Literatura w niebycie

Arcydziełom przeszłości, jeśli się je uwspółcześni, nie grozi unicestwienie. Są nam potrzebne, tak jak my im jesteśmy potrzebni.

24.08.2015

Czyta się kilka minut

Sylwia Chutnik w sukni barokowej; zdaniem Jerzego Jarniewicza pisarka mogłaby uwspółcześnić dzieło Franciszki Urszuli Radziwiłłowej. / Fot.: Jean Auguste Dominique / Daniel Kozak // Montaż „TP”
Sylwia Chutnik w sukni barokowej; zdaniem Jerzego Jarniewicza pisarka mogłaby uwspółcześnić dzieło Franciszki Urszuli Radziwiłłowej. / Fot.: Jean Auguste Dominique / Daniel Kozak // Montaż „TP”

Sobotnie przedpołudnie. W telewizyjnym programie poświęconym książkom krytycy wypowiadają się o pomyśle Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego rozpisania konkursu na przekład dzieł literatury staropolskiej na współczesną polszczyznę. Ministerstwu chodzi o uprzystępnienie uczniom tych coraz mniej czytelnych tekstów. I co? „Zgroza!”, krzyczą zgodnie wszyscy obecni, „Zgroza i absurd!”. „To odesłanie do czyśćca oryginalnych utworów – słyszę – wymazywanie ich z pamięci”.

A więc: ręce precz od naszej pięknej, choć nieczytanej literatury. Niech nikt ze współczesnych nie tyka Reja, Szymonowica czy Sępa Szarzyńskiego. Niech stoją, jak do tej pory, na zakurzonych półkach szkolnych bibliotek. Nie, nie na półkach, a w muzealnych gablotach z napisem „Nie dotykać eksponatów!”.

Lęk przed uwspółcześnieniem tych tekstów nie bierze się z obaw, że przekłady mogą wypaść źle, ale z przekonania, że dzieła literatury są jak święte relikwie, których wartość rośnie wraz z dzielącą je od współczesności przepaścią. Jakby gwarancją przetrwania tego, co napisali Rej i Szymonowic, był kordon sanitarny, odcinający ich od dzisiejszego świata, a już zwłaszcza od współczesnej polszczyzny. Tak traktowana literatura przeobraża się w oblepiony pajęczynami skarbiec, do którego klucze leżą w pilnie strzeżonym sejfie.

Literatura jednak, na szczęście, nie mieści się w podobnej formule, nie jest bowiem ani skarbcem, ani świątynią, ale forum, otwartym placem, na którym spotykają się obywatele, by siebie posłuchać i ze sobą rozmawiać, spierać się, sprawy dogadywać. Z padania na kolana niewiele dobrego dla literatury wynika. Z rozmowy – niemal wszystko.

Literatura zawiesza czas

Najcięższy argument przeciwko przekładaniu dzieł staropolskich na współczesną polszczyznę wysunęła we wspomnianym programie telewizyjnym znana powieściopisarka: „Boję się uwspółcześnionego języka, bo zazwyczaj wychodzą sztuczne twory: spoko, siema”. Nie chcemy w naszych arcydziełach ani „spoko”, ani „siema”, stawiamy im szlaban. I arcydzieła te tracimy. Argument zadziwiający zwłaszcza, że wysunięty przez powieściopisarkę, a więc przez kogoś, kto współczesną polszczyzną we wszystkich jej przejawach powinien oddychać. Jakby słowo „spoko” było językowym banitą, któremu do literatury wejść nie wolno. A czyim to prawem obowiązywałaby taka banicja? Czemu „spoko” miałoby być słowem gorszym niż „telewizja”? Czyżbyśmy zapomnieli, że nie ma słów ze swej istoty niestosownych, że jest tylko ich niestosowne użycie? Ja bym się bardziej obawiał słów takich jak „róża”, „niebo” i „serce”, bo prędzej z nich właśnie skleja się dziś marne wiersze.

Literatura, nawet ta najstarsza, nie należy do przeszłości; jeśli jest dla nas nadal istotna, musi być nam współczesna. T.S. Eliot na progu minionego stulecia pisał o tym, jak to każde nowe dzieło, godne tej nazwy, nie tylko od dzieł wcześniejszych zależy, bo to oczywistość, ale też owe dzieła wcześniejsze paradoksalnie zmienia. To, co powstaje dziś, wpływa na to, co powstało w przeszłości, kształtuje naszą lekturę dawniejszych arcydzieł, oferując nowe konteksty, punkty widzenia i języki opisu. „Końcówkę” Becketta możemy czytać przez Szekspira, ale też „Króla Leara” możemy odczytywać przez Becketta, bo Beckett wzbogaca nasze rozumienie Szekspira, tak jak Szekspir wzbogaca nasze rozumienie Becketta. To trasa dwukierunkowa, na której panuje nieprzerwany ruch.

Literatura zawiesza czas: dzieła napisane przed tysiącem lat mogą być nam bliższe niż teksty sprzed roku. Nie istnieje, jak wmawia się nam od pierwszych lat edukacji, wyłącznie w nudnym, linearnym porządku chronologii. Nie w diachronii kryje się jej sens, ale w ciągle zmieniających się, synchronicznych współzależnościach. Patrzmy na literaturę nie jak na historię, a na mapę, nie jak na upływający czas, a jak na przestrzeń, w której współistnieje Safona z Virginią Woolf, a Jane Austen z Zadie Smith. To sieć wzajemnych powiązań, wzajem się oświetlających utworów: żywioł sąsiedztwa, a nie genealogii; siostrzeństwa, a nie patrylineatu. To wyjątkowa przestrzeń, w której staropolszczyzna może spotykać się z polszczyzną – a raczej z polszczyznami – drugiej dekady trzeciego tysiąclecia.

Że kultura tworzy porządek symultaniczny, wiedzą kuratorzy wystaw, np. w londyńskiej Tate Modern, gdzie Picasso wisi obok rzeźby Bourgeois, a Monet obok fotografii Richarda Longa. W literaturze tymczasem obowiązuje inny porządek: „Henoch zrodził Irada, a Irad zrodził Mawiaela, a Mawiael zrodził Matuzaela, a Matuzael zrodził Lamecha”.

Język dawnej literatury nie powiększy grona języków martwych, dopóki sprawdza się go językami naszych czasów. I odwrotnie: w konfrontacji z językiem dawnej literatury, współczesna polszczyzna sprawdza się i poznaje swoje granice. Uwspółcześnione wersje klasycznych tekstów to pomysł nie tylko dla uczniów. Wiele bym dał, by móc przeczytać literaturę staropolską w wersjach współczesnych mi pisarzy – autorów o wyrazistych dykcjach, którzy poszerzają możliwości dzisiejszej polszczyzny. Np. poezję Daniela Naborowskiego (1573–1640) w adaptacji Andrzeja Sosnowskiego czy uwspółcześnioną przez Justynę Bargielską „Transakcyję albo opisanie życia jednej sieroty przez żałosne treny od tejże samej pisane” Anny Stanisławskiej (1651–1700). Proszę się nie bać: Naborowski Sosnowskiego nie wyparłby Naborowskiego, a Stanisławska Bargielskiej nie wyparłaby Stanisławskiej. Zamiast wyparcia mielibyśmy pomnożenie.

Zdaję sobie sprawę, że Naborowski czy Stanisławska mogą być tu nazwiskami do przełknięcia, bo kto poza specjalistami o nich dziś dba. Powiem więc więcej: ucieszyłby mnie przekład uwspółcześniający „Treny” Kochanowskiego, który wyszedłby spod pióra współczesnej pisarki, nie dlatego, żeby „Trenom” czegoś brakowało, ale żeby niczego nie brakowało literaturze języka, którym mówimy dzisiaj. Że to brak szacunku do perły polskiej literatury? Przeciwnie, taki „przekład”, którego podjęłyby się mistrzynie współczesnej polszczyzny, byłby dodatkowym dowodem na żywotność „Trenów”, ale też na to, że język, którym dziś mówimy, nie jest jakąś tymczasową protezą, ale spadkobiercą tego, w którym „Treny” powstały.

Kultura przechwytu

Zdarzyć się może, wiem, że dzieła dawnych mistrzów wyjdą z takiego uwspółcześnienia mocno pokiereszowane – żaden to jednak powód, by na pomysł przekładu z góry krzyczeć „Zgroza!” i przekładów hurtowo zakazywać. Zdarzają się interpretacje od rzeczy, ale nikomu z tego powodu nie przychodzi na myśl, żeby zakazywać pisania kolejnych interpretacji. Chodzi o wysiłek wyobraźni potrzebny do tego, by zrozumieć, że arcydziełom przeszłości, jeśli się je uwspółcześni, nie grozi unicestwienie. Są nam potrzebne, tak jak my im jesteśmy potrzebni.

Dziwne, bo podszyte zgubnym zabobonem, jest to fetyszystyczne traktowanie literatury jako zbioru nienaruszalnych dzieł – żadna inna dziedzina sztuki nie grzęźnie w podobnie samobójczych uprzedzeniach. W muzyce jest normą, że się dzieła przekłada – Liszt „przełożył” symfonie starszego o pokolenie Beethovena, Ravel zaś i (za czasów mojej młodości) Emerson, Lake and Palmer, uwspółcześnili „Obrazki z wystawy” Musorgskiego. I tylko na tym skorzystaliśmy. Skorzystali też Beethoven i Musorgski. Teatr bez takich uwspółcześniających przekładów w ogóle by nie istniał – Goplana na hondzie czy Hamlet w Stoczni Gdańskiej gorszyć mogą jedynie dogmatycznych konserwatystów. Filmowe remake’i wzbudzają niesmak, jeśli są filmami nieudanymi, a nie dlatego, że reżyser pokusił się o nieswoje. Co ma w sobie literatura, że w przypadku podobnych praktyk krzyczymy „Zgroza!”?

Nie, to nie wina literatury, a naszego do niej stosunku. W literaturze angielskiej uwspółcześniające przekłady kanonicznych dzieł sprzed stuleci są dziś jednym z najciekawszych i najbardziej powszechnych zjawisk. Piszę „przekłady”, choć zjawisko, które mam na myśli, nie mieści się w tym wąskim terminie, chyba że będziemy pod nim rozumieć wszelakie formy translatorskiej działalności, od przekładu filologicznego po swobodną adaptację czy parafrazę.

Sytuacja w Anglii różni się oczywiście od naszej – angielszczyzna przeszła głębokie zmiany, jej wczesnośredniowiecznej odmiany nie da się czytać bez uprzednich studiów. Przekłady dawnej literatury mogą się więc wydawać w Anglii bardziej uzasadnione. Jeśli o nich wspominam w polskim kontekście, to dlatego, że przekłady te to najczęściej uwspółcześnienia i swobodne adaptacje – pouczające przykłady tego, jak owocne mogą być twórcze przejęcia.

Simon Armitage, poeta łączony początkowo z kulturą punkową, wypuścił w świat przekład arturiańskiego romansu „Sir Gawen i Zielony Rycerz”. To poemat przekładany zresztą na współczesną angielszczyznę wyjątkowo często – robili to przed Armitage’em Tolkien i amerykański poeta W.S. Merwin. Co ciekawe: Armitage wyznał w przedmowie, że odwagi potrzebnej do podjęcia się uwspółcześnienia „Sir Gawena” dodała mu świadomość, że autora poematu nie znamy. Ale też, że anonimowy średniowieczny autor i Armitage pochodzą z tego samego regionu – z północnej, odrębnej kulturowo, Anglii.

To ważne słowa, bo z jednej strony wskazują na wspólnotę doświadczeń wykraczających poza historyczne ograniczenia, która skłania współczesnych twórców jak Armitage do sprawdzania dawnych arcydzieł mową współczesności. Z drugiej, mówią o autorstwie, a tym samym o własności, jako czynniku, który powstrzymuje nas przed pisaniem nowych wersji cudzych i dawnych utworów. Ale, zapytajmy na marginesie, czy w kulturze obowiązuje prawo własności? Czy ta kategoria z ekonomii i prawa wzięta ma rację bytu w kulturze?

Kultura to przecież nie parcele ani kamienice. Kultura przechwytywaniem się żywi. Jeszcze raz Eliot w znanym cytacie: „Niedojrzali poeci naśladują, dojrzali – kradną. Marni poeci niszczą to, co przejęli; dobrzy – zamieniają to w coś lepszego, a przynajmniej w coś innego”.

Dwa lata temu Lavinia Greenlaw, rówieśniczka Armitage’a, „ukradła” Chaucerowi, po czym zamieniła „w coś innego”, poemat „Troilus i Criseyda”, który zresztą Chaucer podkradł wcześniej Boccacciowi. Greenlaw wyczyściła poemat z archaizmów, także kulturowych, a całą opowieść poddała językowej kondensacji, przetwarzając ją w sekwencję dwustu siedmiowersowych utworów. Powstał poemat „A Double Sorrow” („Niedola dwojaka”). Poetka nie nazwała go przekładem, a „twórczą rekonstrukcją”. Już wyobrażam sobie krzyk oburzenia, gdyby „twórczej rekonstrukcji” poddano „Pieśń świętojańską o Sobótce”, jakby nowa wersja miała skasować na zawsze tekst pisany ręką Kochanowskiego. A swoją drogą, kto, poza polonistami, czytał go ostatnio?

Greenlaw nie jest jedyną poetką brytyjską rekonstruującą Chaucera. Zafascynowała się nim także czarnoskóra Patience Agbabi, która w tomie „Telling Tales” („Rozgadane opowieści”) bardzo po swojemu przepisała „Opowieści kanterberyjskie” – nie tyle na współczesną angielszczyznę, ile na angielszczyznę czarnoskórej mniejszości, slangową i peryferyjną, ewidentnie „nieliteracką”. Nie słyszałem, by ktokolwiek w Wielkiej Brytanii wyrażał z tego powodu zaniepokojenie – przeciwnie, książkę polecają Armitage, Jeanette Winterson i poeta laureat Andrew Motion.

Wersja Agbabi nie zamyka nikomu dostępu do oryginalnego tekstu Chaucera. Dzięki takim jak ona utworom Chaucer jest w Anglii autorem żywym, a jego literatura źródłem przyjemności – czego, toutes proportions gardées, nie da się powiedzieć o Reju. „Na koniec chciałabym podziękować Geoffreyowi Chaucerowi za to, że stworzył dzieło, które rzuca wyzwanie czasowi i przestrzeni” – napisała w podziękowaniach Agbabi. Czy w literaturze polskiej nie ma dzieł, które by podobnie obeszły czas i przestrzeń, i zrodziły się na nowo dziś, w nowej polszczyźnie?

Fetyszyzacja literatury, która tak kategorycznie zabrania uwspółcześniać, skazuje ją na nieobecność. Jesteśmy chyba jedynym krajem w Europie, w którego księgarniach nie można kupić największych dzieł narodowej literatury. Kiedy ostatnio wydano w Polsce Reja, Sępa Szarzyńskiego, Paska? W której księgarni można dziś znaleźć „Monachomachię”? Albo, gdybyśmy sięgnęli po bliższą nam klasykę, takie „Noce i dnie”?

Klasycy polskiej literatury są albo zepchnięci w niebyt, albo zamknięci w getcie lektur szkolnych. Niedawno pewien angielski polonista poprosił mnie o zakup egzemplarza „Dziadów”. Nie spełniłem jego prośby: w księgarniach znalazłem jedynie podłe szkolne wydania, których poziom edytorski urąga poczuciu przyzwoitości. Czym jest dziś w Polsce literacki kanon? Utożsamiliśmy go z listą szkolnych lektur i przypisaliśmy szkole. Krasicki, Mickiewicz czy Słowacki to etatowi autorzy wydawców lektur – wielkie oficyny obchodzą ich szerokim łukiem. Może dlatego, że się ich na rozmaite sposoby nie uwspółcześnia, nie adaptuje, nie tłumaczy na języki dzisiejszej polszczyzny?

Tymczasem cały kanon literatury angielskiej, od „Beowulfa” po „Szatańskie wersety”, jest nieprzerwanie obecny w brytyjskich księgarniach. Nie do wyobrażenia, by nie można było kupić w dowolnej chwili wszystkich powieści Dickensa, Jane Austen czy Conrada (spróbujmy dziś w Polsce kupić „Nostromo”). „Ulissesa” można dostać w pięciu różnych edycjach. Klasycy w Anglii to nie autorzy lektur, z których się wyrasta, im szybciej, tym lepiej, a „nasi współcześni”.

Kanon dopóty jest kanonem, dopóki pozostaje otwarty i niedokończony. Dopóki prowokuje i doprasza się rewizji. Kanon zamknięty, którego omija współczesność, to narodowy grobowiec. Dzieła kanoniczne muszą wdzierać się na teren literatury współczesnej i tam się zadomawiać. Ale to otwarcie winno obowiązywać także w innym niż czasowy wymiarze: między różnymi obiegami literatury.

Jeśli zamykamy arcydzieła naszej literatury przed kulturą popularną, rychtujemy tymże arcydziełom zgon. Szekspir w kulturze popularnej czuje się jak ryba w wodzie – z korzyścią i dla siebie, i dla tejże kultury. Bo Szekspira na potęgę się tłumaczy, parafrazuje, adaptuje i przywłaszcza. Nikt w Anglii nie boi się, że zabraknie czytelników, którzy będą czytać jego utwory w takiej postaci, w jakiej je napisał.

Ale to nie tylko casus Szekspira – podobnie jest przecież z takimi dziełami języka angielskiego jak „Podróże Guliwera”, „Robinson Crusoe”, „Duma i uprzedzenie”, „Wichrowe wzgórza”, „Wielkie nadzieje”, „Alicja w Krainie Czarów”. To tylko przykłady dzieł znakomicie unieważniających podział na literaturę wysoką i popularną.

Te arcydzieła literatury angielskojęzycznej nie boją się skażenia słowami takimi jak „spoko” czy „siema”. Liczne adaptacje: literackie, filmowe, komiksowe etc. nie podkopują ich racji bytu. Przeciwnie. „Guliwera” czytałem najpierw w wersji Cecylii Niewiadomskiej, potem Jacka Bocheńskiego i Mariana Brandysa, „Robinsona Crusoe” w wersji Stanisława Stampf’la, a „Alicję” w wersji Disneyowskiej. Powieść Londona „Biały kieł” czytałem, a raczej oglądałem w niemieckim komiksie z serii „Illustrierte Klassiker”, wychodzącej w latach 60. To były moje pierwsze komiksy. Myślałem nawet, że „klasyk” to synonim „komiksu”. Może doczekamy się równie udanych powieści graficznych „Ferdydurke” czy „Nienasycenie”? A może – zgroza! – „Pana Tadeusza” dla początkujących?

Tłumaczenia, parafrazy, parodie i adaptacje, uwspółcześnienia i popularyzacje, przejęcia i przywłaszczenia są literaturze potrzebne do życia. Potrzebna do życia jest jej wieloraka obecność w kulturze popularnej. Kiedy przestaniemy przekładać dawną literaturę, uwspółcześniać ją czy adaptować, pozwolimy jej umrzeć. Anglosasi nie boją się tych zabiegów, przeciwnie: widzą w nich gwarancję żywotności swoich arcydzieł. Czas pokazuje, że mają rację. Ale my, cóż, jesteśmy od nich mądrzejsi. ©

Zobacz również poświęcony temu tematowi felieton Jana Klaty w dziale Felietony.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2015