. Może nie jest to najlepsze określenie, bo w istocie wybudował sobie tam wieś oddzielną.

11.02.2019

Czyta się kilka minut

Za ostatnim mostem, za cerkwią na wzgórzu, przed pierwszym brodem. Dalej ciągnęły się łąki z paroma kamiennymi krzyżami i zdziczałymi jabłoniami. Aż do stóp Uherca, gdzie właśnie teraz, na początku lutego, wilki zaczynają swoje gody. „Piętnaście dachów” – mówił z dumą. Stodoła, stajnie, dwa domy, jeden piętrowy, wiata dla bydła, gdzie zimą wykładał siano. I jeszcze mniejsze domki, altanki, trochę takie lalczyno-babcine, wyślicznione, ale każda z kominem, z piecem w środku. Czasem pomieszkiwali tam letnicy. Nie miałem pojęcia, kiedy to wszystko zbudował. Z tymi szczególikami, ozdobami z korzeni, gontowymi daszkami, kwietnikami wydłubanymi w pniakach.

Żył sam. Miał kilkadziesiąt sztuk bydła, a kiedyś jeszcze stado owiec. To wszystko w dzikiej, pustej dolinie na skraju lasu, i czasem musiał wypuszczać się na długie godziny, by odnaleźć stado. Towarzyszyły mu cztery czarne psy. Kosił łąki, zbierał siano, rozwoził gnój. Zwoził drewno na zimę, ciął, rąbał i miał zapas na całe lata. No i budował tę swoją małą wieś, która w każdym fragmencie zdradzała, że ma rękę do drewna, do kamieniarki. Z rzecznych kamieni wymurował ojcu surowy, piękny grób. W letnie wieczory siadał przed domem na ławce, grał na harmonii i śpiewał. Dla siebie. Echo muzyki odbijało się od gór. Któregoś dnia przejeżdżałem rowerem. Machnął ręką, żebym się zatrzymał. Niski, mocny, bez śladu brzucha. Rok albo dwa starszy ode mnie. Wtedy nosił już długą czarną brodę, bo chyba było mu szkoda czasu na golenie. Stał obok pionowo ustawionej płyty z miejscowego, jasnego piaskowca. Miała może półtora metra wysokości. Przypominała nagrobną stelę. Wieńczyła ją korona cierniowa z kolczastego drutu. „Co to jest?” – zapytałem. Spojrzał na mnie poważnie, z głębi czarnego zarostu. „Pomnik wysiedlonej Łemkowyny” – powiedział powoli, nie spuszczając ze mnie wzroku. „Ale nie wiem, co mam wyryć, co napisać i chciałem się ciebie zapytać”. Jeszcze pomnik wykuł – pomyślałem i kolejny raz poczułem podziw dla niego. „Wiesz, wykuj prawdę. Tak jak było”. Uśmiechnął się lekko i powiedział: „Masz rację. Prawdę”. Pojechałem dalej. To było latem. Ale nie zdążył wykuć.

Umarł jesienią. Były już przymrozki. Znaleźli go na łące, kilkaset metrów od domu. Pewnie szedł szukać bydła, które zapuściło się w głąb doliny. Umarł na serce.

Zabieram go o siódmej rano. Chałupka stoi w środku wsi. Jest biedna i jedna z ostatnich drewnianych. Lecz wygląda schludnie. Ubogo, ale chędogo. Wita mnie na oszklonej werandce, gdzie sypia w letnie dni. Na półce gra cicho małe radyjko. „Całą noc gra” – mówi. „Wtedy mogę spać”. „ A co – pytam – duchy cię straszą?”. „No wiesz, jak jest” – odpowiada. Idzie do kuchni, coś tam pakuje do foliówki i wychodzi z zapalonym papierosem w ustach. Pyta, czy może z fajką do auta, a ja lekko wzdycham i tylko mówię, żeby otworzył okno. Jedziemy sobie w słoneczny poranek. To tu, to tam ktoś idzie do swoich spraw. Nie ma już krów, nie ma już kur. Jedzie pusty autobus, bo ludzie mają auta. „Stań pod sklepem, prezes” – tak do mnie mówi: prezes. Wysiada, macha niedbale kolegom, którzy stoją w cieple poranka i czekają, aż coś się trafi. Po chwili wychodzi ze spęczniałą reklamówką. Z lekkim sykiem otwiera pierwszą puszkę, zanim w ogóle ruszymy. Wypija połowę i zaczyna mówić. Opowiada o tym, co było wczoraj, przedwczoraj, u kogo pracował, z kim kończył wieczór, co będzie jutro, a czego na pewno nie będzie. Lubię go słuchać, bo opowiada tak, jakby to wszystko akurat oglądał i tak, jakby wiedział, że to wszystko złuda, funt kłaków, że to nieważne, że trzeba mówić tylko po to, by nie słyszeć duchów. Że trzeba mówić, by w ogóle żyć. W dodatku mówił zabawnie i śmiał się z samego siebie, jakby chcąc przetrwać w świecie, który uparł się go zmiażdżyć. Za pomocą psychicznego ju-jitsu. Kiedyś niespodziewanie spoważniał, ale nie przerwał wartkiego potoku słów i opowiedział, że zabili mu brata. Wciągnęli do jakiegoś mieszkania czy meliny i zabili dla telefonu komórkowego.

Kiedy dojeżdżamy, zaczyna od skręcenia kilkunastu papierosów, żeby mieć zapas na cały dzień. Potem zdejmuje koszulę. Ma ciemnobrązowy tors od nieustannej pracy na słońcu. Zapala piłę i zabiera się do cięcia bukowych kloców. Pracuje w równym, nieustępliwym rytmie. Robi sobie odmierzone przerwy – tyle co na papierosa i kilka łyków piwa. Przypomina maszynę, która nie zna zmęczenia ani się nie skarży. I tak do wieczora. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2019