Literatura sanatoryjna

Raz w życiu byłam w sanatorium, w dodatku branżowym, dla pracowników i studentów szkół wyższych, pięknie położonym u podnóża Gubałówki w Zakopanem. Wiele lat temu, z zawodową chorobą, czyli defektem kręgosłupa wymęczonego siedzeniem nad książkami.

09.03.2010

Czyta się kilka minut

Personel sanatorium nie potraktował mojej choroby poważnie, bo też większość "kuracjuszy" przyjeżdżała po prostu na narty, tak więc skierowano mnie na ćwiczenia, w efekcie których mój pobyt wydłużył się znacznie: kolejny atak dyskopatii potwierdził niespodziewanie (dla lekarzy) autentyczność moich dolegliwości. Kiedyś opiszę te osiem tygodni zawieszenia, te dyskusje, wycieczki, wschody słońca, flirty, wypite alkohole. Moment był charakterystyczny, zakład leczniczy - podobnie do stojącego obok obiektu Związku Nauczycielstwa Polskiego - chylił się ku upadkowi, przez przeszklone werandy zaglądało słońce i wpadało kapitalistyczne zimno.

Motyw sanatoryjny wydaje mi się zarazem staroświecki i na czasie. W szerszym sensie: jest trochę tak, że samopoczucie kwalifikuje ludzi kultury do czegoś w rodzaju sanatorium. Może nie od razu na leczenie, do klinik, zakładów zamkniętych, może wystarczyłyby bicze wodne stosowane na zmianę z jonoforezą czy czymś takim, mrożenie z ogrzewaniem, spacerowanie z leżakowaniem - ale organizmy ludzi kultury wołają o pomoc. Niedoinwestowane, wystawiane na próby, wątłe. Mam na myśli zwłaszcza organizmy niemłode, takie, dajmy na to, jak mój, z moich roczników, a jeszcze dalekie od wieku emerytalnego. Organizmy pracujące gdzieś na stałe, na uniwersytetach, w redakcjach, szkołach, domach kultury, a więc niemogące zabiegać o stypendia pobytowe, tę nowoczesną, ulepszoną formę zakwaterowania w domach pracy twórczej.

Prawdę mówiąc nie chodzi mi wcale o rozmaite, ewoluujące formy instytucji wypoczynkowo-kulturalnych, do których zaliczyłyby się wszelkie Obory, Astorie, Davos. Nie o talony na pobyt, zastąpione dziś kwotą stypendialną. Raczej o teksty, o nieprzemijającą atrakcyjność schematu fabularnego, w ramach którego świetnie mieszczą się wszystkie autodiagnozy wypowiadane co rusz, przy wielu okazjach, przez koleżanki i kolegów pracujących na niwie kultury. W skrócie rzecz ujmując: czujemy się trochę nieoczekiwanie przyszpileni w Davos, a rozprawiamy trochę jak w Oborach. Tak mi się przynajmniej wydaje, sądząc po lekturach - ciemne tony, wzywanie do obrony przypomina przeczucie kataklizmu i wypełnione jest przekonaniem o fatalizmie losu osaczającego twórców (więc tu "Czarodziejska Góra"), język natomiast pobrzmiewa frazami znanymi mi, jako parweniuszce, wyłącznie z dzienników starszych kolegów, w tych rzeczonych Oborach parę razy do roku bywających w celu a to pisania, a to odpoczywania po pisaniu, a to plotkowania o tworzeniu i życiu.

Sądząc z lektur i wątłego doświadczenia własnego, sanatoria są eksterytorialnym rajem zamieszkiwanym przez niekończące się narracje. Wiedzą o tym pisarze współcześni, umieszczający akcję swoich powieści w takich miejscach. Nie zawsze jest to dosłownie sanatorium, raczej coś w rodzaju aluzji do tegoż, jakaś zorganizowana wokół opowiadania, zawieszona ponad światem, poza codziennością przestrzeń. Są to takie funkcjonalne sanatoria-wylęgarnie anegdot, filozoficznych rozbłysków, nostalgicznych obrazów, niezapomnianych ripost. Bohater przebywający w takim miejscu wnosi weń swoje nadszarpnięte ciało i intelekt, niekoniecznie pożądany przez społeczeństwo - pozornie zdrowe, bo przecież naprawdę jak najbardziej chore, zatrute kulturą masową i ogólnym schamieniem; chore na ślepotę przesłaniającą skarby proponowane przez nas, dzielnie walczących, w imieniu Prawdziwych Wartości (zresztą rozmaitych), Ludzi Sztuki - wielkimi-literami-piszących-się-sami.

W ostatnich sezonach było takich próz sanatoryjnych niemało. Po pierwsze więc wspomniane dzienniki, wypełnione scenami z reanimacji życia intelektualnego, diagnozami chorób społecznych, nierzadko podsuwające konkretne kuracje: nasercowe, przeciwastmatyczne, nasenne. Nie ma co, koledzy i koleżanki, pisarze sporo przyjmują leków, bywają ekspertami w tej dziedzinie. Mało kto jest tak nieufnie nastawiony do farmacji jak Adriana Szymańska w "Autoportrecie niedokończonym", gdzie proponuje samoleczenie duchowe w miejsce interwencji chirurgicznych i medykamentów. Zwykle dostajemy konkretne nazwy środków na trapiące wszystkich, a pisarzy bardziej, dolegliwości. Leszek Szaruga w "Zdjęciu" dochodzenie do siebie przedstawia jako splot dysputy, seksu i prochów.

Sanatorium może być - bo przecież nie o nazwę, lecz o nastrój i okazję do opowiadania idzie - pensjonatem takim jak w Piotra Pazińskiego prozie pod tytułem "Pensjonat". Skojarzenie zasadne, autor w wywiadach mówi o specjalnej kondycji "pensjonariuszy" - zauważmy: "pensjonariusz" oznacza kogoś o statusie zróżnicowanym, może być to chory, wczasowicz, mieszkaniec zakładu opiekuńczego - chorych na melancholię po kataklizmie Holokaustu. Co ważne, nie tylko mieszkańcy zaniedbanego domu wypoczynkowego szukają okazji do leczniczych wymian narracji, także narrator, zwłaszcza narrator, uruchamia ich opowiadania. Taka rola narratora, tu jednak wzmocniona okolicznościami sanatoryjnymi. Wśród pijących wody źródlane piszący potrzebuje opowieści najbardziej.

Parę lat temu niewielką książkę sanatoryjną opublikowała Ewa Maria Slaska. W "Pięknych dniach w Visby" opisuje stypendialny pobyt na skandynawskiej wyspie Gotlandii, gdzie kobiety z różnych stron świata, także wirtualnego, opowiadają sobie o pisanych opowiadaniach, a także o cudownych właściwościach wprowadzanej właśnie na rynek zachodnioeuropejski melatoniny. Mamy więc dwa niezbędne wyznaczniki narracji sanatoryjnej: opowieści i lekarstwa. Dodajmy - Paziński opisuje szczegółowo wygląd i zapach nocnych stolików zastawionych buteleczkami i fiolkami z substancjami leczniczymi.

Nie wiem, czy to wszystko przypadki, incydenty, niezborne obserwacje, ale jakoś pisarzom świetnie wychodzą te sanatoryjne historie. Nie tylko dlatego, że konwencja jest pojemna, schemat jasny, odwołania literackie frapujące. Przede wszystkim dlatego, że jesteśmy ekspertami od wychodzenia z choroby. Tak nas ten świat zewnętrzny dociska, tak gnębią rozmaite dolegliwości, a my udajemy się na chwilę, na parę tygodni do jakiegoś pensjonatu, gdzie spotykamy podobnych sobie i wracamy z opowieścią.

Martwi mnie tylko jedno: rozciąganie sanatoryjnej, ba!, szpitalnej narracji poza przestrzeń zakładu leczniczego. Ale może od tego jesteśmy, taka nasza rola? Chorzy na rozpasane diagnozowanie, rozprawiający bez końca o woreczkach żółciowych?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 1-2 (11/2010)