Logika Decydenta

Ostatni etap życia to wielkie zaskoczenie. Z góry, od Decydenta, zamiast ostatecznego gromu i końca wszystkiego, przychodzi propozycja: „A może byś się zajęła czymś pożytecznym?”.

27.10.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Mikołaj Grynberg
/ Fot. Mikołaj Grynberg

JUSTYNA DĄBROWSKA: Czy żyjąc tracimy życie?

ANNA TRZECIAKOWSKA:
Weź pod uwagę, że zadajesz to pytanie osobie, która ma 87 lat, i która znajduje się na ostatnim etapie, to znaczy stoi przed kresem. Rozumiem, że teraz mnie pytasz, co my właściwie w tym ostatnim etapie robimy.

No właśnie, co robimy? Tracimy, czy zyskujemy?

Trudno to określać w kategoriach zysku czy straty. To jest stan trwania „pomiędzy”. Pomiędzy życiem, wymagającym twojego udziału, a fizycznym końcem. Dziwny czas – może być straszny, a może być fascynujący. Bo nic nam nie narzuca. Nie mamy już codziennych obowiązków, nie mamy dzieci do wychowania i nakarmienia. Żyjemy, jak się da, lepiej czy gorzej, z emerytury, nie musimy zarabiać na chleb. Wszystkie twarde konieczności – odpowiedzialność za innych – już nam nie siedzą na karku. I zadajemy sobie pytanie: „Co teraz?”. Ale odpowiedź na nie, jak się okazuje, wcale nie od nas przychodzi, ona pochodzi z innego porządku. I potrafi być fascynującym zaskoczeniem, bo my jej przecież nie znamy.

Co z tego wynika?

Różne rzeczy. Praktyczne i teoretyczne.

Praktyczne – na przykład to, że nie możemy stawiać sobie zadań długofalowych, bo możemy nie zdążyć. A już tym bardziej, kiedy to ma związek z innymi, bo przecież zobowiązanie zawiera termin. Nie mogę podpisać umowy z wydawnictwem na dużą książkę, ponieważ gdybym nie zdążyła wykonać roboty, to jak bym wyglądała? Więc ten ostatni etap zawiera element niepewności. Ale nie rób takiej smutnej miny. Z tej niepewności wynikają różne zabawne niespodzianki.

Zabawne?

Świadomość, że zaczyna się ostatni etap, jest zwykle związana z jakimś wydarzeniem, dramatem, nieszczęściem, odejściem kogoś drogiego. Kiedy mnie to spotkało, uznałam, w sposób naturalny, jako rzecz oczywistą, że przyszła kolej na mnie, bo taka jest logika życia dwojga ludzi. Jedno za drugim. I to możliwie szybko. Niemal w pośpiechu. Tyle że przedtem trzeba zrobić porządek. Taki porządek materialny, który jest obowiązkiem zwyczajnego, cywilizowanego człowieka, bo przecież nie można zostawiać po sobie bałaganu. Więc zapisałam, co miałam, żeby nie pozostawić po sobie takich nitek sterczących, które byłyby kłopotliwe dla bliskich. Rozporządziłam, że Zosia ma dostać pierścionek z perełką, a Staś ten obrazek, i to musi być jasno powiedziane. Ale nie dlatego, że człowiek się boi, że oni się pokłócą.

To dlaczego?

Dlatego, że to jest zamknięcie moich spraw, podsumowanie. Mam poczucie, że tak jest w porządku.

A porządek wewnętrzny?

Można robić w takiej sytuacji osobisty bilans, zastanawiać się, czy w tym albo innym wypadku zachowałam się przyzwoicie, gdzie zawiodłam, gdzie mi się po prostu nie chciało... Ale czy to ma sens? Przecież już tego nie odrobię na ostatnim etapie, już się nie odgrzeszę. Czekam więc tylko, niecierpliwie, na ten koniec, który, wedle mojej logiki, powinien przyjść natychmiast, bo ja już wszystko zrobiłam, spisałam, rozdałam, posprzątałam. Więc siadam i czekam. I co? I nic.

I to jest właśnie ta zabawna pointa. Logika Decydenta jest zupełnie odmienna od naszej, tylko że ja, w swoim zarozumialstwie, w ogóle nie brałam jej pod uwagę. Początek ostatniego etapu to wielkie zaskoczenie, że coś jeszcze przed nami się ściele. Z góry, od Decydenta, zamiast ostatecznego gromu i końca wszystkiego, na co się czekało, dochodzi śmiech – i propozycja: „A może byś się zajęła czymś pożytecznym? Bo to Ja decyduję o terminie”.

Wskutek tego mój ostatni etap rozpoczął się od pisania książki, o której dawno myślałam, ale do której się nie mogłam jakoś zabrać. Zdążyłam już książkę wydać, a ona zdążyła zarobić sobie na miłą reakcję czytelników.

A wracając do tego zdania pani profesor Janion: „Żyjąc tracimy życie” – jeśli myślelibyśmy o wytracaniu siebie, o takim słabnięciu krwiotocznym, to oczywiście życie traci moc, ale w moim przypadku ostatni etap okazał się – jak dotąd – bardzo dla mnie łaskawy. Co nie znaczy, że tak będzie trwało przez cały czas.

Ile jest w tym czekania?

Ja nie czekam. Zostało mi to wybite z głowy. Przestałam się mądrzyć. To On decyduje – ja tylko akceptuję stan rzeczy. Decyzja jest poza nami. Oczywiście ważny jest sposób tego odejścia – w każdym z nas jest lęk, żeby to nie było upokarzające, długotrwałe. Wszyscy musimy przez to przejść. I, co gorsze, my kobiety będziemy to przechodzić trudniej, w większej samotności. Bo tak się składa, że nasi mężczyźni umierają przed nami. A my jesteśmy zostawione same sobie i musimy dawać sobie z tym radę w pojedynkę.

Mamy wpływ na to, jak ten ostatni etap będzie wyglądał?

W sensie organizacyjnym tak. Możemy na przykład zdecydować się na dom spokojnej starości. To rzeczywiście zależy od nas, od naszej decyzji.

Mówią, że można sobie zapracować na dobrą starość, pielęgnując dobre relacje z bliskimi.

Jeśli ma się z dziećmi dobre relacje, to rzeczywiście człowiek jest trochę pewniejszy. Ale z drugiej strony, tym bardziej się boi tego, żeby swoich kochanych nie obciążać sobą w tej fazie, w której nie chciałoby się nikomu pokazywać, bo ta faza bywa trudna do zniesienia, fizycznie i psychicznie. Chociaż moje słowa mogą brzmieć jak wątpliwość wobec wielkoduszności naszych dzieci... Lepiej ich jednak na taką próbę nie wystawiać.

Ale to, na co mamy jeszcze wpływ, to nasz udział w życiu. Zainteresowanie tym, co się dzieje wokół. Bo jeśli się człowiek odrywa od życia, a przecież przyjaciół ma coraz mniej, to zaczynają się smutki, depresje, no i wielkie pretensje do wszystkich, a zwłaszcza do tych, którzy odeszli.

Wiesz, ja na starość zaczęłam się zachwycać światem. Dawniej też przeżywałam momenty wielkich uniesień, ale zaraz brałam się do roboty, zwyczajnej, przyziemnej roboty. A ten ostatni etap daje możliwość przeżywania niczym niezmąconego zachwytu. Niemal mistycznego uniesienia nad pięknem – nad tym wielkim pięknem.

Przyrody?

Przyrody, świata, człowieka... Myślę często o mojej matce. Przypominam sobie jej śpiew. Lubiła poezję i muzykę Młodej Polski i ta muzyka oraz poezja często do mnie wracają. Taka witalna, plastyczna, zmysłowa, chociaż uważana za dekadencką... Oni tak młodo umierali, cóż dziwnego, że w twórczości wracali do tematu śmierci, czy to symbolicznie, czy bezpośrednio. Malownicza śmierć... „Gdybyśmy tak umierać mogli, jak te kwiaty / ziemie żegnać i ziemie wraz witać rodzice”...

Tu za oknem widzę piękny, malowniczy ogród.

Tak. Spójrz na te wielkie, żółte liście, jeszcze niedawno się czerwieniły, takie są piękne, jeszcze trochę mi poświecą, potem opadną. Więc siedzę tu, patrzę na ogród, trochę czytam, trochę pracuję i czekam ufnie.

Ufnie.

Ufnie, oczywiście. Ale nie całkiem samotnie. Mam tu moich kochanych dookoła. Ja wiem, że to jest szczególna sytuacja, bo nie mam poczucia takiego beznadziejnego osamotnienia. A to właśnie jest najtrudniejsze podczas ostatniego etapu.

A czy możemy skorzystać z faktu, że wiemy, jak to się wszystko skończy?

Oczywiście. Powinniśmy mieć to zawsze w podświadomości, bo może nieustanna tego świadomość byłaby trochę męcząca. Ten ostatni etap ma w sobie wszystkie pułapki zwątpienia, lęku, niepewności. Ja staram się te lęki zagadać – a to czytając, a to rozmawiając z wnukami, jeśli oni chcą gadać. Muszę ci powiedzieć, że w tym smutnym dniu, jakim są Zaduszki, jednak nie mogę się nie uśmiechnąć. To jest pogodny dzień dlatego, że zakładam, iż będzie jakiś dalszy ciąg i że tam będzie nam lepiej.

Jak ten ostatni etap można jeszcze spożytkować?

Można siedzieć i litować się nad sobą i swoją samotnością. I to jest zrozumiałe, bo samotność w połączeniu ze słabością to przykra kombinacja. Ograniczają nas fizyczne niedomagania, szczególnie denerwujące wobec ambicji zamierzeń. Chciałabym dokądś pojechać – ale nie pojadę, bo już nie prowadzę samochodu. Bardzo przykre. Pozostały mi jeszcze możliwości mierzone odległością do przystanku tramwajowego. Pójdę na koncert do filharmonii – wyjdę z domu, wsiądę w piętnastkę, dojadę. Mogę dojść, mogę wysiąść, mogę przejść. Strasznie dużo mam i jestem za to wdzięczna. Ale te możliwości będą się kurczyć i jeśli nie chcę się nad sobą litować, to muszę z nimi walczyć. Tu chyba decydująca jest postawa. Nie dać się. Trzeba sobie powiedzieć wyraźnie, że fizyczne ograniczenia mogą nas upokarzać. Budzić w nas wstyd. Nie wolno nam do tego dopuszczać.

Jak?

Trzeba je przekuwać w śmiech. Oczywiście, śmiać się z siebie, nie z bliźniego. Można sobie powiedzieć, kiedy kręci mi się w głowie: „Weź laskę i przestań udawać, że jesteś młoda”. I koniec. Trzeba się jak najczęściej śmiać z własnej śmieszności, z tych naszych wysiłków, że niby nic się nie stało, ot, minęło pięćdziesiąt lat, cóż to jest pięćdziesiąt lat. Otóż to jest dużo. I tyle.

Jest jeszcze jedna cecha starości, której się obawiam: my, starzy ludzie chcemy być doceniani. Uważamy, że się w życiu narobiliśmy, napracowaliśmy, dzieci wychowaliśmy, to niech teraz nas docenią. To jest niebezpieczne, bo jak człowiek zaczyna się tego domagać, to szybko przekracza miarę i zaczyna innych denerwować, drażnić. Taka postawa działa dokładnie odwrotnie, niż by się chciało. My, staruszkowie powinniśmy być skromni. Niech inni wiedzą, że nas należy szanować, ale nie domagajmy się szacunku.

A wdzięczności?

Ani wdzięczności. Chociaż w gruncie rzeczy czekamy na nią, na dobre słowo, dobry gest. Ale nawet jeżeli to mamy w sobie, nie okazujmy tego, bo to do niczego dobrego nie prowadzi.

Strzeżmy się zarozumialstwa na starość. Mamy prawo oczekiwać od następnych pokoleń dobrego wychowania, zrozumienia dla naszych słabości, pomocy, ale nie oczekujmy niczego więcej, bo stajemy się śmieszni. A śmieszny staruszek to okropna rzecz.

Wiesz, my, staruszki, na ogół nie mamy do kogo mówić. Siedzimy w swoich niszach, szczęśliwe, jeśli je mamy, ale siedzimy w milczeniu. I jak się pojawi ktoś... jak się kogoś dorwie... Zobacz, jak ja do ciebie nieprzerwanie gadam w tej chwili. To po prostu płynie. Ty słuchasz, ale to jest niezwykłe, że słuchasz. Nie wszyscy słuchają. A właściwie – niewielu słucha. Widocznie to nie jest dla nich interesujące. Ty patrzysz na starość jak na dojrzały kłos, na taką wspaniałą biologiczną końcówkę, na dożynki. Ale gdyby pociągnąć tę symbolikę, to można w tej gadaninie zobaczyć tylko suchą słomę, z którą nie wiadomo, co robić.

Czy śmierć ma jakiś sens?

Kres, klamra, bilans – oczywiście, ma, jeśli przyjmujemy założenie, że należy płacić rachunki. Słowo „bilans” ma chyba pozytywne konotacje. Łączy się jednak z uznaniem tego, że istnieje wartość, jakaś moneta, którą dokonujemy rozliczenia. Więc ma sens przy pewnym założeniu. Ale zmiana założenia nie sprawi, że śmierć przestanie istnieć. Więc już lepiej trzymajmy się tego, co mamy, i przyznajmy śmierci wartość Zakończenia.

A w miarę, jak się zbliża, kurczy się nasz ostatni etap. Ten czas darowany jakby dodatkowo, w każdym razie nieprzewidywany do życia w pojedynkę. Okazuje się jednak, że może zawierać w sobie niewyobrażalne dotąd piękno ze względu na inny rodzaj stosunków, który rodzi się między starymi rodzicami a dziećmi. Już nie mówię: „Nie garb się!” ani „Jak ty siedzisz” ani „Kim jest ta ruda panienka?”. Ponieważ skończyły się między nami wszystkie dotychczasowe zależności. Dzieci to już nie dzieci, tylko stare byki, mają własne dzieci – i nagle wchodzimy w przestrzeń kompletnej bezinteresowności naszych stosunków. Już się kochamy bez żadnych zobowiązań. Oczywiście, dopóki nie zwalę im się na głowę z jakąś chorobą, ale za ten stan, który jest teraz, bardzo Panu Bogu dziękuję.

Możecie ze sobą rozmawiać otwarcie?

To jest czas wielkiej, wspaniałej szczerości. Dzięki temu, że nie przeszkadzają nam inne sprawy, pojawia się piękna, czysta przestrzeń, w jakiej dopuszcza się rozmowy najbardziej osobiste. Tworzy się inna bliskość. I nagle widzi się relacje między dwojgiem osób w olśniewającym świetle. Olśniewającym w tym sensie, że wszystko jest w stanie czystym, ponieważ nie istnieją już żadne rozliczenia. Relacje z bliskimi i kochanymi pokazują się w inny sposób, w innym świetle. Przejrzystym.

To jest miłość?

Może to jest właśnie ta czysta miłość.


ANNA TRZECIAKOWSKA (ur. w 1927 r. w Warszawie) jest tłumaczką z języka angielskiego i pisarką, laureatką Nagrody Pen Clubu. Jej mąż Witold Trzeciakowski był ekonomistą, doradcą antykomunistycznej opozycji, uczestnikiem obrad Okrągłego Stołu z ramienia Solidarności, ministrem w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Ma trzech synów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2014