Italo Cavino: kapłan i błazen

Calvino jest kapłanem i błaznem zarazem. Wytrwać w takim szpagacie, z wdziękiem ukrytym w skromnych szatach historyjek dla młodzieży, to wielka sztuka.

02.08.2023

Czyta się kilka minut

Italo Calvino
FOT. André Perlstein / Roger-Viollet /Roger Viollet / East News

Książek, które, przeczytane i przeżyte w dziecięctwie, pozostają otwarte i ciągle na nowo rozumiane w wieku dojrzałym, jest tak mało, że zmieszczą się w małym plecaczku. Oprócz Biblii – ot, „Kubuś Puchatek”, „Don Kiszot” i właśnie „Marcovaldo” Itala Calvino...
 

Pierwodruk w serii młodzieżowej – większą czcionką, w dużym formacie, z kolorowymi akwarelkami znanego ilustratora gazetki dla nastolatków – chroni w pewnym stopniu tę akurat książkę Itala Calvino przed nudą doktoratów i referatów, przed zakwaszonym pustą erudycją oddechem badaczy, zdolnym sparaliżować w zarodku najmniejszą radość czytania. W przypadku innych swoich dzieł, Calvino – autor „Jeśli zimową nocą podróżny” albo „Miast niewidzialnych” – stał się wdzięcznym obiektem uczonych analiz, a jego lekkie i sprytne konstrukcje bywały po stokroć rozpłaszczane w kształt schematów i diagramów, jakby czytelnik był dzieckiem, co to jeszcze nie do końca pamięta, która ręka jest prawa.

CZTERY PORY ROKU


Schemat kompozycyjny „Marcovalda” jest naprawdę dziecięco prosty i nic się nie da o nim powiedzieć, poza oczywistym faktem, że ułożenie opowiadań w cykle po cztery, gdzie każde odpowiada jednej porze roku, od razu podsuwa myśl, że perypetie fajtłapowatego, wiecznie zadłużonego robotnika i jego niewinnej, choć łobuzerskiej dzieciarni kręcą się w kółko i dotyczą każdego. Nawet jeśli nasze miasto wygląda zgoła inaczej albo akurat przypadkiem mamy prestiżową pracę, gładkie ręce, wyższy status i stać nas na droższy autobus zamiast tramwaju (nawet bezklasowy PRL praktykował tę różnicę w taryfie do lat 70.).


Genialność skondensowanej prostoty tych historyjek polega także na tym, że o krok dalej jest już tylko pustka albo bełkotliwe trzyzdaniowe „zajawki” podobne do tych, jakimi masakruje się filmy w materiałach promocyjnych. Calvino po wielokroć dał dowód, że niezależnie od stylistyki i gatunku, jest oszczędny i celny. Sam w wielu wywiadach opowiadał o mękach, jakie cierpi, by odpowiednie rzeczy dać słowo. Zresztą książki, której lektura zajmuje co najwyżej pół wieczoru, nie wypada streszczać. Jeśli ktoś nie ma tyle czasu, by dotknąć zagadki swojego ziemskiego bytowania, to trudno.


Żeby dać przedsmak aury tego świata, można przywołać z jednej strony filmy Chaplina, gdzie nieporadność i pech łączą się z niestrudzoną naiwnością, z jaką Charlie pakuje się w każde kolejne tarapaty – a z drugiej filmowy neorealizm, ale nie w gorzkiej wersji złodziejsko-rowerowej, lecz tej przełamanej marzeniem i chwytającymi za serce wizjami z „Cudu w Mediolanie” De Siki, w którym bezdomni uciekają z miasta na miotłach w poszukiwaniu świata, gdzie „dzień dobry znaczy naprawdę dzień dobry”. Można tu zresztą przeprowadzić paralelę – „Cud...” został zrugany przez komunistów za mistyczny eskapizm, Calvino pisząc „Marcovalda” był właśnie na etapie definitywnego odpępowiania się od partii (pierwsze z tych opowiadań drukował na łamach jej organu „L’Unità”, ostatnie już w mieszczańskim „Corriere della Sera”).


I wreszcie dla zaspokojenia ciekawości, a także lepszego zrozumienia pomysłu na tego dwudziestowiecznego mądrego prostaczka dodajmy, że dziwne imię bohatera oraz wiele drugoplanowych postaci odwołuje się do żywych we włoskim folklorze opowieści o Marcolfie, czyli włoskiej wersji Marchołta, który jednakowoż w tym przypadku nie jest ani gruby, ani sprośny.

NA GŁODZIE


Każdy czytelnik odnajdzie najbliższe mu spośród dwudziestu opowiadań, podług własnych tęsknot, lęków i niespełnień. W zależności od tego, co bardziej przygważdża go do ziemi, doświadczy w tej lub innej scenie większej ulgi i chwilowego pocieszenia – bo przecież tak właśnie, od czasów Greków, działa kontemplacja ludzkiego losu na scenie i w tekście, o ile pisarz jest na tyle zręczny, by wydestylować z narracji czysty tragizm: oczyszcza i wyzwala. Poza jednak osobistym, jednostkowym wymiarem katharsis jakie wywoła a to historia o niemożności znalezienia na parkowej ławce namiastki ciszy na łonie natury, a to katastrofalna przygoda z zakupami branymi na niby do koszyka w supermarkecie albo pogoń za ulewą na rowerze, by zrosić prawdziwą deszczówką przytroczoną do bagażnika roślinę – nasuwa się kilka uwag wspólnych dla lektury każdego z nas, a raczej: dla pewnych głodów, jakie ta lektura pozostawia.
 

Pierwszy to głód poważnej lekkości – tej rozpiętej pomiędzy frywolnością a kamiennym ciężarem życia, którą Calvino słusznie uznał ex post za naczelny cel swojej twórczości w pierwszym z tzw. wykładów amerykańskich, skreślonych w ostatnich tygodniach życia. Pisał wtedy, że od Szekspira uczył się „lirycznej modulacji głosu pozwalającej kontemplować własny dramat jakby z zewnątrz i rozpuścić go w melancholii i ironii”.
 

Mamy w tej skromnej książeczce szczytowy przykład tej balansującej na ostrzu brzytwy równowagi między patosem a pustym śmiechem. Marcovaldo nie jest ani tylko zacny, ani tylko żałosny, prostota jego serca pozwala mu przetrwać w ludzkim piekle, ale zarazem nie pozwala mu się z niego trwale wyrwać, całym swoim jestestwem odczuwa okropności nieludzkiego miasta, ale i nigdy nie podejmie do końca próby wybawienia się poprzez rzekomo bliską człowiekowi naturę.
Melancholia i ironia w spojrzeniu Calvina na swojego bohatera są tak intensywne, że w osobności byłyby nieznośne albo niewiarygodne, podczas gdy zmieszane stają się lekkie, przyswajalne i budujące. Podobny stan egzystencjalny, co Marcovalda, odnajdziemy choćby w Leśmianowskiej „Tęczy”, która śni się „zmrużonemu oku”, ale poeta nie wytrzymuje lekkości tej metafory i po chwili dosypuje worek kamieni: „Trwasz w każdym miejscu u wnijścia tęsknoty (...) z duszą, snem zżartą, / Wpatrzony w bezmiar, wsłuchany w swe dreszcze, / Wszedł do tych światów przez bramę rozwartą, / Co się za tobą nie zamknęła jeszcze”.
 

Dziś nasza kultura przechyla się w drugą stronę, ubóstwiając tandetną postać nihilizmu, próbuje dotykać „bezmiaru i dreszczy” wyłącznie przez grube rękawice kpiny i metaanaliz, a pisarze nie wierzą, że można przyswoić i wyrażać powagę życia bez jednoczesnego pustego moralizowania. O Calvino chętnie i często pisze się jak o postmodernistycznym trefnisiu – ale mało kto pamięta, że studia uniwersyteckie ukończy pracę o Conradzie i jeszcze w 1980 r. potrafił zupełnie serio i bez brania niczego w nawias pisać w gazecie przypowiastkę o ludziach uczciwych pomimo upadku religii i moralności, uczciwych „na mocy umysłowego odruchu czy swego rodzaju nerwowego tiku”.
 

Wytrwać w szpagacie między kapłanem a błaznem to znana skądinąd rada, ale żeby jeszcze robić to z wdziękiem ukrytym w skromnych szatach historyjek dla młodzieży jest już niezłą sztuką.
 

Drugi, bardziej dotkliwy głód i zazdrość budzi Calvino sposobem, w jaki stawia swojego bohatera przed „tych światów bramą rozwartą”. Marcovaldo jest człowiekiem wychylonym ku transcendencji, choć czyni to bez najmniejszego ukłonu przed jakimkolwiek ołtarzem, bezwiednie, tak jak oddycha. Nie chodzi o jakąś prostą wersję panteistycznego kultu chmur, trawy i wiatru, choć żywioły te są niewątpliwie jedyną przychylną każdemu formą bytu w Mieście, będącym posępnym modelem świata ludzkich spraw. Bohater nie ucieka od nich na łono Matki-Natury, pozostaje raczej i użera się z życiem „w krainie na dół od Edenu” z franciszkańską łagodnością, ale i pełen ludzkich emocji, traktując liść, tęczę, grzyby na trawniku i śnieg jako znaki, których przekazu nie odczytuje, bo to nie jest konieczne. Prawdopodobnie nie umiemy już – bo tak obśmiewana religijność „ludowa” jest już tylko kategorią etnograficzną – odtworzyć sobie tego bezpośredniego i przedjęzykowego wyczucia zaświatów, jakie było (zapewne) udziałem ludzi z czasów przed odczarowaniem świata.
W tym sensie Marcovaldo – postać stworzona przez zaangażowanego jeszcze w waleczną lewicę autora – jest trochę modelem nowego człowieka, wyjętego całkowicie z ram moralności i eschatologii chrześcijańskiej. Jednak Calvino nadaje mu pewną samorodną, swoistą formę duchowości, właściwie niemożliwą do opisania. Wymyka się materializmowi politruków, nie umie stworzyć człowieka będącego całkowicie i bez reszty „z tego świata”, poznawalnego przez nauki społeczne i przyrodnicze, ale i nie cofa się przecież do pustych form podsuwanych przez instytucjonalną religię.

DLA UMĘCZONYCH
 

Marcovaldo budzi zatem tęsknotę za czasami, kiedy intelektualiści uważali jeszcze za możliwe i ważne poszukiwania duchowych ram odniesienia dla człowieka, który strząsnął z siebie religię, na dobre i na złe. Calvino uprawiał to na dodatek w sposób bezpretensjonalny i nienapuszony, chyba dlatego momentalne, koślawe epifanie Marcovalda są tak przekonujące. Tęsknota owa pali coraz bardziej z każdym zaciśnięciem kleszczy tępego laicyzmu, nie mającego o człowieku wiele więcej do powiedzenia niż broszurki z komsomolskich kursów – tyle że prawidła materializmu historycznego i walki klas ustąpiły miejsca kolejnym dyżurnym utopiom, takim jak rozdęte do granic parodii prawa człowieka i równość rozumiana jako zakaz różnic. I znikąd ratunku, bowiem ostatnie drobiny żywej w wymiarze społecznym wiary (tej niezredukowanej do palenia kadzidełek prywatnym bożkom pozytywnego myślenia) zdają się być zaanektowane przez równie tępych stróżów dawnego porządku, zdradzających nie mniej deterministyczne i mechanicystyczne wyobrażenie o człowieku.
 

Teatr wojny kulturowej im głośniejszy, tym bardziej rozgrywa się obok tej (nie zawsze opisanej, ale nie gasnącej ani na moment) walki dobra ze złem. Dla ludzi nim umęczonych książka Calvina jest jak list z nieodległej przeszłości, przypominający o tym, że „kto ma dobre oko, znajdzie to, czego szuka, nawet z zamkniętymi oczami”.
Mamy to szczęście, że ten list dopłynął wreszcie i do polskich brzegów, w przekładzie oddającym lekki, nieco zdystansowany styl, jakby zapisany piórem trzymanym opuszkami palców, przekładzie tak rzetelnym i prawie bez skaz, że można łatwo wybaczyć tłumaczce, że wcisnęła jeszcze niepotrzebne posłowie, tym bardziej że nie trzeba go czytać – wątpię, by po ostatniej karcie „Marcovalda” oczy miały jeszcze taką potrzebę. Kto ma dzieci w wieku szkolnym, niech im podaruje, będą za lat kilkanaście lepszymi ludźmi. Kto ich nie ma, niech nadrabia, brama się jeszcze nie zamknęła.  


Italo Calvino „Marcovaldo, czyli pory roku w mieście”, przeł. Alina Kreisberg, W.A.B., Warszawa 2013.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2014

W druku ukazał się pod tytułem: List dopłynął